Europa na krawędzi niezadowolenia
Polityka unijna i ulubione narzędzie decydentów - gra na czas, od dawna nie znajdowały się w tak trudnym położeniu. Kalendarz jest obecnie wypełniony istotnymi z punktu widzenia sytuacji w Europie wydarzeniami, co oznacza wzrost zarówno ryzyka na ogonie rozkładu (tzw. tail risk), jak i ryzyka systemowego.
W efekcie możemy oczekiwać odejścia inwestorów w kierunku bezpiecznych aktywów. Zanim zabierzemy się za jakiekolwiek prognozy na najbliższe kilka miesięcy, musimy zrozumieć, na którym z trzech etapów kryzysu politycznego tak naprawdę się znajdujemy.
"To nie nasz problem", "To sprawa Grecji" itd. Kto pamięta komentarze, że strefy euro nie opuści nawet Grecja? Na tym etapie nie ma chętnych ani na przyznanie, że rosnący kryzys w ogóle istnieje, ani na wzięcie za niego odpowiedzialności. W tym momencie to problem sąsiada. Jeżeli chodzi o kryzys w Eurolandzie, ten etap mamy już dawno za sobą.
Kryzys coraz trudniej jest ignorować. Zaczyna się powszechne szukanie kozła ofiarnego. Najłatwiejszym - i najwłaściwszym - celem ataków są politycy. To w końcu oni są naszymi decydentami. Rozpoczynają się "protesty przez urnę", w których zniecierpliwieni wyborcy pozbywają się rządów biernie przyglądających się kryzysowi. To nic, że nowi rządzący nie proponują żadnych konkretów, tylko puste obietnice.
Trzy dni temu, zarówno na szczeblu krajowym w Grecji i we Francji, jak i lokalnym w Niemczech i we Włoszech, mieliśmy tego pokaz. Wyborcy głosowali przeciwko cięciom, przeciwko Merkel i przeciwko Unii Europejskiej. Jest to kontynuacja trendu zaobserwowanego wcześniej w Hiszpanii, Danii, Finlandii i nawet w Wielkiej Brytanii.
Najgorsze jednak nie jest to, że unijni wyborcy są niezadowoleni, a raczej fakt, że nowi decydenci nie mają zamiaru zajmować się programami restrukturyzacyjnymi i reformami. Oczywiście żeby nowych wyborców nie odwrócić od siebie. Tak właśnie wygląda dzisiejsza Europa: wszystkim jest źle, ale nikt nie chce mówić o prawdziwych zmianach czy reformach, koniecznych do wyprowadzenia europejskiej gospodarki na prostą. Innymi słowy, jacy wyborcy, taka polityka.
Tego etapu jeszcze nie osiągnęliśmy. Kiedy okaże się, że wybraliśmy samych oportunistów zamiast wytrawnych przywódców, głosowanie za pożegnaniem ze starym porządkiem i nowym rozdaniem kart stanie się w Europie trendy. Taki mandat do przeprowadzania zmian ostatni raz wyborcy brytyjscy udzielili jakieś 30 lat temu Margaret Thatcher. Była premier doszła do władzy dopiero po tym, jak praktycznie zrezygnował jej poprzednik i rozpoczęła szeroki program prywatyzacji i pro-rynkowych reform.
Najbliższe sześć do dwunastu miesięcy będzie okresem, w którym uświadomimy sobie, że tak naprawdę od początku kryzysu w 2008 roku nic wielkiego się nie zmieniło. A tylko bolesne zmiany stanowią prawdziwe rozwiązanie i dają nadzieję na nadejście nowego, pozytywnego cyklu gospodarczego.
Według powyższej definicji kryzysu jesteśmy w samym środku etapu protestu. W ramach etapu zaprzeczenia próby wprowadzenia programów oszczędnościowych okazały się jedynie wymówką do ogólnej manifestacji niezadowolenia. Nie chcemy oszczędności, tylko wzrostu! Ani wyborcy, ani politycy nie uwzględnili jednego - słowami Jeffreya Sachsa, "wzrost jest efektem, a nie polityką".
Europa nie jest w stanie wypracować polityki wzrostowej; jedyne, co może zrobić to wdrożenie drastycznych reform, których efektem w dłuższym terminie będzie wzrost gospodarczy (zakładając, oczywiście, że decydenci mieliby do tego mandat). Reformy mogą dotknąć po części strefę gospodarki (głównie prywatyzacja, podwyższenie wieku emerytalnego, restrukturyzacja rynku pracy), a po części politykę fiskalną, obejmującą umorzenie zadłużenia oraz wewnętrzną lub zewnętrzną dewaluację euro nastawioną na wzrost konkurencyjności. Jak już wspomniałem na wstępie, zmiany te nie nadejdą na obecnym etapie unijnego kryzysu, gdyż na razie protestującym wyborcom politycy odpowiadają jedynie dalszą grą na czas.
Steen Jakobsen
Głównego Ekonomisty Saxo Bank