Szalejąca inflacja prowokuje do walki o podwyżki

Drożyzna stała się tak poważnym problemem społecznym, że wyzwoliła w wielu pracownikach determinację, aby walczyć o adekwatne podwyżki. Nawet pod groźbą strajku. W uprzywilejowanej pozycji negocjacyjnej są załogi wielkich firm państwowych, bo przecież politycznie nikomu nie zależy na tym, aby święty "spokój społeczny" został naruszony.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Polska znajduje się w niechlubnej grupie unijnych rekordzistów pod względem inflacji: według Eurostatu na koniec ubiegłego roku zajęliśmy trzecie miejsce - mierzone metodologią HICP - z wynikiem 8 proc., za Estonią (12 proc.) i Litwą (10,7 proc.). Gdyby brać pod uwagę krajową metodologię liczenia cen (CPI - różni się strukturą koszyka), to mamy wzrost aż o 8,6 proc. Wysoka inflacja dotyka także tak rozwinięte państwa jak Niemcy czy USA, ale skala jest tam mniejsza (odpowiednio 5,7 proc. i 7 proc.). Wśród krajowych przyczyn drożyzny, z jaką nie mieliśmy do czynienia od dwóch dekad, można wymienić zarówno czynniki wewnętrzne (gigantyczne transfery socjalne, np. 500+ czy dodatkowe świadczenia zwane niewłaściwie 13. albo 14. emeryturą) stymulujące konsumpcję, jak i zewnętrzne (wzrost cen surowców na światowych giełdach, wysokie notowania uprawnień do emisji CO2 przekładające się w 50-60 proc. na ceny energii w Polsce). Jednak dla skuteczności walki z inflacją, aby pod koniec 2023 roku ponownie znalazła się w swoim celu (2,5 proc. plus/minus 1 pkt. proc.) bardzo niebezpiecznym zjawiskiem jest spirala cenowo- płacowa, która na dużą skalę uruchamia się w Polsce.

Reklama

Pracownicy, widząc szalejące ceny, chcą zabezpieczyć swój realny dochód, aby "nie być w plecy". I trudno mieć o to pretensje, bo realne obniżenie siły nabywczej jest zagrożeniem dla budżetów milionów polskich gospodarstw domowych. Dlatego chyba żaden szef się już nie dziwi, że w 2022 roku przychodzą do niego pracownicy i mówią: "Daj!". Warto podkreślić, że jest to także dowód na rosnącą edukację ekonomiczną w społeczeństwie, nad brakiem której wielokrotnie ubolewano, bo ludzie zaczynają świetnie odróżniać podwyżkę nominalną pensji od realnej (względem inflacji) i wysyłają bardzo jasny komunikat: nie chcemy realnie tracić. Skoro ceny idą szaleńczo w górę, drożeje żywność czy energia, to chcą mieć tego rekompensatę, nie mówiąc już o prawdziwej podwyżce. I tak tworzy się zjawisko spirali cenowo-płacowej, której groźbę wystąpienia oficjalnie negowano wielokrotnie w zeszłym roku. Na początku 2022 roku nie ma co się łudzić, że to jakieś wydumane zagrożenie, bo nikt już nie trzyma się stwierdzenia o "przejściowej inflacji", Sytuacja po prostu wymknęła się spod kontroli i nawet kolejne podwyżki stóp procentowych (a mieliśmy do tej pory cztery - główna stopa urosła z symbolicznego 0,1 proc. do 2,25 proc.) szybko nie przyniosą poskromienia inflacji. Uchwalone naprędce dwie rządowe tarcze antyinflacyjne mogą przynieść chwilową ulgę, ale po powrocie "starych" podatków pojawi się nowy impuls inflacyjny. Z kolei dodatki osłonowe dla najuboższych przełożą się na zwiększenie wydatków konsumenckich, bo jak ktoś ma do wyboru czy kupić masło albo zapłacić rachunek za prąd, to przecież nie założy sobie lokaty terminowej, bo będzie głodny i siedzieć przy świeczce.

Ale wróćmy do płacowych żądań pracowników, którzy czynią je w najlepiej pojętym swoim interesie - nie chcą być biedniejsi za tę samą wykonywaną pracę. Mamy tutaj do czynienia z tzw. efektem drugiej rundy inflacyjnej, kiedy do głosu dochodzą ludzie żądający podwyżek, co następnie przekłada się na inflację. Niestety, wydłuża on okres wysokiego wzrostu cen, a nawet może go pogłębić (oczywiście pod warunkiem, że pracownikom uda się wywalczyć relatywnie wysokie podwyżki). Pod tym względem można zaobserwować zjawisko presji płacowej, które można określić na dwa sposoby: pójście "po dobroci" i "po bandzie".

Pierwsza pasuje np. do wielkich, niejednokrotnie strategicznych z punktu widzenia kraju, firm państwowych. Załogi takich kolosów są w mocno uprzywilejowanej pozycji, bo po pierwsze, mają większą siłę społecznego i gospodarczego rażenia, po drugie weszliśmy właśnie w rok przedwyborczy, więc jak bumerang powraca motyw polityczny: trzeba zrobić wszystko, aby utrzymać "spokój społeczny". Mówiąc wprost: najlepiej dać ludziom "po dobroci", co chcą, bo inaczej będą się burzyć, demonstrować, a nawet strajkować, czyli pójdą "po bandzie". A potem mogą iść do urn wyborczych i przykry sposób dla rządzących okazać swoje niezadowolenie z drożyzny, za którą nie podążają ich płace. Dlatego łatwiej jest uzyskać wysokie podwyżki i dodatkowe świadczenia, nawet przekraczające aktualną stopę inflacji, np. w spółkach górniczych, a o wiele trudniej w szeregu firm prywatnych. Choć nie tylko tam, bo wiele działów sektora publicznego także domaga się wzrostu wynagrodzeń - wszak tzw. "budżetówka"należy do największych przegranych finansowych ostatniej dekady. Jednak urzędnik pracujący długopisem nigdy nie będzie mieć takiej siły przekonywania władzy, jak pracownik wielkiej państwowej firmy pracujący kilofem i potrafiący się masowo zmobilizować pod przywództwem sprawnie i bezpardonowo działających związków zawodowych. Podwyżki są chętnie dawane w firmach państwowych także z bardzo prozaicznego powodu: koszty finansowe nie ponosi bezpośrednio państwo, tylko bierze na barki sama firma, i to jej zarząd ma wykombinować, skąd wytrzasnąć czasem nawet dziesiątki albo setki milionów złotych w skali roku. Załóg może wcale nie interesować, w jakiej sytuacji finansowej są ich firmy, po prostu chcą podwyżek i koniec. Ich postawa nie powinna dziwić, skoro propagandowo państwo w ostatnich latach kreuje się na wszechmocne, a wszystko co państwowe jest umownie lepsze. Więc skoro - przynajmniej w potocznym odbiorze - buduje taki swój obraz, że stać je na wszystko, to niech firmy pozostające pod jego skrzydłami płacą, nawet jeśli równolegle "płaczą", a nawet wyciągają rękę do państwowego garnuszka, gdy popadają w finansowe tarapaty. A skoro w firmach państwowych łatwo wyszarpać podwyżki, i to znaczące, to przykład staje się zaraźliwy także dla pracowników firm prywatnych. Trywializując nieco, chyba nikt przy stole "u cioci na imieninach" nie chciałby usłyszeć od kuzyna z firmy państwowej przechwałek, ile to dostał podwyżki, bo zagrozili, że zaprotestują i "pojadą na Warszawę", skoro u niego w prywatnej firmie trudno wydusić od właściciela marne kilka procent.

Oczywiście, pracownicy firm prywatnych też nie stoją na zupełnie przegranej pozycji, bo mamy wszak rynek pracownika i nie zmieniła tego nawet pandemia (stopa bezrobocia rejestrowanego wynosi zaledwie 5,4 proc. na koniec 2021). I pracodawca, któremu zależy na utrzymaniu szeregowej załogi w komplecie, nie mówiąc już o specjalistach, może stawać na głowie, aby udobruchać ludzi i dać im, ile może. I nie zostać postawionym pod ścianą przez strajk, który nie tylko paraliżuje działanie firmy, ale i jest fatalny reputacyjnie. A takie przypadki już mamy i można przypuszczać, że strajk, albo jego groźba, będzie coraz popularniejszą bronią pracowników walczących o wyższe pensje.

Wszystko ma jednak swoje granice, przynajmniej w firmach prywatnych. Muszą one bardzo uważać na kwestie rentowności i możliwość przerzucenia rosnących kosztów płac na ceny ich wyrobów i usług. Jednym to zrobić łatwiej, innym trudniej. Tak samo, jak wniosek o słoną podwyżkę dla specjalisty IT ma większe szanse powodzenia niż niewykwalifikowanego pracownika. Pracownik pracownikowi nierówny, tak samo jak firma firmie. A zeszłoroczne polityczne tłumaczenia, że inflacja nie jest wcale problemem, bo statystycznie szybciej rosną płace, zbankrutowało w społecznym odbiorze, bo po pierwsze - nie wszystkim rośnie, po drugie - nie o tyle samo. Statystyka tutaj przegrywa z życiem, podobnie jak to, że statystycznie wychodząc z psem na spacer każdy ma po trzy nogi. Dlatego pracowników przestały obchodzić tego typu poglądy tłumaczące sytuację inflacyjną, tylko chcą  podwyżek "tu i teraz", i najlepiej w jak najwyższej wysokości. Bo przecież już doskonale wiedzą, że jak inflację mamy 8,6 proc., to wszystko poniżej nie daje żadnej realnej podwyżki, a jedynie nominalną, więc do garnka trzeba będzie mniej włożyć. Stąd można przewidywać, że żądania płacowe z "zakładką" na dalszy wzrost cen, czyli wsadem realnej podwyżki, staną się coraz bardziej popularne. I będzie to gigantyczne wyzwanie dla każdej firmy, niezależnie: prywatnej czy państwowej. Bo na koniec przekłada się na ich konkurencyjność, nie tylko na rynku krajowym, ale także zagranicą. Oczekiwania inflacyjne w Polsce zostały już rozbudzone na dobre i to nawet groźniejsze zjawisko niż sam bieżący wysoki wskaźnik inflacji.

Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Autor felietonu wyraża własne poglądy

Zobacz także:



Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: zarobki | inflacja | wzrost płac | wzrost cen | firmy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »