Był kwiecień roku 2022, gdy o "friendshoringu" powiedziała w jednym ze swoich wystąpień Janet Yellen - wtedy sekretarz skarbu w amerykańskiej administracji prezydenta Bidena. Hasło zatrybiło natychmiast, stając się na pewien czas ulubionym zaklęciem zachodnich elit ekonomicznych. Zatrybiło, bo dobrze trafiało w nastrój tamtej chwili. Świat nie wygrzebał się jeszcze na dobre z szoku związanego z pandemią koronawirusa, gdy Rosja wypowiedziała Ukrainie wojnę, która przecież nie miała prawa się wydarzyć. A jednak się wydarzyła.
Nokaut dla liberalnych elit zachodniego świata
Oba te szoki były jak nokautujące kombo dla liberalnych elit ekonomicznych zachodniego świata. Przez poprzednie ćwierć wieku przekonywano nas przecież, że wygaszanie zachodnich zdolności wytwórczych to absolutnie nic groźnego. I nie ma większego znaczenia, czy towar wyprodukowany zostanie w Chinach, Indiach czy innym dalekim zakątku globu (zamiast w USA albo w Europie Zachodniej). Zawsze będzie go można przecież dostarczyć na nasze zachodnie półki (albo wręcz pod drzwi) na czas, na wymiar i w jakim tylko chcemy kolorze. Także surowce będą do nas płynęły niezależnie od pogody, napięć politycznych i aktualnej sytuacji geostrategicznej. Bo biznes jest biznes, a pieniądz to pieniądz.
Lata 2020-22 pokazały jednak coś dokładnie przeciwnego. Nagle okazało się, że bogate zachodnie kraje nie mają nawet wystarczających zapasów maseczek ochronnych. A im bardziej potrzebny towar albo paliwo, tym większa szansa, że jego producent może zagrać przeciwko nam jego ceną i dostępnością rzucając na kolana największe światowe potęgi.
Inwestycje w krajach "zaprzyjaźnionych" miały być receptą na negatywne skutki globalizacji
Friendshoring miał być receptą. Celową polityką takiego przekierowania zachodnich inwestycji, by trafiały raczej do krajów, których lojalności w godzinie próby Zachód może być pewien. Tak rozumiane przekierowanie produkcji zapowiadało zmianę priorytetów. Inaczej niż w czasach szalonej globalizacji po roku 1989, kryterium, w myśl którego podejmuje się decyzje inwestycyjne w centrach pieniądza w Ameryce, Wielkiej Brytanii i Europie, miała być już nie tylko zyskowność. Ale także inne względy oraz głębokie interesy strategiczne. Nie ma co kryć, że my w Polsce także liczyliśmy na to, że upieczemy na tym ogniu parę własnych pieczeni.
No cóż, łatwo powiedzieć. Ciekawie patrzy się dziś - ponad trzy lata później - na tamte głoszone na wysokim "c" zapowiedzi. Dostaliśmy właśnie trochę świeżych danych na ten temat od ekonomisty Maximiliana Dierksa z Instytutu Badań Gospodarczych im. Leibniza w Essen. Badał on przepływy zachodniego kapitału inwestycyjnego (chodzi o inwestycje bezpośrednie) po roku 2022. Ekonomista próbował w pierwszym rzędzie odpowiedzieć na pytanie dokąd trafiły inwestycje, które przestały płynąć z Zachodu do Rosji. A że płynąć przestały to empiryczny fakt. W latach poprzedzających inwazję na Ukrainę zachodnie podmioty gospodarcze inwestowały (bezpośrednio) w Rosji między 4 a 6 miliardów dolarów rocznie. Dziś te inwestycje spadły w zasadzie niemal do zera.
Dokąd powędrowały te pieniądze? Teoretycznie był to rzecz jasna doskonały moment, by zacząć realizować w praktyce postulat frierdshoringu. Czyli przekierować inwestycje z powrotem na Zachód. Albo przynajmniej do krajów uchodzących za sprawdzonych i pewnych sojuszników USA czy Europy. Tak jednak się nie stało. Inwestycje bezpośrednie Zachodu w ramach szeroko rozumianego bloku zachodniego były w latach 2023-24 na poziomie bardzo podobnym do tego w roku 2021, czyli ostatniego przed inwazją (w okolicach 120 miliardów dolarów rocznie). Mało tego, inwestycje te są dziś wręcz znacząco niższe niż były przed pandemią Covid-19.
Pieniądze inwestorów płyną do Brazylii, Indii, Meksyku i Arabii Saudyjskiej
Widać za to inny trend. Owszem, jest boom zachodnich inwestycji bezpośrednich. Ale w krajach, które w sporze Zachodu z Rosją (temat Ukrainy) i oczywiście w wielkiej rywalizacji Ameryki z Chinami ustawiają się konsekwentnie jako "neutralne". Nawiązując w ten sposób wyraźnie do tzw. ruchu państw niezaangażowanych z czasów zimnej wojny. Wśród krajów tych prym wiodą zwłaszcza cztery: Brazylia, Indie, Meksyk oraz Arabia Saudyjska. To one - szacuje ekonomista Dierks - zarobiły po roku 2022 po 2-3 miliardy dolarów z dodatkowych zachodnich inwestycji. W dużej mierze właśnie tych, co odpłynęły z Rosji. Ale także - choć w mniejszym stopniu - z Chin, Kirgistanu czy Tadżykistanu.
Wniosek z tego wszystkiego jest dość prosty. Zachód nie za bardzo chce odrobić lekcje z dwóch wielkich kryzysów minionych lat. Niby teoretycznie wie, że uzależnienie od taniego importu z Azji albo dostaw rosyjskich surowców (Europa) było złe. Ale siła bezwładności jest spora, a efekt działających w logice zysku prywatnych kapitałów trzyma Zachód w złudzeniu, że może to wszystko się jakoś ułoży.
I że będzie tak, jak było wcześniej. A przecież wiemy, że nie będzie.
Rafał Woś
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy
Śródtytuły pochodzą od redakcji












