Z jakim pieniądzem na koronakryzys?
Czy miliardy na walkę z koronakryzysem skuszą rządy do zamiany forinta, korony, leja lub złotego na euro, czy też górę wezmą zalety posiadania własnej waluty?
Recesja, wzrost bezrobocia, zubożenie - to oczywiste skutki pandemii. Koronakryzys będzie kosztować gigantyczne pieniądze i nie skończy się tak nagle, jak przyszedł. Stanęły całe sektory światowej gospodarki, zwłaszcza usługi - głównie te związane z podróżowaniem - ale także produkcja, w tym przemysł motoryzacyjny.
Kolejne rządy ogłaszają kosztowne programy, których celem jest łagodzenie odczuwanych skutków kryzysu i zapobieganie jeszcze gorszym jego następstwom. To drastycznie pogłębi deficyty budżetowe, ale tym nikt się nie przejmuje. Problemem nie jest, czy się zadłużyć, tylko jak zrobić to najtaniej.
W UE uprzywilejowani pod tym względem są członkowie unii walutowej, czyli eurolandu. Kraje dysponujące własnym pieniądzem płacą bowiem więcej za obsługę swych długów. - Ta różnica wynika z międzynarodowej roli euro, potencjału Europejskiego Banku Centralnego (EBC) do finansowania rządów i banków oraz dostępu do specjalnych mechanizmów ratunkowych - wyjaśnia ekonomista Sebastian Płóciennik z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM), specjalizujący się w badaniach gospodarki niemieckiej oraz integracji gospodarczej w Europie.
Już 18 marca rada EBC postanowiła uruchomić 750 miliardów euro w ramach Pandemicznego Programu Zakupów Nadzwyczajnych (PEPP) na wykup obligacji państwowych i prywatnych z państw eurolandu. Ponadto mają one do wyłącznej dyspozycji kolejnych 500 miliardów na kredyty z Europejskiego Mechanizmu Stabilności (ESM). - Z tej kwoty wydzielono już 240 miliardów euro na elastyczne pożyczki na walkę ze skutkami pandemii - podkreśla ekspert PISM.
Nie tylko członkowie unii walutowej mogą liczyć na pomoc, gdy znajdą się w tarapatach. Państwom spoza eurolandu, mającym problemy z bilansem płatniczym, artykuł 143 Traktatu z Lizbony obiecuje wsparcie, z którego pewnie będą mogły teraz skorzystać. Jest na to 50 miliardów euro. To jednak jest zaledwie 10 procent tego, co dzięki ESM mają do dyspozycji państwa strefy euro. Tymczasem poza nią żyje niemal co czwarty obywatel UE i wytwarzane jest 1/7 unijnego PKB. A poza tym, zdaniem Płóciennika, dostęp do tych pieniędzy może być trudniejszy niż w wypadku funduszy z ESM dla państw eurolandu.
Do tego ma jeszcze dojść część z kolejnych 750 miliardów tworzonego właśnie Funduszu Odbudowy - o ile faktycznie powstanie. Ale te pieniądze przeznaczone są dla tych, którzy najbardziej ucierpieli wskutek pandemii, i zostaną podzielone na całą Unię. Większość z nich trafi też do eurolandu.
Wielkie pieniądze dla państw strefy euro są niewątpliwie pokusą, by zastąpić wreszcie swój własny pieniądz europejskim.
Ale własna waluta też ma zalety. Jej największym atutem jest możliwość dewaluacji, czyli obniżenia ceny eksportowanych towarów i usług. Po roku 2008 pozwoliło to Polsce uniknąć recesji.
- Dewaluacja może jednak odstraszyć inwestorów i zwiększyć koszt obsługi długu zagranicznego, a także stać się przyczyną zarzutów ze strony państw strefy euro o nieuczciwe konkurowanie na wspólnym rynku - uważa Płóciennik. - Te zaś mogą zareagować próbą ochrony własnego rynku bądź nawet nakłaniać Komisję Europejską i Radę do wszczęcia procedury nierównowagi makroekonomicznej (MIP).
To instrument stworzony w 2011 roku. Może zostać uruchomiony, gdy któryś z członków Unii wypadnie z bezpiecznego przedziału dla choćby jednego z kilkunastu wskaźników, na przykład właśnie kursu waluty.
- Dewaluacja może zatem być o wiele mniej komfortowym narzędziem niż kiedyś - twierdzi Płóciennik w rozmowie z DW. - Skoro Holandia jest atakowana za bycie "rajem podatkowym", to i kraje, które będą poprawiać konkurencyjność dewaluacją, będą musiały się liczyć z krytyką.
Prezes firmy doradczej Capital Strategy Stefan Kawalec nie widzi powodu, aby osłabienie waluty miało uruchomić MIP. - Osłabienie walut wielu krajów spoza strefy euro, zarówno podczas kryzysu po roku 2008, jak i obecnej pandemii, nie było efektem decyzji o dewaluacji, lecz procesów rynkowych, a konkretnie odpływu kapitału zagranicznego - mówi w wywiadzie dla DW ekonomista, który w 1989 roku był współtwórcą planu Balcerowicza, a w latach 1991-1994 wiceministrem finansów.
Konkurencyjność państwa wcale nie musi być szkodliwa dla jego partnerów: - Dzięki temu, że gospodarka polska jest konkurencyjna, firmy niemieckie mogą obniżać koszty lokując produkcję komponentów w naszym kraju. Gdyby nasza gospodarka była niekonkurencyjna, trzeba by tłumić popyt wewnętrzny, aby ograniczyć deficyt handlu zagranicznego. Tymczasem dzięki silnemu popytowi wewnętrznemu Polska jest chłonnym odbiorcą niemieckiego importu. Obroty handlowe między Polską, a Niemcami rosną z obopólną korzyścią. Obie strony są zadowolone i, co ciekawe, każda z nich uważa, że ma nadwyżkę handlową z partnerem - podkreśla Kawalec.
Według niemieckiego Federalnego Urzędu Statystycznego ubiegłoroczne wywozy z Niemiec do Polski przewyższały przywozy o 8,1 miliardów euro, natomiast zdaniem polskiego GUS to polski eksport do Niemiec górował nad importem i to aż o 14,2 miliardów euro.
Co najmniej trzy z ośmiu państw UE spoza eurolandu chciałyby dołączyć do tego klubu. Bułgaria dwa lata temu, a Chorwacja przed rokiem złożyły wnioski o przystąpienie do mechanizmu kursów walutowych ERM II, w którym trzeba wytrwać dwa lata, by przejść na euro. Rumunia chciałaby stać się członkiem strefy w 2024 roku. Również Węgry, jak twierdzi Płóciennik, choć deklarują pozostanie przy własnej walucie, mogą dość szybko zmienić stanowisko, czemu sprzyja wysokie wsparcie ich społeczeństwa dla euro.
10 kwietnia bułgarski premier Bojko Borisow zapowiedział dodatkowe przyspieszenie. - Koronakryzys pokazał, że państwa, które są w strefie euro i "poczekalni" do niej, mają miliardy na odbudowę. Te, których tam nie ma, muszą się zadłużać na wyższy procent - tłumaczył dziennikarzom.
- Bogactwo społeczeństw Polski, Czech i innych państw nie weźmie się ze zmiany koloru farby na banknotach - ironizuje Andrzej Sadowski, założyciel wolnorynkowego think tanku Centrum im. Adama Smitha. - Polska będzie w lepszej sytuacji, gdy rząd przeprowadzi tak daleką deregulację, jak w ustawie Wilczka z 1988 roku - mówi. Od lat usiłuje przekonać do tego kolejne ekipy rządowe. - I gdy wprowadzi moratorium na te unijne dyrektywy, które przeszkadzają w działalności gospodarczej - dodaje.
Ustawa o działalności gospodarczej zaproponowana przez ówczesnego ministra przemysłu Mieczysława Wilczka, która pozwalała na prowadzenie jej przez każdego na równych prawach, spowodowała eksplozję przedsiębiorczości i stała się jednym z fundamentów gospodarczego sukcesu Polski.
Kto zatem jest dziś w lepszej sytuacji? Kraje eurolandu czy państwa z własnymi walutami?
- To zależy od wielu czynników - odpowiada były minister finansów Mirosław Gronicki. - Jesteśmy dostawcami potrzebnych i tanich towarów i usług. W okresie recesji i po niej popyt na nie będzie większy niż na samochody. Ale jednocześnie jesteśmy dostawcami części do tych samochodów. Ponieważ jednak tych pierwszych towarów jest więcej, mamy szansę na nieco niższą recesję niż na przykład Francja lub Włochy.
- Kraje na dorobku poradzą sobie, o ile Unia zaniecha politycznego dławienia konkurencji rosnącej z ich strony - mówi z kolei Sadowski. - Dziś ważniejsza jest produkcja chleba niż pieniędzy.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Co z tego wynika dla państw poza strefą euro? Wchodzić tam czy nie?
- W sytuacji zaburzeń gospodarczych i finansowych nie należy wprowadzać stałego kursu wymiany. Do tego gospodarka musi być przygotowana. A teraz nie jest - odpowiada Mirosław Gronicki. A zatem czekać, bo dziś ten temat nie istnieje. Żeby wejść do eurolandu, trzeba przez dwa lata utrzymać kurs swojej waluty w ryzach narzuconych przez ERM II, a to, zdaniem byłego ministra finansów, nie jest obecnie możliwe.
- Obserwować, czy nie pojawiają się inicjatywy różnicujące integrację, na przykład w postaci osobnego funduszu wsparcia stawiającego w lepszej sytuacji państwa strefy euro - radzi Sebastian Płóciennik. I od razu dodaje, że Fundusz Odbudowy na razie taką inicjatywą nie jest.
- Przyszłość Polski nie zależy od przyjęcia euro - kwituje Andrzej Sadowski.
Stefan Kawalec zaś sceptycznie widzi przyszłość samej wspólnej waluty: - Strefa euro nie ma instrumentów, by zadawalająco poradzić sobie z sytuacją, w której kraje mające za sobą straconą dekadę rozwoju gospodarczego, takie jak Włochy czy Hiszpania, muszą mierzyć się z kolejnym kryzysem o nieznanych jeszcze rozmiarach. Innymi słowy, trudno zgodzić się z poglądem, że dobrze być w strefie euro, bo dzięki temu można więcej tanio pożyczyć. Kraje, które w przeszłości skorzystały z tej rzekomej korzyści, dziś wciąż nie mogą dojść do siebie po wieloletniej recesji.
Redakcja Polska Deutsche Welle