Wchodzi siedmiu bankierów centralnych do baru...

Czy to początek kiepskiego żartu, czy tylko szczytu w Jackson Hole, który odbędzie się w dalszej części roku?

Czy to początek kiepskiego żartu, czy tylko szczytu w Jackson Hole, który odbędzie się  w dalszej części roku?

Biedni, nierozumiani i niedoceniani bankierzy centralni. Odwalają brudną robotę, której nikt z nas nie śmiałby się tknąć, i nie otrzymują w zamian słusznego uznania, na które sobie należycie zasłużyli (ok, TO jest żart). Ale tak całkiem poważnie, czy ktoś z nas zgłosiłby się do takiej chałtury nie do pozazdroszczenia? Szczerze wątpię. Jeśli pominąć skandaliczną pensję, gigantyczne bonusy dyplomatyczne, zawodowe i osobiste, prywatny rachunek inwestycyjny na nazwisko małżonki, dzięki któremu można uprzedzać ogłaszane decyzje dotyczące polityki i stóp procentowych, to co z tego za korzyść? Stale wyszydzani przez wszystkich ekspertów rynkowych poza Johnem Hilsenrathem, zarówno przez traderów, jak i przez zarządzających funduszami, niekochani i obwiniani, że przedłużają kłopoty finansowe świata, zamiast je ukrócać i uzdrawiać - lista ciągnie się bez końca. Niemal wystarcza, by człowieka skłonić do opracowania programu 12 kroków, który pomógłby bankierom centralnym wrócić tam, gdzie będą się czuć bezpiecznie.

Reklama

Ale w czym najbardziej się nie zgadzam z naszymi quasi-władcami świata? Spróbujcie czegoś nowego, czegoś innego, muppety. Zamiast chować głowy najpierw w podręczniki do ekonomii, a potem w piasek, zamiast ślepo realizować "politykę gospodarczą" opracowaną przez szacownych ekonomistów ponad sto lat temu, dlaczego nie mielibyście przynajmniej spróbować wykorzystać to niebotycznie drogie wykształcenie, które wasi rodzice uznali za stosowne wpoić wam do głowy, i zacząć myśleć twórczo, wykraczając poza oczywiste szablony, w których się zamknęliście. Czy to przez paraliżujący strach, który was chwyta na myśl "ojej, ale co inne chłopaki o mnie pomyślą, jeśli wykażę się niezależnym myśleniem?" Czy to obawa przed porażką? (Głowa do góry, panowie, już ją ponieśliście).

Nie, to coś dużo prostszego. Co roku tych samych siedmiu bankierów centralnych spotyka się na prostą pogawędkę. Pierwsze i najważniejsze pytanie, jakie sobie zadają, to dawne hasło rynku sprzed lat: "How you left, Shag?" Czyli "co Ci jeszcze zostało na bibule/w notatniku i co jeszcze musisz zrobić, by zrównoważyć swoje pozycje lub poprawić swój wskaźnik zysku do straty?" Chociaż pytanie to zazwyczaj zadawał broker, to gdy te stare dziwaki raz na jakiś czas się spotykają, po prostu mamroczą je do siebie nawzajem. Globalizacja faktycznie uczyniła świat mniejszym i w dodatku tak powiązanym wzajemnymi zależnościami, że nie ma realnej ucieczki przed skutkami ubocznymi decyzji podejmowanych w jednym zakątku planety. To tak jak z trzepotem skrzydeł motyla w Tokio i tsunami pochłaniającym w efekcie Nowy Jork w kilka godzin później.

No dobrze, przyjmijmy na moment, że to zbyt daleko idąca konkluzja. Gdy już zapadnie decyzja co do tego majstersztyku centralnego planowania, kolejnym wielkim wyzwaniem jest to, jak zakomunikować tę politykę rynkowi, i to w taki sposób, aby nie wywołać niepotrzebnej paniki. Do tej pory Fed na przykład szczycił się tym, że potrafi przekazać rynkowi dokładne informacje we właściwym czasie, tak by uniknąć paniki, której wszyscy tak się boimy. Tzn. Alan Greenspan (największy bankier centralny wszech czasów, do czasu) był mistrzem takiej właśnie taktyki. Zwyczajnie wypowiedziane jedno konkretne słowo, przerwa na oddech czy łyk wody natychmiast sygnalizowały rynkowi wszystko, co tylko musiał wiedzieć do czasu następnego zaplanowanego kazania na górze. Ale już słyszę, jak mówicie, że to były prostsze czasy, łatwiej było nie zinterpretować źle całego obrazu sytuacji, itd. Ok, być może jest to uzasadniona uwaga, jednak mimo wszystko bez wątpienia potrzebny był pewien poziom finezji. Niestety, te dni dawno przeminęły, a teraz bardziej niż kiedykolwiek panuje zamieszanie. Całe mnóstwo członków zarządów banków centralnych (zarówno posiadających prawo głosu, jak i niegłosujących) prawie co dnia publicznie zabiera głos, a każdy z nich ma jakąś historyjkę do opowiedzenia. Niestety zła wiadomość dla nas jest taka, że każda z tych historyjek stoi w nieznacznej sprzeczności z poprzednią, a także z kolejną. No dobrze, więc jako rynek powinniśmy po prostu ignorować wszystkich oprócz samego szefa banku centralnego, gdyż ostatecznie to on sam przekaże nam komunikat, który jednogłośnie uzgodniono za zamkniętymi drzwiami? Powiem "tak", ale niestety wracamy do punktu wyjścia, nawet przy tych gorylach. Jednego dnia mówią, że ograniczą tani pieniądz, następnego - że tego nie zrobią. Dane publikowane we wtorek sugerują, że sytuacja się poprawia, natomiast w czwartek jakiś kiepski wynik przypomina nam (i im), że nadal jesteśmy tak głęboko w bagnie, jak w poniedziałek... więc znów nie jesteśmy ani trochę mądrzejsi.

Na scenie pojawiają się zaufani eksperci rynkowi i wybitni "obserwatorzy" banków centralnych. Ludzie pokroju Johna Hilsenratha, Robina Hardinga, Terry'ego McCranna i innych im podobnych z całego świata. Dziennikarze, którym rynek (lub nawet same banki centralne) na dobre i na złe przyczepił etykietkę stróżów niezaprzeczalnej prawdy jeśli chodzi o wiedzę, co naprawdę planują banki centralne i co mają na myśli mówiąc, że niebo jest niebieskie, a woda mokra. Domyślam się, że w pierwszej chwili tym ludziom schlebiło dopuszczenie do wewnętrznego sanktuarium cienistych korytarzy królestwa banków centralnych, wtajemniczenie przed wszystkimi innymi w informacje, które mogłyby spowodować nagły i niespodziewany zwrot na rynkach, status ludzi, do których najczęściej idzie się po opinię, komentarz itp. Ale jak zawsze w przypadku wielkiej władzy, tak i tutaj w grę wchodzi wielka odpowiedzialność. A dla większości z nich radość opuściła budynek, tak jak kiedyś Elvis. Już nikt za nimi nie szaleje, nie czci i nie szanuje. Zamiast tego są tak samo pogardzani, jak sami bankierzy centralni. Niekończąca się gra w "głuchy telefon" dosięgła w końcu nawet ich, więc nie mogą już przekazywać rynkowi wnikliwych informacji, a raczej tylko jeszcze więcej zamieszania.

Tym sposobem dochodzimy do dywizji pancernej. Brygady czyszczącej teren. Mówię oczywiście o Banku Rozrachunków Międzynarodowych (BIS). Dobrze znanym na rynku jako bank banków centralnych, którego zadaniem jest bycie ramieniem wykonawczym siedmiu starszych panów. Świetnie, nie mamy tu żadnych pretensji, to tylko realizowanie poleceń złożonych przez jego klientów. Z pewnością nic niestosownego się tam nie dzieje. To znaczy nie działo się do tej pory. W niedawno opublikowanym raporcie rocznym BIS uznał za stosowne włączyć się do debaty na temat "taniego pieniądza". Rozstrzygająco stwierdzając, że jego skromnym zdaniem, wystarczy tego dobrego i że nadszedł czas.

Czas na co? Cóż, na to, by położyć kres ekspansyjnej polityce monetarnej, w skali światowej, oczywiście! Ok, to nie takie groźne, powiecie. Jego analitycy/stratedzy po prostu powtarzają echem to, do czego i tak największe banki już od jakiegoś czasu wzywają. Jasne. Ale żaden inny bank na świecie nie ma takich przepływów, jak ten konkretny sklep, ani tak bliskich związków z komitetem odpowiedzialnym za planowanie centralne, jak chłopcy z Bazylei. A co więcej, moment publikacji tego raportu idealnie zbiegł się z ostatnim posiedzeniem FOMC, na którym szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej Ben Bernanke potwierdził rynkowi, że ograniczenie luzowania ilościowego jest realne, nieuniknione, i że dotknie wasz najbliższy rynek obligacji już bardzo niedługo.

Ponieważ teraz dzięki Edowi Snowdenowi nikt już nie może nazwać mnie szaleńcem wierzącym w teorie spiskowe, uważam, że prawdą jest, co następuje. Bankierzy centralni z grupy G7 wybrali BIS na swój najnowszy kanał komunikacji z rynkiem. Czy to czyni przekaz odrobinę jaśniejszym? Tak i nie. Tak w tym sensie, że od Jackson Hole (gdzie w zeszłym roku Japończycy dostali zielone światło dla polityki, którą teraz nazywamy Abenomiką) dzieli nas już tylko kilka miesięcy. I nie, w takim sensie, że ze strony BIS oficjalnie nie usłyszymy nic więcej aż do następnego raportu rocznego...

A zatem, proszę bardzo. Jedna rzecz pozostaje boleśnie jasna, a mianowicie, że nadal jesteśmy zdani całkowicie na łaskę i niełaskę siedmiu starych dziwaków i wszystkiego, co nam wymyślą wchłonąwszy kilka napojów dla dorosłych przy ulubionym źródełku.

Dementi autora: Zarówno przed napisaniem niniejszego tekstu, jak i potem spożyto duże ilości kawy.

Ken Veksler, Saxo Bank

Saxo Bank
Dowiedz się więcej na temat: giełdy | Saxo Bank
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »