Trzęsienie ziemi, czyli skok do przodu

Z marcowego trzęsienia ziemi w Japonii jedno wynika na pewno - będzie zmiana w globalnej sferze rynkowej konkurencji.

Z marcowego trzęsienia ziemi w Japonii jedno wynika na pewno - będzie zmiana w globalnej sferze rynkowej konkurencji.

Tysiące zabitych Japończyków, zniszczona infrastruktura, awaria elektrowni atomowej oraz skażenie radioaktywne, przerwy w dostawie prądu, a w efekcie wstrzymanie produkcji przez tysiące zakładów produkcyjnych, do tego, według agencji Reuters, na skutek trzęsienia ziemi z giełdy w Tokio "wyparowały" akcje o wartości 287 mld dolarów. Straty materialne spowodowane kataklizmem szacowane są na 14-15 bln jenów, czyli 180-200 mld dolarów. Niewątpliwie skutki trzęsienia ziemi oraz tsunami w krótkiej perspektywie bardzo osłabią japońską gospodarkę, ale w długiej ją wzmocnią. Dlaczego? Dlatego, że jest to zgodne z azjatycką mentalnością, która siłę czerpie w nieszczęściu.

Reklama

Dwa końce kija

Nie wszyscy w Japonii są zdania, że marcowe trzęsienie ziemi jest skutkiem sił natury. Gubernator Tokio Shintaro Ishihara powiedział japońskim mediom, że ta katastrofa to tembatsu (kara boska) za grzechy w krajowej polityce opanowanej przez egoizm i populizm. Za te słowa został ostro skrytykowany i musiał się za nie publicznie pokajać. Nie wiadomo czy gubernatorowi chodziło wyłącznie o politykę, czy też miał na myśli gospodarkę. Faktem jest, że japońska ekonomia znajduje się w trudnej sytuacji. Kraj Kwitnącej Wiśni od ponad dekady tkwi w stagnacji, gospodarkę trawi deflacja, dług publiczny wynosi 196,4 proc. PKB, a bezrobocie 4,9 proc., choć i tak jest niższe niż w USA czy Unii Europejskiej. Słynne w przeszłości tempo rozwoju gospodarczego obecnie ma miejsce w cyklach od jednej katastrofy do drugiej i to też nie zawsze. Gdy się spojrzy na wypowiedź gubernatora Tokio z innej strony, to w jego słowach zawiera się część prawdy. Trzęsienia ziemi są dla japońskiej gospodarki rodzajem katalizatora. Przykładowo to z 1923 roku stało się źródłem wielkiej modernizacji Tokio i Jokohamy, infrastruktury, a także systemu bankowego. Z kolei to z 1995 roku w Kobe początkowo wpłynęło w sposób znaczny na poprawę ogólnokrajowej koniunktury gospodarczej, ale nie przywróciło całej wcześniejszej świetności. Zapewne tego ostatniego skutku japoński rząd się bardzo obawia. Podobnie myślą inwestorzy oraz zwykli Japończycy. Nie dziwi więc to, że świat i duża część obywateli Kraju Kwitnącej Wiśni patrzą na premiera Naoto Kana jako na tego, który może być zbawicielem japońskiej gospodarki. Sęk w tym, że nie wszyscy w Japonii mają ochotę stawić temu czoła. Dlaczego? Dobrobyt rozleniwia, nawet Japończyków - to dość częsty komentarz ekspertów. Skutki tego widać po młodych Japończykach, których nie cechuje, jak ich ojców, skłonność do ciężkiej pracy w duchu shudangshugi, czyli wszyscy razem. Żaden z dotychczasowych rządów nie zaproponował im niczego, co nakłoniłoby ich do działania w myśl tej idei do większego wysiłku. Ponadto, nie kto inny jak właśnie japońscy politycy mówią młodemu pokoleniu przy każdej okazji, że gdyby przestali pracować to i tak mieliby z czego żyć przez jedno pokolenie. Ale jak to powszechnie wiadomo, kij ma dwa końce. Nie rząd, ale właśnie trzęsienie ziemi zmusi młodych Japończyków do intensywniejszej pracy. W historii Japonii znane są takie przypadki. Trzęsienie ziemi z 1923 roku przyniosło eksplozję sektora budowlanego oraz kredytów hipotecznych. Jednak samozaparcie i pomoc rządowa były za słabe i w kilka lat później japońskie banki znalazły się na skraju bankructwa. Resztę dokonała druga wojna światowa. Ówczesne doświadczenie zaowocowało zmianą podejścia przez powojenne pokolenie, dla którego etos ciężkiej pracy w imię wspólnego dobra był celem samym w sobie. W efekcie wystarczyła jedna generacja Japończyków, by stworzyć obecne fundamenty japońskiej gospodarki. Nikt nie ma wątpliwości, że ten okres dobiega końca i należy jak najszybciej podjąć wysiłek na rzecz zmian. Sprawa jest pilna, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że miasto Sendai oraz cała prefektura Miyagi są mniej ważnymi obszarami dla japońskiej gospodarki. Ponadto całkowita na tym terenie zagłada budowli będzie mieć bardziej dalekosiężne skutki niż wtedy, gdy kataklizm dotknął bogate Kobe, czy w poprzednich latach Tokio. Rząd będzie musiał wygenerować ogromne kwoty nie tylko na odbudowę dróg, mostów, linii kolejowych, dworców, sieci wodnej i kanalizacyjnej, budynków użyteczności publicznej, ale także na pomoc społeczną, zwłaszcza dla osób, które w przeszłości wybrały hipotekę odwróconą jako element zabezpieczenia swojej starości.

Jak zapełnić pustkę

Ekonomia, tak jak życie, nie lubi pustki. Dobrze o tym wiedzą Japończycy, którzy swoją gospodarkę stworzyli w oparciu o wypełnianie luk w podaży rynkowej kreując nowego rodzaju popyt, z czasem stając się wielkim rynkiem konsumentów. Dlatego przerwanie w strefie zniszczeń pracy przez japońskie fabryki nie oznacza, że ich klienci zostaną przejęci przez konkurencję. Jak twierdzi Dan Waters, wybitny znawca Japonii, w czasach recesji, zaburzeń, niepewności japońskie firmy umieją bez trudu dostosować się do zaistniałych warunków i chociaż mogą szybko upaść, mogą także szybko odzyskać siły. Jednak dla pewności i stworzenia gwarancji bezpieczeństwa Bank of Japan zainterweniował rzucając na rynek finansowy 183 mld dolarów. Ruch ten ma nie tylko przekazać światu informację, że Japonia nadal jest zdolna i nie stało się nic z czym nie jest w stanie sobie poradzić, ale przede wszystkim operacja ta miała na celu osłabienie jena na tyle, by utrzymać konkurencyjność japońskiej gospodarki, a przede wszystkim japońskich firm. O ile przedsiębiorstwa z przemysłu samochodowego, takie jak Toyota, Nissan czy Honda na globalnym rynku radzą sobie dość dobrze, to już sektor elektroniczny przykładowo firmy Toshiba czy Sharp, słabiej. Jest to skutkiem zmiany biegunów w sferze konkurencji, a ściślej wypierania japońskich producentów przez chińskie, tajlandzkie, indonezyjskie czy tajwańskie. Podobny los może spotkać japoński przemysł samochodowy. Dlatego rząd w Tokio woli działać, nim wzejdzie słońce i dobrze ogrzeje ruiny i zniszczenia. Eksperci nie mają wątpliwości, że trzęsienie ziemi wpłynie na japoński PKB, który w 2011 roku miał osiągnąć poziom 1,2-1,4 proc. Szacują, że nastąpi jego spadek. W drugim kwartale spadnie o 0,5 proc., a w trzecim nawet o 1 punkt procentowy. Swoje analizy opierają na podobnych sytuacjach w historii. Trzęsienie ziemi w Kobe w 1995 roku przyniosło obniżenie PKB przez ponad sześć miesięcy. Po tym okresie japońska gospodarka zaczęła się dźwigać. Podobnie jak to było w przeszłości, rząd - gdy już policzy straty - przygotuje specjalny pakiet fiskalny. W ocenie analityków tym razem jest łatwiej, gdyż miasto Sendai i jego region nie są istotnym obszarem dla gospodarki i mimo tragicznego obrazu skutki trzęsienia ziemi nie muszą być wcale gorsze niż przykładowo w Kobe. Zaletą dużych japońskich firm jest to, iż ich rozmieszczenie jest dostosowane do realiów sił natury. W rezultacie katastrofa w jednym miejscu nie wpływa na działalność firmy jako całości.

Problem w szczegółach

Pewnego rodzaju przeszkodą w odbudowie kraju może być wysoki stan zadłużenia, który wynosi obecnie ponad 196 proc. PKB. Zaskakujące jest, dlaczego mimo to Japonii przyznana jest wysoka ocena wiarygodności kredytowej na poziomie AA minus? Istnieje racjonalne wytłumaczenie tego stanu. - W Japonii dług publiczny jest wyższy niż w USA, ale rząd zapożycza się na rynku krajowym. Dług publiczny nie jest długiem zagranicznym - mówi profesor Stanisław Gomułka. Dlatego zdaniem ekonomisty, tak wysokie zadłużenia, choć szokujące, to nie niesie aż tak negatywnych skutków, jak w przypadku Grecji (144 proc. PKB), gdyż w dużej części ma ono charakter wewnętrzny. Byłoby bardzo źle, gdyby więcej niż połowa tego była wyrażana w zagranicznych papierach skarbowych. Kolejnym diabłem w szczegółach jest wysoka skłonność Japończyków do oszczędzania oraz deflacja. W ocenie ekspertów rząd japoński raczej nie zdecyduje się na podniesienie podatków, choćby z tego względu, że stopy procentowe są bliskie zeru, a rynek cierpi na zmniejszenie ilości pieniędzy w obiegu, co prowadzi do powstania nadwyżki podaży rynkowej nad efektywnym popytem oraz powoduje spadek cen i zatrudnienia. Przykładowo w Chinach ceny są wyższe o 1,5 proc., a w USA o 2,6 proc. Podwyżka podatków nie wchodzi więc w grę. Czym innym jest wprowadzenie nowego tymczasowego podatku solidarnościowego na rzecz odbudowy kraju ze zniszczeń. Takie rozwiązanie było już praktykowane i nie jest wykluczone, że i tym razem rząd po nie sięgnie. Jest niemal pewne, że duży zastrzyk finansowy czeka także japoński sektor bankowy. Celem tego będzie zabezpieczenie banków przed skutkami wypłaty miliardowych odszkodowań i jednocześnie danie im możliwości prowadzenia normalnej polityki kredytowej. Pozostanie tylko przekonać Japończyków, że warto wziąć kredyt... Zryw powstańczy w krajach Afryki Północnej, zwłaszcza w tych krajach, w których jest ropa, będzie mieć większe skutki dla Japonii, niż samo trzęsienie ziemi. W związku z tym zachodzi uzasadniona obawa o wzrost cen. Niesie to z sobą tę korzyść, że skok w górę wartości dóbr i usług wpłynie korzystnie na deflację, ale nie w taki sposób o jaki chodzi, a mianowicie nie poprzez wzrost efektywnego popytu, a wskutek zwiększenia się kosztów produkcji.

Cel to konkurencyjność

Wpompowanie w rynek finansowy 15 bln jenów, czyli 183 mld dolarów przez japoński bank centralny nie służyło tylko uniknięciu załamania gospodarczego, ale przede wszystkim było jasnym sygnałem, że rząd nie będzie stawiał żadnych ograniczeń w odbudowie kraju ze zniszczeń. To jest bardzo ważne ze względów psychologicznych. To jednak nie wszystko. O wiele ważniejsze jest to, co trzęsienie ziemi wywołało w globalnym układzie gospodarczym, a ściślej - w sferze konkurencji. I bynajmniej nie dlatego, że marcowa katastrofa naturalna dotyczy strategicznego dla Japonii obszaru gospodarczego, ale właśnie dlatego, że dotyczy średniego, a nawet pośledniego. Historia pokazuje, że wielkie zmiany rzadko mają swój początek w spektakularnych wydarzeniach, gdyż te są skutkiem procesów wcześniejszych, z którymi dość często nie jest związane żadne zdarzenie o charakterze przełomowym. Przykładowo wielki kryzys w latach trzydziestych nie narodził się pewnego czwartku w październiku 1929 roku, ale rozpoczął się o wiele wcześniej. Tego rodzaju zależność jest doskonale znana japońskiej elicie. Widzą zachodzące od kilku lat zmiany w globalnym układzie konkurencji. Wiedzą, że ogromny wpływ mają na to Chiny i inne wschodzące gospodarki, które poprzez niższe koszty produkcji wyznaczają w tym zakresie trendy. Choć Japonia w lutym tego roku spadła na trzecią pozycję wśród liderów gospodarek światowych, tracąc to miejsce na rzecz Chin, to ma to przede wszystkim wymiar propagandowy, a nie zaś realnej zmiany. Wystarczy przytoczyć jeden fakt, by dostrzec różnice. Japoński PKB wyniósł na koniec 2010 roku 5,4 bln dolarów, a chiński był bliski 5,8 bln dolarów. Gdy się powyższe kwoty zmierzy w stosunku wartości produkcji do liczby pracowników, to Japonia zdecydowanie przewyższa Państwo Środka w proporcji 10 do 1.

Gazeta Bankowa
Dowiedz się więcej na temat: ziem | trzesienie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »