Tomasz Prusek: Apetyt firm na kredyty w euro może się źle skończyć
Pogłębiająca się różnica w stopach procentowych w Polsce i strefie euro kusi przedsiębiorców coraz bardziej, aby zostawić drożejący kredyt w złotych i wziąć tańszy w euro. Chwilowo może się to im opłacać, ale w dłuższej perspektywie łatwo mogą paść ofiarą podwyżek stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny, a przede wszystkim ryzyka kursowego, czyli powtórzyć błąd frankowiczów, tyle że w innej walucie.
Ze środowiska bankowego i przedsiębiorców płyną sygnały, że z każdą decyzją o podwyżkach stóp procentowych w Polsce rośnie zainteresowanie zaciąganiem kredytów w euro zamiast w złotych. Powód jest oczywisty: pogłębiająca się różnica w cenie kredytu. Od października zeszłego roku Rada Polityki Pieniężnej podniosła główną stopę z 0,1 proc. do 6 proc. i na rynku panuje przekonanie graniczące z pewnością, że kolejne podwyżki to tylko kwestia czasu, i to dość bliskiego.
Dla kredytobiorców w złotych oznacza to coraz droższy kredyt, z którym muszą sobie poradzić w swoich budżetach. Z tego powodu podniosło się larum, że trzeba pomóc indywidualnym zadłużonym, szczególnie w hipotekach, więc politycy jak zwykle ruszyli na pomoc (oczywiście licząc na głosy przy urnach) i zaproponowali zamianę stawki WIBOR (składowa część kredytu obok marży banku) oraz powszechne wakacje kredytowe. O tym jest teraz najgłośniej, ale w cieniu politycznej wrzawy o pomoc detalicznym kredytobiorcom mamy rzeszę firm, które także wspomagają się kredytem w złotym, czy na działalność operacyjną czy inwestycje, i one także cierpią finansowo. A że przedsiębiorcy raczej nie mogą liczyć na łaskawość władzy jak indywidualni wyborcy, to na własną rękę muszą szukać sposobów, jak sobie ulżyć w ciężkich kredytowych czasach. Coraz częściej ich wzrok pada na euro. I to z kilku powodów.
Europejski Bank Centralny (EBC), który zawiaduje kosztem pieniądza w strefie euro, nadal kurczowo trzyma się zerowych stóp procentowych i jak może opóźnia podwyżki ceny kredytu, pomimo że inne wielkie banki centralne, np. w USA, Wielkiej Brytanii czy Szwajcarii, już odpuściły i podnoszą stopy. Co oznacza w praktyce bycie takim outsiderem? Przede wszystkim najtańszy możliwie kredyt, który ma za zadanie wspierać nie tylko przedsiębiorstwa w strefie euro, ale przede wszystkim państwa. Bo o ile firmy powinny sobie poradzić z droższym kredytem, to różnie może być z najbardziej zadłużonymi państwami, wśród których wyróżniają się na pierwszym planie Włochy. Każda podwyżka stóp w strefie euro to większe koszty obsługi zadłużenia, większe koszty rolowania obligacji (zastępowania "starych" - "nowymi"), co może doprowadzić do problemów z wypłacalnością i co za tym idzie nawet niepokojów społecznych, wraz ze wzrostem znaczenia populistycznych sił politycznych.
EBC znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, bo jest między młotem i kowadłem: z jednej strony powinien podnosić stopy w ślad za innymi bankami centralnymi, aby zdusić inflację, która w strefie euro także poszybowała do 8,1 proc. (przy celu inflacyjnym na poziomie 2 proc.), z drugiej nie chciałby utopić największych państwowych dłużników, bo mogłoby to zagrozić powtórzeniem kryzysu zadłużeniowego sprzed dekady, gdy strefa euro o mało się nie rozpadła po bankructwie Grecji, Irlandii i Portugalii.
Niemniej różnice w polityce pieniężnej przede wszystkim z USA, gdzie bank centralny Fed rozpędził się z podwyżkami (główna stopa wynosi już 1,50-1,75 proc.), są tak duże, że i EBC sygnalizuje podwyżki - pierwsza ma nastąpić w lipcu, kolejna we wrześniu. Niemniej, dopóki to się nie wydarzy, strefa euro jest kredytowym eldorado. I wiele wskazuje, że nim pozostanie, jeśli EBC będzie podnosić stopy powoli i w niewielkim zakresie, będąc stale w tyle za innymi z nominalnym poziomem stóp. Z tego taniego kredytu chcą korzystać firmy, także pozostające poza strefą euro, np. polskie. Znacznie tańszy kredyt jest bardzo kuszący, ale zagrożenia związane z jego zaciągnięciem jako żywo przypominają te, z jakimi zetknęli się frankowicze przed 2008 rokiem.
Na rynku finansowym znana jest zdroworozsądkowa zasada: "Zaciągaj kredyt w walucie, w jakiej zarabiasz". Chodzi o to, aby mieć stale zabezpieczone środki w obcej walucie na spłatę i nie przejmować się tym, po ile będzie jutro albo za rok np. euro. To tzw. naturalne zabezpieczenie, które powoduje, że kredytobiorca śpi spokojnie, o ile oczywiście nie straci źródła dochodu w obcej walucie. Mało kto pamięta, że właśnie takie intencje miały banki austriackie, które spopularyzowały model kredytów walutowych dla swoich obywateli mieszkających w przygranicznym regionie ze Szwajcarią, ale pracujących za granicą. To czasy, kiedy jeszcze walutą w Austrii był szyling, a różnica w stopach pod względem kosztów kredytów wypadała na korzyść Szwajcarii. Kto mieszkał w Austrii, a pracował w Szwajcarii i dostawał wypłatę we frankach, mógł spokojnie w tej walucie spłacać kredyt udzielony przez austriacki bank.
Po co o tym warto pamiętać, pomimo upływu wielu dekad? Otóż zaciągnięcie kredytów przez polskie firmy w euro może być dla nich nie tylko bieżąco opłacalne ze względu na kolosalną różnicę w stopach procentowych, ale także być naturalnie zabezpieczone, przez wyeliminowanie ryzyka kursowego, właśnie poprzez własne przychody w euro. Jeśli przedsiębiorca ma koszty w złotówkach, a eksportuje np. do Niemiec czy Francji, to zapłatę otrzymuje w euro. Może zatem przeznaczyć je na obsługę zadłużenia, bez konieczności stałego kupowania obcej waluty na rynku, szczególnie gdyby euro nagle "odjechało" w górę. Sęk w tym, aby miał przychodów w euro na tyle, aby i obsłużyć dług, i np. sprowadzić za euro komponenty potrzebne do produkcji. Jeśli mu zabraknie euro, to ryzyko kursowe powróci jak bumerang - będzie musiał dokupować euro nie bacząc na kurs.
Zatem i firmy mające przychody w euro powinny uważać na zaciąganie kredytów w tej walucie, choć oczywiście najbardziej narażone są te, które całość przychodów mają w złotówkach, a część zobowiązań zdecydowały się wziąć w euro. Pod tym względem zupełnie nie różnią się frankowiczów sprzed 2008 roku, którzy pożyczyli we frankach, ale swoje pensje mieli w złotówkach. Jak to się skończyło, powszechnie wiadomo, więc lepiej nie popełniać tego samego błędu, tyle że na poziomie korporacyjnym.
Ktoś może powiedzieć: "No dobrze, ale firmy mają wyspecjalizowanych księgowych, dyrektorów finansowych, więc mają większą wiedzę, aby to wszystko bezpiecznie skalkulować niż zwykły indywidualny klient banku". Jest w tym sporo racji, ale również niebezpieczeństw. Poziom wiedzy o ryzyku kursowym jest różny w różnych firmach. Można w uproszczeniu powiedzieć, że im mniejsza, tym jest z tym gorzej.
Dowiodły tego słynne opcje walutowe w 2008 roku, na których ogromne pieniądze wtopiło wiele polskich firm, bo postanowiły - w uproszczeniu - założyć się o kurs walutowy i nie przewidziały, że jeśli kurs złotego się załamie, to mogą nawet zbankrutować. W wielu wypadkach, także w dużych giełdowych firmach, system ostrzegania przed skutkami ryzyka kursowego nie zadziałał, i wpadły w tarapaty finansowe. Owszem, przed ryzykiem kursowym przedsiębiorcy mogą się zabezpieczyć używając odpowiednich instrumentów finansowych, np. kontraktów, ale i te trzeba umieć zawierać, i do tego są dodatkowym kosztem. Zatem wyeliminowanie ryzyka kursowego to nie jest finansowa bułka z masłem, tylko umiejętność wymagająca i wiedzy, i pieniędzy. Obecnie długiem w euro interesują się głównie duże korporacje, ale z czasem w ich ślady może pójść wiele mniejszych.
Choć na razie problem z firmami, które mogą wpaść w finansowe kłopoty, bo skusiły się na tańsze kredyty w euro wydaje się jeszcze teoretyczny, ale warto wcześniej wskazać na potencjalne zagrożenie. Tak jak przy kredytach złotowych, kiedy mieliśmy najtańszy kredyt w historii przy głównej stopie ledwie 0,1 proc. i uspokajających oficjalnych komunikatach, że podwyżek stóp nie będzie przynajmniej do 2022 roku. Niestety, sprawdził się czarny scenariusz i wiele skredytowanych gospodarstw domowych jest zaszokowanych skalą podwyżek stóp i ma problem z ratami, które odleciały.
Przedsiębiorcom do ryzyka kursowego dochodzi także ryzyko stopy procentowej, bo skoro EBC jednak zostanie zmuszony do podwyżek, to i kredyt w euro stanie się droższy niż obecnie, niezależnie od tego, jaka będzie relacja naszej waluty do euro. Jest powiedzenie, że historia nigdy się nie powtarza, ale okoliczności historyczne i owszem. Zatem warto, aby przedsiębiorcy mocno przemyśleli, czy warto brać obecnie "tanie" kredyty w euro albo zamieniać na nie stare złotowe. Aby na koniec się nie okazało, że po frankowiczach i złotowiczach mamy jeszcze problem z eurodłużnikami.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.
Grupa Polsat Plus i Fundacja Polsat razem dla dzieci z Ukrainy