Foreksowa ruletka robi furorę
Platformy transakcyjne, niezliczone fora i ciekawość podsycana reklamami. Zainteresowanie foreksem w Polsce stale rośnie. Nieważne, czy rośnie, czy dołuje, ważne, żeby dobrze obstawić, a potem w odpowiednim momencie "zamknąć pozycję". W ruletce wybieramy czarne albo czerwone, na foreksie działa mechanizm "kupuj" i "sprzedaj".
Te dwa pojęcia nie oddają jednak natury tych operacji, bo "kupując" - obstawiamy zwyżki kursów, "sprzedając" - obstawiamy ich spadki, przy czym zarobić można i na jednych, i na drugich. Ale żeby cieszyć się zyskami potrzeba nie tylko szczęścia.
To gra dla naprawdę wytrawnych graczy z dużą rynkową wiedzą i sporym zapasem kapitału. Wizja ponadprzeciętnych, szybkich zysków i handel 24 godziny na dobę praktycznie przez siedem dni w tygodniu działają na wyobraźnię coraz szerszego grona Polaków.
- Kampanie reklamowe z hasłami "pracuj tylko godzinę dziennie" czy "1000 zł na start" i dodatkowe zachęty w postaci na przykład mercedesa skłaniają coraz więcej osób do rozpoczęcia przygody z foreksem. Handluje się tutaj (chociaż reklamy wspominają często o "inwestowaniu") na wykresach cen surowców, indeksach giełdowych, ale przede wszystkim na walutach.
Gra na derywatach stała się codziennością dla światowych rynków finansowych w latach 70., kiedy to pierwszy raz na giełdzie International Monetary Market, części Chicago Mercantile Exchange, rozpoczęto obrót walutowymi kontraktami terminowymi. W Polsce walutowy rynek międzybankowy powstał w 1992 roku. O opcjach walutowych i prawdziwym przełomie można jednak mówić dopiero po roku 1999 wraz z wprowadzeniem elastyczniejszej polityki kursowej i nowego prawa dewizowego. Od tego czasu liczba uczestników tego rynku stale rośnie. Wśród internautów, którzy próbują swoich sił na foreksie, krąży opinia, że zarabia na nim tylko 5 proc. graczy, a pozostałe 95 proc. to "dawcy kapitału". Mimo to na rynku tym spekuluje u nas kilkanaście tysięcy osób, choć niektóre źródła mówią już nawet o kilkudziesięciu tysiącach.
Szacuje się, że inwestorzy indywidualni to około 3 proc. obrotu na rynku walutowym. Operują na nim wciąż przede wszystkim instytucje bankowe.
- Coraz więcej osób interesuje się grą na rynku foreks. Przyciąga ich zapewne chęć szybkich i pozornie łatwych zysków. Potwierdzeniem może być także to, że coraz więcej zagranicznych brokerów otwiera swoje strony w języku polskim oraz zatrudnia polskojęzycznych konsultantów. Również firmy z rodzimego podwórka zaczęły intensywniej działać w ramach rynku walutowego w celu zdobywania owych klientów - ocenia Michał Mąkosa, analityk rynków finansowych z FMC Management.
Nie bez znaczenia jest też rozwój techniki - łatwy dostęp do platformy zachęca graczy do częstego śledzenia zmian i handlu. Internetowe platformy transakcyjnie udostępnia klientom siedem krajowych domów maklerskich. W światowej przestrzeni działają jednak setki niezależnych brokerów. Jest więc z czego wybierać. W marcu tego roku Komisja Nadzoru Finansowego postanowiła przyjrzeć się dokładniej instrumentom finansowym oferowanym na platformach foreksowych. Wydała także zalecenia, które mają uchronić indywidualnych graczy przed wysokimi stratami. Na podstawie danych zebranych przez domy maklerskie i banki, KNF ustaliła, że wśród wskazanych przez nie instrumentów finansowych o największym wolumenie obrotów był kontrakt na różnice kursowe: CFD EUR/USD. Łączne przychody domów maklerskich z badanej grupy od stycznia do listopada 2011 r. wraz z przychodami z prowizji były tu najwyższe. Stanowiły około 38 proc. przychodów uzyskanych ze wszystkich instrumentów oferowanych przez badanych brokerów w ramach platform transakcyjnych. KNF zwrócił też uwagę na ryzyko związane właśnie z CFDs, czyli kontraktami na różnice kursowe, które służą głównie do spekulacji na zmianach kursów walutowych, indeksów giełdowych, towarów, surowców, akcji, obligacji i innych aktywów. Nadzór ostrzegł graczy między innymi przed koncentrowaniem się na wąskiej grupie instrumentów.
"Niejednorodność instrumentów pochodnych oferowanych w ramach platform transakcyjnych oznacza, że nawet pozornie podobne instrumenty pochodne mogą znacząco różnić się pod względem specyfikacji instrumentu obowiązującej na poszczególnych platformach" - czytamy w komunikacie nadzorcy.
W zależności od domu maklerskiego czy banku mogą różnić się one na przykład poziomami depozytów zabezpieczających, wielkością spreadu, minimalną wartością zmiany notowań, czyli tak zwanym pipsem, czy chociażby opłatami nakładanymi na klientów. Właściciele platform transakcyjnych zarabiają na zainteresowanych tym rynkiem głównie dzięki spreadowi, czyli prowizji płaconej przy zawieraniu transakcji. Zdarza się, że brokerzy dostają także marże od prowizji za otwarcie pozycji. Czasami opłata pobierana jest na oba sposoby. Niektórzy właściciele platform wymagają także określonych kwot na przykład za wypłatę środków.
Standardem na rynku walutowym jest tzw. lot, który z reguły wynosi 100 tys. Jednostek waluty kwotowanej, ale indywidualni gracze mogą zawierać transakcje już od 0,1 lota, na przykład 10 tys. euro., czyli ponad 40 tys. zł. Do otwarcia rachunku klientom indywidualnym wystarczy jednak zaledwie kilkaset złotych, bo większość szeregowych graczy może spekulować za pożyczone pieniądze. Jeśli obstawiamy na przykład wzrost kursu, a kurs spadnie, to ponosimy stratę. Zainwestowany kapitał własny jest jednak niewielkim ułamkiem wartości kontraktu, czasem wynosi nawet 1:100. Oznacza to, że klient, który sfinansuje swoim depozytem tylko 1 proc. wartości kontraktu, odnotowując stratę, musi pokryć pozostałe 99 proc. z własnej kieszeni.
"Obstawiając u bukmachera lub grając w kasynie, można stracić najwyżej tyle, ile się postawiło. W przypadku CFDs występuje efekt dźwigni finansowej i ewentualna strata może być wyższa niż początkowy depozyt" - przestrzega KNF. W teorii najbezpieczniejszą dźwignią powinien być stosunek 1:1, ale wtedy trudno byłoby liczyć na ponadprzeciętne zyski.
- Powinno się przyjmować, że poziom dźwigni między 1:50 a 1:100 oferuje względnie bezpieczne prowadzenie handlu. Warto jednak pamiętać, że poziom dźwigni powinien być "synchronizowany" z wielkością otwieranej pozycji i właśnie poprzez wielkość "lota" można regulować poziom kapitału narażonego na ryzyko - radzi Konrad Ryczko, analityk z Domu Maklerskiego BOŚ SA.
Zdaniem Michała Mąkosy, rozsądny poziom dźwigni zależy od kilku czynników. Przede wszystkim od tego, jakim depozytem dysponuje gracz. Duża dźwignia przy niewielkich środkach może bowiem w szybki sposób doprowadzić do wyczyszczenia konta. Drugim istotnym czynnikiem jest dopasowanie dźwigni do strategii gry.
- Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie, jaki poziom ryzyka jest w stanie zaakceptować. Od tego między innymi zależy "rozsądny" lewar - mówi Mąkosa.
KNF zwrócił też uwagę graczy na to, że CFDs nie są instrumentem wystandaryzowanym, co oznacza, że u różnych dostawców obowiązują różne regulaminy czy warunki zawieranych kontraktów. Niepokojące, zdaniem nadzoru, jest ponadto ryzyko płynności, bo jeśli na rynku danego instrumentu zawarto za mało transakcji, mogą wystąpić problemy z zamknięciem pozycji i dostawca CFDs może zaproponować kwotowanie niekorzystne dla klienta lub wręcz odmówić zawarcia transakcji przeciwstawnej. KNF zauważa też, że w przypadku najbardziej zmiennych rynków nawet kilkusekundowy odstęp między złożeniem zlecenia a jego realizacją może skutkować wykonaniem zlecenia po cenie mniej korzystnej dla klienta, ze względu na zmianę kwotowania. W niektórych krajach, na przykład w Stanach Zjednoczonych, oferowanie tych instrumentów jest zakazane przez komisję papierów wartościowych i giełd. W Europie przepisy są jednak znacznie bardziej liberalne.
Wielu drobnych inwestorów, którym poszczęściło się na rynku akcji, próbuje swoich sił na platformach foreksowych. Ale foreks to nie giełda. Nie ma adresów, przy których odbywa się handel w określonych godzinach, a strumień wirtualnych pieniędzy krąży nieustannie po elektronicznych łączach. Trudno też podać jego wartość. Raz na trzy lata wyceny średnich obrotów na rynku walutowym podejmuje się Bank Rozrachunków Międzynarodowych. Z ostatnich przeprowadzonych w 2010 roku wyliczeń wynika, że średnia wartość tych obrotów wynosi obecnie około 4 bilionów dolarów dziennie. To kilkakrotnie więcej niż w obrocie giełdowym. Dokładne przybliżenie liczby dla samego foreksu utrudnia jednak fakt, iż instrumentem obrotu walutowego nie zawsze są jedynie proste kontrakty, ale także opcje czy inne instrumenty pochodne bazujące na danej walucie. Szacuje się, że udział transakcji spot stanowi około jednej trzeciej wszystkich transakcji zawieranych na rynku foreksowym.
Bardziej interesujące niż same obroty są potencjalne zyski. Ale tu statystyki nie wyglądają już zbyt zachęcająco. Bazując na danych zagranicznych brokerów, można przyjmować, że od 65 nawet do 75 proc. uczestników rynku foreks traci swoje środki. Powodem jest najczęściej używanie zbyt wysokiej dźwigni w stosunku do posiadanego kapitału oraz używanie ryzykownych strategii połączonych z pomijaniem zleceń typu stop-loss. Jak więc grać, żeby zarobić albo przynajmniej stracić jak najmniej? Istnieje kilka żelaznych zasad, które mogą w znaczący sposób zredukować ryzyko, ale na pewno, jak mówią sami analitycy walutowi, nie wyeliminują go w całości.
- Sztandarowym przykładem jest tutaj gra zgodnie z trendem. Niestosowanie się do takiego podejścia szybko może doprowadzić do bankructwa. Podobnie do kategorii błędów, których należy unikać, można zaliczyć: granie bez stop-lossów, spekulowanie bez przygotowanego wcześniej planu, czy brak analizy technicznej i fundamentalnej, czyli rozeznania w tym, co się obecnie dzieje na rynku - wymienia Michał Mąkosa.
Oczywiście tym wszystkim nie muszą się przejmować światowe instytucje finansowe, takie jak banki, bo to one mogą zmienić kierunek wykresu, w który wpatrują się indywidualni gracze. Nawet najbardziej zorientowani na rynku brokerzy nie są w stanie za każdym razem przewidzieć zachowań kursów ani wyjaśnić, dlaczego w ciągu godziny wartość danej pary walutowej zmieniła się o kilkadziesiąt pipsów. Najgroźniejsze, podobnie zresztą jak dla innych rynków, są wszelkie niespodziewane zdarzenia losowe, takie jak katastrofy czy zwroty polityczne. W ostatnim czasie zalicza się do nich niewątpliwie trzęsienie ziemi w Japonii.
- 16 marca 2011 roku podczas nocnego handlu jen paradoksalnie umocnił się o około 5 proc. do dolara amerykańskiego z uwagi na gwałtowne ściąganie japońskiej waluty z rynku - przypomina Konrad Ryczko z DM BOŚ.
Do dużych zmian na rynku walutowym przyczyniły się także ubiegłoroczne zamieszki w północnej Afryce. Analitycy zwracają jednak uwagę, że nie dla każdego gracza takie nieprzewidywalne zdarzenia muszą oznaczać stratę. Ci, którzy akurat obstawiali właściwie, zyskali bardzo dużo.
Marta Lewkowicz
Biznes INTERIA.PL na Facebooku. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze