Komu bije dzwon na rynkach wschodzących?
Zawał tureckiej liry i przecena obligacji jest sygnałem, że inwestorzy zrobili się bardzo nerwowi na rynkach wschodzących. Właśnie tam może rozpocząć się kolejny kryzys zadłużenia, jeśli inwestorzy każą sobie płacić coraz więcej za pożyczki, a państwa tego nie udźwigną. W takim scenariuszu Polska dostanie rykoszetem, bo nadal złoty i obligacje traktowane są jako aktywa rynków wschodzących, pomimo że w 2018 roku awansowaliśmy do giełdowej kategorii developed market w ramach indeksu FTSE Russell.
Geneza kryzysów gospodarczych jest różnorodna, ale można je sklasyfikować według dwóch kategorii, w zależności od tego, jakich gospodarek dotyczą: rynków wschodzących (emerging markets) i rynków rozwiniętych (developed markets). Żadna z tych kategorii nie jest odporna na potencjalny kryzys, czego dowodzi poprzednie ćwierćwiecze, kiedy zapalnikiem kryzysów mających globalne skutki były zarówno rynki wchodzące, jak i rozwinięte. W 1997 roku światem wstrząsnął kryzys azjatycki, który rozpoczął się w Tajlandii i rozlał na wiele gospodarek regionu Azji Południowo-Wschodniej, przynosząc poważne reperkusje na całym świecie.
Rok później krach finansowy w Rosji po raz kolejny przypomniał inwestorom, jak ryzykowne jest inwestowanie na młodych rynkach, szczególnie w okresie transformacji gospodarczej. W 2008 roku kryzys finansowy w USA, który zainfekował świat, zapoczątkowało bankructwo na Wall Street banku Lehman Brothers. Kilka lat później wydarzyło się coś, co wielu ekonomistom i analitykom nie mieściło się wcześniej w głowach: upadek Grecji będącej w strefie euro, który zapoczątkował kryzys całego obszaru wspólnej waluty.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Ta garść przykładów z gospodarek i obszarów gospodarczych o diametralnie różnych potencjałach w zaledwie ostatnich 25 latach powinna być przestrogą, że poważne kryzysy są wręcz wpisane w DNA globalnej gospodarki, zaś źródła mogą być zróżnicowane, ale często mają zaskakująco wspólne przesłanki. Jak w powiedzeniu, że "historia nie powtarza się nigdy, ale okoliczności historyczne i owszem". Dlatego warto teraz śledzić z uwagą, co dzieje się na rynkach, w szczególności wschodzących, bo tam zaczyna właśnie trzeszczeć. I nie myśleć w uspokajających kategoriach "nasza chata z kraja", że kolejny kryzys o globalnych skutkach w jakiś cudowny sposób ominie Polskę, nawet jeśli propagandowo kiedyś była "zieloną wyspą", a obecnie jest przedstawiana jako europejski lider w odporności gospodarki na pandemię koronawirusa.
O nieustającym ryzyku związanym z rynkami wschodzącymi inwestorzy boleśnie przypomnieli sobie w mijającym tygodniu. Wystarczyło, aby turecki prezydent Recep Erdogan pozbył się niechcianego prezesa banku centralnego, by kurs liry runął do poziomu blisko rekordowego minimum w historii. To dowód na to, jak opłakane skutki może mieć związek czystej polityki z bankiem centralnym, który powinien - najbardziej w oczach zagranicznych inwestorów - zachowywać niezależność. Turecki bank centralny naraził się politycznie, podnosząc stopy procentowe o 2 pkt. proc., aby walczyć z inflacją i słabymi notowaniami lokalnej waluty. Warto zwrócić uwagę, że stopy w Turcji pozostają na wysokim poziomie już od kilku lat z powodu załamania gospodarki, która wcześniej uchodziła za wzór do naśladowania, a potem przeszła na polityczne zarządzanie w państwie pod twardą ręką prezydenta Erdogana. Pomimo, że główna stopa procentowa została podniesiona do 19 proc. (podwyżka była przewidywana, choć nie aż w takiej skali), to inwestorzy spanikowali na wieść o tym, że autor tej podwyżki popadł w polityczną niełaskę i musiał pożegnać się z urzędem.
Historia przypomina wydarzenia z 2019 roku, kiedy prezydent Erdogan odwołał szefa banku centralnego, z którym było mu nie po drodze w sprawach polityki pieniężnej, a nowy szef banku szybko podarował prezydentowi cięcie stóp, i to aż o 4,25 pkt. proc. To był sygnał, że w Turcji czysta polityka rządzi już polityką monetarną na całego, a sam prezydent zasłynął z oryginalnego poglądu, że wysokie stopy procentowe są... przyczyną inflacji. Tym razem kolejna ingerencja polityczna w bank centralny skończyła się momentami nawet 16-17 proc. przeceną liry do dolara i "ewakuacją" zagranicznych inwestorów. Inwestorzy każą płacić sobie coraz więcej za ryzyko posiadania tureckiego długu: kilka dni po zamieszaniu z szefem banku centralnego 10-letnie obligacje tureckie miały rentowność 18,27 proc., co wyraźnie kontrastuje z poziomem 12,50 proc. sprzed zaledwie trzech miesięcy.
Problemem Turcji, tak jak rosnącej liczby krajów wschodzących, jest wysoka inflacja. Tym bardziej, że nad Bosforem mówimy nie o kilku "grubych" procentach, ale wzroście cen rzędu aż 15-16 proc. w skali roku. W normalnych warunkach, bank centralny podnosi stopy aż zdusi inflację i powstrzyma przecenę waluty. No chyba, że pozostaje pod kontrolą polityczną, co takie działanie obarcza ryzykiem, również - jak się okazało w Turcji - personalnym. Finansowe trzęsienie ziemi w Turcji nie okazało się jak na razie zapalnikiem kolejnego kryzysu w wymiarze światowym, bo jedynie umiarkowanie negatywnie odbiło się na walutach innych gospodarek emerging markets oraz rentownościach ich obligacji. Powód? Świat jest obecnie wprost zalany dodrukiem pieniądza przez wiele banków centralnych, na czele z amerykańskim Fed, i nie tak łatwo wystraszyć globalnie graczy, którzy rozpaczliwie szukają możliwości lokowania kapitału. Jednak nie oznacza to wcale, że potencjalny kryzys państw rozwijających się nie tli. Wystarczy spojrzeć na rentowności obligacji, które idą w górę (inwestorzy sprzedają papiery na rynku wtórnym, każą płacić sobie coraz więcej za ryzyko), co podszyte jest obawami przed wzrostem inflacji, która może wymknąć się spod kontroli, co miałoby opłakane skutki dla gospodarek i społeczeństw, które gwałtownie by zubożały.
Poza Turcją, problem z inflacją zaczyna być coraz większy także w innych państwach traktowanych jako emerging markets, ponieważ kilka dni temu główną stopę procentową podniosły Brazylia i Rosja. W naszym regionie Europy wzrost cen też zaczyna budzić niepokój inwestorów: 10-letnie obligacje węgierskie w połowie mijającego tygodnia miały rentowność 2,65 proc. (2,09 proc. przed trzema miesiącami), czeskie - 2,03 proc. (odpowiednio 1,28 proc.), zaś polskie - 1,50 proc. (1,26 proc.). Co łączy wymienione trzy kraje naszego regionu? Pozostawanie poza strefą euro z lokalnymi walutami i przynależność w lutym do czwórki liderów (razem z Rumunią) z najwyższą inflacją w całej UE wg kryteriów unijnych (HICP). Jak widać, inwestorzy przekładają swoje obawy inflacyjne na rentowności obligacji i - przynajmniej w Polsce - raczej nie zważają na deklaracje NBP o utrzymywaniu stóp procentowych na niezmienionym poziomie aż do 2022 roku. Gracze finansowi mogą obstawiać podwyżki stóp w państwach regionu, tym bardziej, że o takim scenariuszu słychać w Czechach, co może być katalizatorem innych decyzji.
Poza inflacją, inwestorzy boją się także rosnącego zadłużenia i ewentualnej niezdolności państw do jego obsługi. Pod koniec zeszłego roku na swojej stronie internetowej Institute of International Finance, zajmujący się monitorowaniem i analizą globalnego zadłużenia, w swoim przeglądzie zatytułowanym "Więcej długów, więcej problemów" przestrzegał, że rządy państw emerging markets stoją w obliczu rosnących obciążeń związanych z odsetkami od długu i w tym kontekście wymienił Turcję, Indie, RPA i Filipiny. Jak na razie nie doszło jednak do żadnego bankructwa. Jednak przykład turecki wskazuje, jak bardzo nerwowo robi się na rynkach wschodzących, do których w kategoriach długu i waluty należy też Polska. Wywrotka jednego dużego dłużnika z emerging markets może wywołać reakcję łańcuchową, jeśli w przypadku innych wierzyciele każą sobie płacić coraz więcej za ryzyko, a waluty lokalne pójdą pod wodę. To czarny scenariusz i oby się nie sprawdził. Warto jednak pamiętać, że rosnące zadłużenie i wysoka inflacja tworzą niebezpieczną mieszankę wybuchową. A detonatorem są zawsze w takich wypadkach decyzje zagranicznych inwestorów finansowych, którzy mogą porzucić obligacje i lokalną walutę, fundując kryzys gospodarczy oraz spadek wiarygodności państwa.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie
***