Rafał Woś: Jak żyć z transakcyjnym Trumpem?
Wraz z powrotem Donalda Trumpa do polityki światowej wraca - nieco w międzyczasie zapomniana - moda na realizm. Polska wcale nie musi na tym stracić. Ale nasz rząd powinien przestać się wreszcie boczyć na rzeczywistość.
Całą historię stosunków międzynarodowych da się bez trudu opisać jako spór realistów z idealistami. Ci pierwsi mówią otwarcie o interesach, tankowcach, pieniądzach i czołgach. Ci drudzy wolą opierać się o reguły, prawo i zasady. Realiści uważają idealistów za oderwanych od rzeczywistości lekkoduchów, po których trzeba potem sprzątać katastrofalne skutki ich połamanych snów i moralizatorstwa. Idealiści widzą w realistach niebezpiecznych prymitywów, którzy sypią piach w tryby ich wielkich marzeń o świecie bez przemocy.
Czasy, w których żyjemy, należały (jak dotąd) raczej do idealistów. Cały pomysł na ład światowy po upadku żelaznej kurtyny oparty był przecież właśnie o wielkie marzenie na temat świata, który już wyrósł z wojen. Tak jak dziecko wyrasta z sikania do pieluchy albo ząbkowania. Od teraz nastać miał świat, gdzie sprzeczności rozwiązuje w oparciu o dyplomację, organizacje międzynarodowe, integrację oraz wolny handel.
Co charakterystyczne i najważniejsze ta postnowoczesna "idealistyczna agenda" była podzielana przez wszystkie strony sporu politycznego właśnie w kraju stanowiącego tego nowego porządku alfę i omegę. Chodzi oczywiście o Stany Zjednoczone. Tam właśnie przez trzy ostatnie dekady i demokraci i republikanie grali w polityce międzynarodowej - z grubsza - z tej samej idealistycznej partytury. Weźmy dwóch następujących po sobie gospodarzy Białego Domu: republikanina George’a Busha Juniora (2000-2008) oraz demokratę Baracka Obamę (2008-2016). Niby inni, a jednak jakże do siebie podobni. Pierwszy w imię "wolności i demokracji" gotów był iść (i poszedł biorąc nas ze sobą) na wojnę do Afganistanu i Iraku. Drugi aktywnie wspierał tzw. arabskie wiosny pomagając w obaleniu "niedemokratycznych" dyktatorów w wielu krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Czy dzięki tym idealistom Bushowi i Obamie świat minionych 30 lat stał się bardziej czy mniej stabilnym miejscem? Czy zapanował po ich rządach czas reguł i procedur? Odpowiedź narzuca się chyba sama. A można ją wyrazić pokazując - na przykład - skokowy wzrost fali uchodźców wojennych do Europy z tego właśnie regionu.
Teraz nastał Trump - a nastał także dlatego, że idealistyczna polityka jego poprzedników stworzyła w samej Ameryce grona gniewu, które wyniosły Trumpa do władzy. Głupio by było się na rzeczywistość obrazić i odmówić przyjęcia jej do wiadomości. Jest więc Trump, a ten Trump to nie jest idealista, tylko realista do sześcianu. Dowodem jest jego słynna "transakcyjność", której próbkę daje podczas trwających właśnie negocjacji pokojowych. Jednych ona zniesmacza, a innych przeraża. Na poziomie emocji można zrozumieć te obawy. Myśląc jednak mniej histerycznie, a bardziej politycznie, warto się zastanowić również nad szansami, które się w ewentualnym sukcesie (czyli w zakończeniu wojny w Ukrainie) dla Polski kryją.
Oczywiście polski obóz antytrumpowy automatycznie ustawił się dziś na pozycjach głoszących, że taki scenariusz to dla nas absolutny koniec świata. I stamtąd bombarduje nas bezlitośnie wykrzykując na przemian hasła takie jak "Jałta" albo "Monachium".
Warto jednak mieć w tej sytuacji przed oczami pytanie, czy aby na pewno trwanie tej wojny gra tak bardzo na naszą korzyść? No cóż, chyba niekoniecznie.
Po pierwsze dlatego, że Polska należy do tych krajów Zachodu, które na putinowskiej inwazji z 2022 straciły najwięcej. To my ucierpieliśmy najmocniej na szoku cenowym związanym z wojennymi skokami cen surowców. To u nas najmocniej uderzyła inflacja (co było związane z ekspozycją na szoki energetyczne oraz wymuszoną przez wojnę mocną deprecjacją złotego). To nasz wzrost został przez wojnę najmocniej podcięty. To polskie firmy wyspecjalizowane w handlu ze wschodem najmocniej ucierpiały na zamknięciu rynku rosyjskiego. To nasze rolnictwo czy przemysł azotowy tracą najmocniej na specjalnym statusie produktów ukraińskich, które były na unijnym rynku przez trzy ostatnie lata faworyzowane (bo wiadomo, wojna). To Polska wreszcie poniosła największy koszt związany z przyjęciem 1-2 mln (różne rachunki) ukraińskich uchodźców. My tamten szok - owszem - ustaliśmy, co pokazuje, że współczesna Polska to nie żaden płatek śniegu, tylko dość twardy zawodnik. Ale nie zmienia to faktu, że ów koszt był realny. I dziś - gdyby nie wybuch wojny - bylibyśmy w naszym rozwoju dużo dalej.
Po drugie, nawet jeśli w oficjalnej narracji nasi politycy (wszystkich barw) będą nadal mówić o walce o "ostateczną kapitulację Rosji" albo o "wbiciu Putina w ziemię", to przecież mamy jeszcze fakty. A te są takie, że po trzech latach tej wojny to nie Putin jest bliski wykrwawienia. Tylko właśnie nasz ukraiński sojusznik. Dla porównania: Ukraina jest dziś na poziomie 70 proc. swojego realnego PKB sprzed 2022 roku. I bez pilnych inwestycji z miejsca nie ruszy (a inwestycje nie zaczną się dopóki trwa wojna, to przecież logiczne). Rosja z kolei realne PKB na poziomie 3-4 proc. wyższym niż przed wojną. Dla nich to też nie jest żaden rozkwit. Ale od implozji są - niestety - znacznie dalej niż Ukraina. To Ukraina ma zniszczony przemysł, energetykę i infrastrukturę. Nie mówiąc już o pokiereszowanym narodzie. Rosja? Dla Rosji trwanie wojny jest - najwyżej - mało komfortowe. Dla Ukrainy to kwestia egzystencjalna.
I wreszcie po trzecie, chodzi o nasze polskie szanse w projektach odbudowy Ukrainy. Teoretycznie moglibyśmy okazać się tu krajem kluczowym. Aby to nastąpiło, obecny polski rząd powinien jednak natychmiast "zresetować" (przepraszam, ale nie przychodzi mi do głowy inne słowo) swój stosunek do administracji Trumpa. Wszyscy wiedzą, że obecna koalicja wolałaby innego gospodarza Białego Domu. Jednak rojenie, że stosunki z USA można prowadzić dalej ze pośrednictwem Niemiec czy UE, jest w nowej sytuacji po prostu głupie.
I prowadzi nas do wykluczenia z udziału w operacji, której mieliśmy być kluczowym filarem. Trump - w imieniu Ameryki i na stratosferyczne wyższym poziomie - ustala warunki spłaty "wojennej pożyczki" zaciągniętej w USA przez Kijów. A my tylko się bezradnie przypatrujemy. Choć też przecież w tej pożyczce - na naszą skromniejszą miarę - braliśmy udział.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.