Polskiej gospodarce grozi bezpieczne bankructwo
Kolejne ograniczenia w udzielaniu hipotecznych kredytów walutowych, które zapowiada Komisja Nadzoru Finansowego (KNF), to gwóźdź do trumny polskiej gospodarki.
Nie dość bowiem, że za chwilę zacznie obowiązywać bardzo restrykcyjna w tym względzie Rekomendacja T, to na dodatek KNF ma nowy pomysł, jak dobić kredyty walutowe - banki nie mogą mieć w portfelu więcej niż 50 proc. hipotek w innej walucie niż PLN. W ten bowiem sposób - według opinii KNF - ratujemy sektor bankowy przed niechybnym tąpnięciem za lat kilka. Rezygnacja z tak popularnych w Polsce kredytów walutowych ma nas przed tym nieszczęściem uchronić, KNF narzuca więc bankom (i klientom) wariant bezpieczny. To bardzo mocny argument, ale wypadało by to jakoś uzasadnić...
Zadajmy więc sobie pytanie: skąd eksperci z tej szacownej instytucji wyciągnęli tak daleko idące wnioski?
Biorąc pod uwagę oficjalne dane, które zamieszczam poniżej, katastroficzna wizja załamania się polskiej bankowości, w z związku z aktywnością na rynku walutowych hipotek, nadaje się wyłącznie do filmów science-fiction. Jeśli mamy ratować polską bankowość przed zapaścią, warto przyjrzeć się dokładniej kredytom zaciągniętym przez naszych rodaków w ubiegłych latach. Z pewnością w pierwszej kolejności winniśmy zwrócić uwagę na te kredyty, które już dziś kiepsko się spłacają. Być może banki udzielają je na zbyt ryzykownych zasadach?
Spójrzmy zatem na poniższą tabelę. Są to dane pochodzące z "Raportu o sytuacji banków w 2009 roku". Opracowanie to zostało przygotowane właśnie przez Urząd Komisji Nadzoru Finansowego.
Już pierwszy rzut oka na powyższe dane - i to nawet zupełnego laika w dziedzinie bankowości - pozwala na wyciągnięcie zaskakującego wniosku: KNF chce wyrzucić z rynku najbezpieczniejszą grupę kredytów!
Ze swojej strony dodam, że na dodatek są to dla banku produkty wysokodochodowe - na kredytach walutowych zarabia się znacznie więcej niż na hipotekach udzielonych w PLN. Wiadome jest przecież, że przy kredytach złotówkowych marże banku są niższe oraz odpada spory zarobek na spreadzie (czyli na różnicach kursowych).
Przyjrzyjmy się przedstawionym danym bardziej szczegółowo. Przypomnę, że lata 2007 i 2008 można uznać za okres prosperity w naszej gospodarce, a rok 2009 to już ciężki kryzys, którego początek miał miejsce pod koniec 2008 roku. Z mojego punktu widzenia to właśnie 2009 rok jest najlepszym stress-testem dla polskiego rynku kredytowego. Nie są to bowiem wyssane z palca abstrakcyjne sytuacje, które zostały zapisane w Rekomendacji T i przed którymi mamy się zabezpieczać. Tu scenariusz napisało samo życie. Czym w istocie różnił się w Polsce rok 2009 od roku 2007? Otóż pod koniec 2008 roku banki niemal z dnia na dzień znacząco ograniczyły akcję kredytową. Dotyczyło to przede wszystkim wycofanie się większości banków z udzielania kredytów hipotecznych oraz znaczące obostrzenia przy udzielaniu kredytów podmiotom gospodarczym. To drugie ograniczenie postawiło w fatalnej sytuacji rodzimych przedsiębiorców - tysiące firm funkcjonowało na rynku w dużej mierze dzięki kredytom obrotowym (udzielanym zwykle na 12 miesięcy). Aż tu nagle, w 2009 roku bank nie zgadza się na odnowienie kredytu na kolejny rok. Czasem jest to kwota nawet kilkuset tysięcy złotych. Efekty takiego działania widzimy w tabeli - kwota zagrożonych kredytów w tej grupie wzrosła w ciągu roku o prawie 11 mld złotych!
Wiele podmiotów ogłosiło w tej sytuacji upadłość, co pociągnęło często na dno także ich kontrahentów. Ta sytuacja nie miała by miejsca, gdyby banki nie zmieniły swojej polityki kredytowej wobec przedsiębiorców.
Wracajmy do hipotek. Dla osób, które przy zakupie mieszkania wybrały kredyt w frankach w okresie "przed kryzysem" bardzo ciężką próbą był właśnie rok 2009. Spora część kredytów była udzielona w okresie bardzo mocnej złotówki (czyli przed wrześniem 2008 roku), mogło się więc zdarzyć, że zadłużenie w pewnym momencie znacznie przewyższało wartość nieruchomości, będącej zabezpieczeniem kredytu. Jak się zachowa wtedy "statystyczny" kredytobiorca? Czy będziemy mieli sytuację podobną do tej z USA, kiedy to miliony Amerykanów przestały spłacać swoje zadłużenie?
Nic z tych rzeczy - nawet w najgorszym okresie, czyli pod koniec 2009 roku, spłacalność kredytów walutowych wynosiła 99 proc.! Jest to dużo lepszy wynik, niż przy hipotekach udzielonych w złotówkach - w tej grupie zagrożonych jest 2,4 proc. kredytów.
Fachowca nie powinno to dziwić. Bowiem przy okresowych problemach w płynności finansowej, łatwiej jest wysupłać jakieś zaskórniaki na ratę kredytu we frankach, niż na droższy o co najmniej kilkaset złotych - niby bezpieczny - kredyt w PLN.
Skoro hipoteczne kredyty walutowe tak świetnie się spłacają, dlaczego mamy nie iść w kierunku "uwolnienia" tego rynku? To znaczy - zwiększenia ich dostępności. Tak, aby o tani kredyt w euro mogli się także starać zwykli zjadacze chleba, a nie tylko osoby o bardzo wysokich dochodach. Jakie były by efekty takiego działania? Według mnie - same korzyści i to na dużą skalę.
Możliwość otwarcia się banków na tak poszukiwany towar, jakim jest tani kredyt hipoteczny w euro szybko spowodowałoby znaczące obniżki w marżach. Podejrzewam, że po okresie kilku lub kilkunastu miesięcy można by uzyskać kredyt w tej walucie z marżą ok. 1 proc., co daje łączne oprocentowanie na poziomie poniżej 2 proc.! Ruszy wtedy nie tylko sprzedaż mieszkań, ale także i całe budownictwo. Będzie to również okres żniw dla instytucji finansowych. Wymienione branże należą do najbardziej dochodowych, a zatrudnionych jest tutaj łącznie ok. 1 mln osób (w tym - wg danych GUS - ok. 800 tys. osób na umowy o pracę).
Przy okazji zarobią także producenci i sprzedawcy sprzętu RTV, AGD, czy też wykończenia wnętrz. Skoro są to branże wysoko dochodowe, ich zyski to także znaczące wpływy do budżetu - być może zamiast podwyżek podatków, mogły by być one w kolejnych latach obniżane? Jeśli akcja kredytowa będzie sztucznie ograniczana, tracą więc nie tylko wymienione branże, ale także my wszyscy.
Przypomnijmy sobie dane z 2009 roku: banki w ubiegłym roku zwolniły ponad 6000 pracowników i zanotowały spadek dochodów o 6 mld zł w stosunku do 2008 roku. Sektor budownictwa jeszcze bardziej odczuł skutki ograniczenia akcji kredytowej - większość planowanych inwestycji deweloperskich została wstrzymana. Po tak fatalnym dla polskiej gospodarki okresie i gigantycznej dziurze budżetowej w roku obecnym, musimy zaakceptować wyższe podatki VAT od stycznia 2011 roku.
A to pewnie nie koniec podwyżek? Te dochodowe, wymienione wyżej branże generują także znaczącą konsumpcję w innych sektorach gospodarki. Jeśli wróci do nas kryzys z ubiegłego roku (tym razem wywołany na własne życzenie), będziemy kupować mniej samochodów, znacznie mniej wydawać na wakacje, rozrywkę czy też na ubrania i kosmetyki. Efekty sztucznego ograniczania akcji kredytowej dotkną więc bezpośrednio lub pośrednio prawie wszystkie branże.
Można na ten temat spojrzeć jeszcze z innej strony. Otóż, w mojej opinii, utrudnienie dostępu do tanich kredytów w euro jest niezgodne z tzw. polityką prorodzinną. Demografowie straszą nas (tym razem pewnie słusznie), że przy obecnym wskaźniku urodzeń za 20 czy 30 lat na jednego pracującego będzie przypadać kilku emerytów. Załamie się więc zupełnie system emerytalny, który i teraz jest w bardzo kiepskim stanie. Jednak, aby założyć rodzinę i posiadać dzieci niezwykle ważne jest poczucie stabilizacji. Nie osiągniemy go w wynajętym mieszkaniu - być może nie jest to powszechna opinia, ale z całą pewnością takie jest zdanie znaczącej części młodych osób, planujących tradycyjną (i zalecaną przez demografów) formę spędzania życia - nie samotnie, ale poprzez założenie własnej rodziny. Mając dziś dwadzieścia kilka lat i dochód netto średnio na poziomie 2 tys. zł (rzadko młodzi pracownicy mogą liczyć na wyższe pensje) nie mamy szans na połączenie zakupu mieszkania i jeszcze na utrzymanie potomstwa.
Spójrzmy na poniższe wyliczanki z punktu widzenia młodego małżeństwa (czy narzeczeństwa). Kredyty dostępne obecnie są zaznaczone czarną czcionką, po "uwolnieniu" rynku kredytów walutowych w euro można by mieć nadzieję na oprocentowanie około 1,8 proc. (tj. przy założeniu marży na poziomie 1 proc.).
Jeśli mamy do dyspozycji dochód w kwocie 4000 zł netto, przy "uwolnionym" rynku kredytów w euro po potrąceniu raty kredytu pozostaje nam na inne wydatki ok. 3000 zł. Biorąc pod uwagę wysoki kurs euro wobec złotówki możemy liczyć na to, że w przyszłości rata kredytu będzie albo na tym samym poziomie, albo wręcz niższa. Z dużym prawdopodobieństwem można też założyć, że łączne dochody omawianej pary winny wzrastać.
Czy w takiej sytuacji można decydować się na założenie rodziny, na zakup mieszkania? Z pewnością taką decyzję będzie podjąć łatwiej, niż w sytuacji obecnej, kiedy nasi bohaterowie będą skazani na kredyt w PLN, którego rata dziś będzie wyższa o ponad 700 zł. Tu jednak nie mamy co liczyć na jej obniżkę - już od kilku miesięcy mówi się o tym, że Rada Polityki Pieniężnej podniesie wkrótce cenę złotówki (to jest podstawową stopę procentową dla PLN), co spowoduje wyższy koszt rat kredytów udzielonych w PLN - automatycznie wzrośnie wtedy wskaźnik WIBOR. Ciekawostką jest także to, że po uwolnieniu rynku hipotek w euro, kredyt w tej walucie mógłby mieć niższą ratę nawet od kredytu w formie Rodzina na Swoim, który to jest negatywnym bohaterem moich wielu publikacji (m.in. artykułu zamieszczonego na Interia.pl pod tytułem "Jak sprawnie roztrwonić budżet").
Patrząc z perspektywy ostatnich 10 lat, szansę na szybkie wyjście z kryzysu (który wciąż jest w Polsce mocno odczuwalny) upatruję wyłącznie w zwiększeniu dostępności do tanich kredytów w euro. Tanich i bezpiecznych - co pokazują fakty. Z całą pewnością na świetnych wynikach polskiej gospodarki w okresie 2003 - 2007 zaważył otwarty rynek kredytów hipotecznych, na którym królował niepodzielnie tani frank. Spójrzmy, jak w ciągu tych kilku lat wiele polskich miast zmieniło swój wygląd? Ile w tym czasie powstało tysięcy nowych mieszkań, często pięknych inwestycji? Stosując historyczne porównanie do jednego z polskich władców, można by powiedzieć wręcz, że Król Frank zastał Polskę zapyziałą, a pozostawił nowoczesną i zadbaną.
Kolejne pomysły i ograniczenia narzucone bankom przez Komisję Nadzoru Finansowego, "chroniące" nas przed dostępem do tanich i tak bardzo potrzebnych na rynku kredytów walutowych, to fatalny samobój wbity polskiej gospodarce! W świetle przedstawionych faktów jest to nie tylko akcja nieprzemyślana, ale wręcz irracjonalna. Działanie takie wepchnie nasz kraj w jeszcze większy kryzys niż ten, który mieliśmy w 2009 roku.
Teraz z całą pewnością trzeba postawić na tani kredyt w euro! Oczywiście, nie da się wszystkiego przewidzieć i, być może, idąc w tym kierunku ponosi się pewne ryzyko. Mając na względzie dotychczasowe doświadczenia z frankiem (w tym - dane zamieszczone w niniejszej publikacji), nie jest to jednak duży stopień ryzyka.
Na koniec przedstawiam dość oczywisty wniosek z powyższych dywagacji: lepiej jest postawić na ryzykowny rozwój polskiej gospodarki, niż na jej bezpieczne bankructwo.
Krzysztof Oppenheim
Chcesz kupić/sprzedać mieszkanie? Przejrzyj oferty w serwisie Nieruchomości INTERIA.PL