Tomasz Prusek: Euro tańczy, jak mu dolar zagra
Trwa wielki pojedynek najważniejszych walut świata: dolara i euro, któremu ton nadaje waluta amerykańska. Bronią w walutowej walce są stopy procentowe, które w Ameryce idą w górę, a w strefie euro ani drgną. Faworyzowanie dolara to także skutek oceny ryzyka geopolitycznego związanego z wojną w Ukrainie. Choć złoty może tylko się przyglądać z boku jako lokalna waluta, to notowania eurodolara mają kolosalne znaczenie dla naszych portfeli, bo za surowce płacimy w "zielonych", zaś w euro za importowane na potęgę dobra zaspokajające rozdmuchaną konsumpcję.
Grupa Polsat Plus i Fundacja Polsat razem dla dzieci z Ukrainy
Ostatnie dwanaście miesięcy można określić wprost jako szarżę dolara: zyskał 10 proc. na wartości do euro, z czego połowę tylko w tym roku kalendarzowym. To jak na kluczowe dla świata waluty bardzo dużo. W notowaniach eurodolara jak w soczewce odbijają się wszystkie lęki i nadzieje globalnych inwestorów finansowych, którzy co rusz muszą w swoich kalkulacjach brać pod uwagę kolejne sytuacje kryzysowe wstrząsające światową gospodarką. Tylko w ostatnich dwóch latach mieliśmy gospodarczy lockdown i recesję w wielu krajach na skutek pandemii COVID-19, następnie kryzys energetyczny i żywnościowy wywołany odbiciem gospodarek, a od 24 lutego mamy konsekwencje ataku Rosji na Ukrainę. Takie wielkie wydarzenia decydują o tym, czy gracze chcą mieć w portfelach dolary czy euro. Ale nie tylko, bo kapitał przemieszcza się po świecie w poszukiwaniu zysku tam, gdzie są wyższe stopy procentowe lub przynajmniej szansa na podwyżki, aby zająć wcześniej pozycje. Notowania eurodolara przekładają się na złotego, który na bieżąco układa swoje relacje do dolara i euro w takt zmiany kursu tej pary walutowej. Choć jeszcze nie tak dawno słychać było o gospodarczym prężeniu muskułów w Polsce i nawet chęci budowania w Europie "strefy złotego", to jednak rozsądniej jest przyjąć, że nasza waluta ma po prostu swoje miejsce w szeregu adekwatne do potencjału gospodarczego naszego kraju i ryzyka inwestycyjnego dla zagranicznych inwestorów. A o tym, że ostatnio ono wzrosło, świadczy znacząca przecena naszej waluty (dolar kosztuje ok. 4,30 zł, zaś euro - 4,64 zł) oraz wyprzedaż obligacji skarbowych i towarzysząca temu późniejsza wymiana złótowek na twarde waluty, aby przerzucić kapitał w inne regiony.
Dlatego ważna jest odpowiedź na pytanie o źródła mocy dolara, jak długo potrwa i komu jest na rękę, a komu nie. Bo nikt nie może powiedzieć, że "nasza chata z kraja" i co mnie obchodzi jakiś tam eurodolar, ponieważ żyjemy w zglobalizowanym świecie, w którym wzajemne relacje walutowe decydują o tym, co ile kosztuje na naszych sklepowych półkach, a także na ile konkurencyjna jest nasza gospodarka na tle innych. Patrząc dziś na umacniającego się dolara trudno uwierzyć, że kilkanaście lat temu był walutą, z której słabości wręcz drwiono na świecie. Przed kryzysem finansowym w 2008 roku za "zielonego" płacono u nas nieco ponad dwa złote i opłacało się sprowadzać samochody z USA, a także latać z dolarami turystycznie albo choćby na zakupy, nie tylko za Atlantyk, ale także także np. do Azji. Wystarczył jednak jeden kryzysowy wstrząs 2008 roku, aby inwestorzy przypomnieli sobie, jaka waluta uchodzi powszechnie za rezerwową na świecie. Nastąpił wielki powrót do dolara i euro - pomimo kilku dużych zrywów - nie zdołało od tamtego czasu odrobić strat. Obecnie, przy kursie eurodolara na poziomie 1,07-1,08 jesteśmy w okolicach pięcioletniego dna notowań, zbliżając się powoli, ale systematycznie do parytetu 1:1 niewidzianego od dwóch dekad.
Widać, że globalni inwestorzy postawili - nie tylko w tym roku - mocno na dolara, kierując się racjonalnymi przesłankami, których wspólnym mianownikiem jest polityka amerykańskiego banku centralnego Fed. Dolar jest poszukiwany nie tylko z powodu, że tradycyjnie podczas kryzysów jest traktowany jako tzw. bezpieczna przystań, ale dlatego, że graczom wychodzi z kalkulacji, że najzwyczajniej w świecie im się to opłaca. I znowu w głównej roli występuje Fed, który rozpoczął cykl podwyżek stóp procentowych, aby okiełznać inflację konsumencką, która w USA wystrzeliła już do poziomu 8,5 proc. - nienotowanego od czterech dekad, co jest społecznym szokiem. W marcu główna stopa procentowa została podniesiona w USA o 0,25 pkt proc. (do 0,25-0,50 proc.), co tylko utwierdziło inwestorów w przekonaniu, że era taniego kredytu bezpowrotnie minęła i będzie trzeba wielu kolejnych podwyżek, być może nawet o więcej niż "ćwiartkę" za jednym zamachem, aby nie doszło do dwucyfrowej inflacji, która - połączona z wysokim bezrobociem - była koszmarem Ameryki na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. I choć stopy podniesiono po raz pierwszy od końcówki 2018 roku, to inwestorzy znaczenie wcześniej przygotowywali się na to, bo przekaz o zaostrzeniu polityki monetarnej płynął z Fed bardzo czytelny. To jeden z głównych powodów trwającego już od dłuższego czasu trendu spadkowego euro. W uproszczeniu: kapitał wraca do USA, ale żeby np. kupić tam obligacje skarbowe, trzeba najpierw wymienić euro na dolary. Słabości euro sprzyja coraz bardziej kontrowersyjna postawa Europejskiego Banku Centralnego, który odgania decyzję o pójściu w ślady Fed i podwyżce stóp procentowych jak natrętną muchę, zupełnie jakby inflacja w strefie euro była pod kontrolą. Tymczasem wcale nie jest, bo przy celu inflacyjnym 2 proc. mamy eksplozję cen konsumenckich aż do 7,5 proc., co aż prosi się o interwencję EBC. Tymczasem najpierw płynęły z Frankfurtu uspokajające opinie, że inflacja jest przejściowa (jako żywo przypominały wieści z NBP), a teraz mamy prawdziwą grę na czas, aby maksymalnie opóźnić podwyżkę stóp, która wreszcie jest - jak się wydaje - możliwa w wykonaniu EBC w okolicach połowy roku (po tym jak zakończy się dodruk euro, czyli skup aktywów). Dodatkowo, przeciwko euro w wyborach globalnych inwestorów przemawia geopolityka, bo strefa euro jest o wiele bardziej wrażliwa na skutki wojny w Ukrainie.
Im dłużej stopy EBC nie pójdą w górę, tym dłużej inwestorzy będą mieć motywację, aby wyprzedawać euro. Dodatkowym dopalaczem dla ich decyzji - w scenariuszu bezczynności EBC - mogą być kolejne podwyżki stóp w USA. Niestety, jak to w Europie często bywa, w grę wchodzi wielka polityka, a mówiąc wprost: koszmarne zadłużeniu wielu państw strefy euro, na czele nie tylko ze znaną z pociągu do życia na kredyt Grecją, ale także takich potęg gospodarczych jak Francja czy Włochy. Można zaryzykować tezę, że zerowe stopy procentowe w strefie euro to rozpaczliwa próba obniżenia kosztów finansowania długu dla wielu państw strefy euro, aby nie powtórzył się kryzys z lat 2010-2012, kiedy zbankrutowały Grecja, Portugalia i Irlandia, zaś o włos ich los podzieliłyby wtedy Włochy i Hiszpania. Jednak dalsze utrzymywanie zerowych stóp procentowych może doprowadzić do jeszcze mocniejszych inflacyjnych turbulencji, co będzie politycznie nie do przyjęcia np. w Niemczech, w których inflacja i jej skutki ma szczególnie fatalne konotacje historyczne. Dlatego, jeśli EBC w końcu się przełamie, to może zahamować przecenę euro i odpływ kapitału z Europy do USA. Ale jeśli podwyżki będą zbyt niskie i ze wspomnianych motywacji politycznych rozciągnięte w czasie, dolar nadal będzie królować w wyborach globalnych graczy, bo tempo podwyżek nadawać będzie Fed. W takim scenariuszu euro nadal będzie tańczyć tak, jak zagra mu dolar, a dokładniej - używając przenośni - monetarni muzycy z Fed. Strefa euro została ewidentnie zepchnięta do defensywy, jeśli chodzi o politykę monetarną i nie da się tego tak szybko odwrócić nawet jedną czy dwoma skromnymi podwyżkami stóp. Podczas gdy EBC, oczywiście cieszący się formalną niezależnością, znalazł się między ekonomicznym młotem i politycznym kowadłem, to Fed ma paradoksalnie dość dużą swobodę w podnoszeniu stóp. Inflację trzeba zahamować w USA, bo taka jest także wola polityczna. Tym bardziej, że globalni inwestorzy akceptują fakt, że Ameryka jest zadłużona po uszy - dopiero co pod koniec 2021 roku podwyższono limit długu do astronomicznej kwoty 31,4 bln dolarów, czyli o "drobne" 2,5 bln dol. Zatem pomimo ogromnego zadłużenia dolar nadal święci triumfy jako światowa waluta rezerwowa. Jest tylko jedno "ale". Im mocniejsza waluta, tym mniej konkurencyjna gospodarka, bo eksportowane towary są droższe za granicą. Lecz tym najwyraźniej obecnie mało kto się przejmuje w przypadku gospodarki USA.
Mocna pozycja dolara to fatalna wiadomość przede wszystkim dla państw, które muszą importować surowce, przede wszystkim energetyczne, oraz żywność, ponieważ właśnie w tej walucie handluje się tymi dobrami. W efekcie trudno jest zbijać inflację, która w wymiarze dolarowym jest importowana. Słabnące euro wobec dolara wcale nie oznacza, że u nas możemy spokojnie myśleć o złotym. Nasza waluta traci bowiem zarówno do dolara i euro, tyle, że bardziej do dolara. Tak czy siak, nasz import jest drogi. Tym bardziej, że obok dolarowych surowców, płacimy w euro za wiele dóbr, które sprowadzamy na potęgę z Unii, aby zaspokoić rozbudzoną konsumpcję. Gdyby Polska była w strefie euro, zależni bylibyśmy od notowań dolara, a tak jesteśmy zależni i od dolara, i od euro. Zatem ryzyko walutowe mamy podwójne, co odbija się na naszych portfelach i całej gospodarce. W tym także można doszukiwać się jednej z przyczyn koniecznego pościgu stóp procentowych w Polsce za szalejącą inflacją, która dobiła już do poziomu 11 proc. Podsumowując: nie mamy wpływu na notowania eurodolara, ale jesteśmy pod przemożnym wpływem tej pary walutowej. Dlatego warto mieć na nią oko...
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy
Karta kredytowa oparta o kryptowaluty. Przeczytaj!
***