Co z tą inflacją? Łapiemy się za portfele
Wzrost cen ponownie przyśpieszył w Polsce i staje się coraz bardziej dokuczliwy dla domowych budżetów. Bije w realną wartość zgromadzonych w bankach oszczędności, które dają odsetek tyle, co kot napłakał. NBP i Rada Polityki Pieniężnej muszą się poważnie zastanowić co zrobić w tej sytuacji, tym bardziej, że widmo deflacji, którą straszono nas przed rokiem, to były strachy na lachy. Podwyżka stóp procentowych - obecnie prawie zerowych - byłaby hamulcem, bo długotrwałe tolerowanie wysokiej inflacji może się zemścić. Warto ją okiełznać, póki jeszcze jest czas.
Choć mamy lockdown gospodarki, to i tak konsumenci widzą na półkach sklepowych z produktami np. codziennej potrzeby, że z cenami dzieje się coś niedobrego i wydają więcej niż wcześniej. Ceny pędzą w coraz szybszym tempie, co przy biernej polityce pieniężnej sprawia, że jesteśmy pod względem inflacji - używając języka urzędowej propagandy - znowu najlepsi w Europie. Tyle, że nie o taki laur nam chodzi.
W marcu inflacja (wskaźnik CPI) ponownie zadziwiła wielu ekonomistów i analityków, ponieważ według wstępnych danych GUS podskoczyła z 2,4 do aż 3,2 proc. licząc rok do roku. Zwyżka była powszechnie przewidywana, lecz jej skala okazała się zaskoczeniem. Choć konsumenci obserwowali w swoich portfelach skutki podwyżek cen, przede wszystkim na stacjach benzynowych, płacąc za prąd, kupując żywność i napoje, a także korzystając z usług. Ekonomistów szczególnie niepokoi, że wysoka może być także tzw. inflacja bazowa (bez żywności i energii), którą szacują na 3,8-3,9 proc. Jeśli dane GUS zostaną potwierdzone, to po miesięcznej przerwie znowu inflacja pokona cel NBP (2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc.). Dalsze zbliżanie się do górnej granicy celu NBP (3,5 proc.) powinno być sygnałem alarmowym, a jego ewentualne przekroczenie motywować do podjęcia szybkich działań w polityce pieniężnej, a nie jedynie uspokajających komentarzy.
Tym bardziej, że wieści z frontu inflacyjnego nie są dobre także, kiedy porównujemy się z innymi krajami Unii Europejskiej. Według unijnej metodologii liczenia wzrostu cen (HICP) w lutym (ostatnie dane) mieliśmy 3,6 proc., co dało nam pozycję lidera w całej UE, przed Węgrami, Rumunią i Czechami (wskaźnik dla całej UE wynosił jedynie 1,3 proc.). Europejski Bank Centralny też ma swój cel inflacyjny wynoszący 2 proc., ale w strefie euro HICP wynosi jeszcze mniej, bo 0,9 proc., więc przynajmniej na razie nikt nie bije tam na alarm.
Za to w Polsce inflacja staje się coraz bardziej niebezpieczna, i to z kilku powodów. Po pierwsze, jesteśmy społeczeństwem na dorobku i nadal relatywnie dużo wydajemy na żywność. A ta drożeje drenując nam portfele. Pojawiają się sygnały, że w sklepach zmieniane są ceny np. wędlin i podawane wielkim drukiem za... 100 gram, a nie za kilogram, co jest znanym psychologicznym chwytem, aby klientowi wydawało się, że jest "tanio" (znacznie mniejszym drukiem podawana jest równolegle także cena za kg). Tak ze wzrostem cen stara sobie radzić handel, aby nie stracić klientów, albo żeby nie kupowali mniej, skoro kiełbasa jest za "drobne" 2,99 zł/100 gram niż "całe" 29,90/kg. Po drugie, topnieje wartość świadczeń nierewaloryzowanych, takich jak 500 plus, które realnie - z roku na rok - coraz mniej są warte, bo wypłacane stale w nominale. Po trzecie, leci w dół realna wartość oszczędności zgromadzonych w bankach - obecnie średnie oprocentowanie lokat wynosi 0,3 proc. w skali roku. Oznacza to, że posiadacze lokat bankowych mocno tracą realnie, ponieważ inflacja nie tylko pożera ich nominalny, i tak już symboliczny zarobek, ale także zabiera całe procenty z posiadanych kwot. Zatem w ujęciu realnym rzesze Polaków ubożeją, jeśli nie chcą - lub nie potrafią - szukać alternatywnych sposobów lokowania gotówki. A z tym jest problem, szczególnie dla ceniących sobie spokojny sen. Ratunku trudno szukać w obligacjach skarbowych, ponieważ resort finansów oferuje w kwietniu od 0,5 do 2 proc. (w skali roku, w zależności od typu i długości "życia" obligacji, nie wszystkie są także powszechnie dostępne). W tej sytuacji trudno się dziwić prawdziwemu boomowi na rynku nieruchomości, gdzie płynie strumień pieniądza w poszukiwaniu atrakcyjnego miejsca lokowania i szansy na realny zarobek (powyżej inflacji). Niestety, strach przed inflacją może także skłaniać posiadaczy kapitału do coraz bardziej ryzykownych zachowań i wejścia np. na rynek kryptowalut czy forex. Przykłady negatywnego wpływu inflacji można mnożyć, ale warto też zastanowić się nad źródłem wzrostu cen i sposobami przeciwdziałania temu niepokojącemu zjawisku.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Przyczyn niebezpiecznie rosnącej inflacji trzeba upatrywać zarówno w czynnikach zewnętrznych, jak i wewnętrznych. O ile te pierwsze są obiektywne i nie mamy w Polsce na nie wpływu (np. ile kosztuje baryłka ropy na światowych giełdach), to druga kategoria pozostaje w zasięgu decyzji decydentów w Polsce.
Znaczący wpływ na inflację mają np. ceny paliw, ponieważ wynikają nie tylko z polityki cenowej producentów i sieci dystrybucji, ale przede wszystkim cen surowca na rynkach światowych (trudno oczekiwać, aby rząd sam z siebie zmniejszył ogromne obciążenia podatkowe zawarte w litrze paliwa). To samo dotyczy uprawnień do emisji CO2, które notują rekordowe poziomy na giełdach, a przekładają się na ceny energii w Polsce, tym bardziej, że na skutek prowadzenia dotychczas fatalnej polityki energetycznej - szczególnie w ostatnich latach - nadal w ok. 70 proc. jesteśmy zależni od energii wytwarzanej z węgla. Efekt jest taki, że mamy najdroższą energię na rynku hurtowym (dla przedsiębiorstw), a koncerny energetyczne na ile mogą, to przerzucają coraz wyższe koszty na konsumentów, także chronionych przez tzw. taryfę G, którą zatwierdza Urząd Regulacji Energetyki. Drożejąca żywność to także pochodna wzrostu cen nawozów, jak również czyste spekulacje na globalnych rynkach towarowych, gdzie inwestorzy chętnie inwestują w tzw. soft commodities (soja, kukurydza, pszenica, cukier itd.).
Jednak inflację o wiele łatwiej byłoby okiełznać i sprowadzić do poziomów bliższych średniej unijnej albo strefy euro, gdyby prowadzona była w Polsce bardziej restrykcyjna polityka pieniężna. Tymczasem główna stopa procentowa po wybuchu pandemii została ścięta do nieomal zera, aby tani kredyt pomógł gospodarce przezwyciężyć skutki kryzysu. Zdjęło to istotny hamulec z inflacji, a banki postawione pod ścianą pod względem opłacaności swojego biznesu, bez entuzjazmu przyjmują lokaty, bo trudno im zarobić na akcji kredytowej, więc "kroją" klientów na coraz to nowych opłatach (rok do roku wzrosły aż o połowę).
Jak na razie NBP i RPP wydają się nieprzejednane i pomimo tak wysokiej inflacji nie widzą potrzeby podnoszenia stóp procentowych. Za to jest dopalacz do inflacji w postaci słabnącego złotego, co także jest częścią świadomej polityki banku centralnego. W efekcie wspieramy naszych eksporterów, którzy i tak dobrze sobie radzili bez aż tak słabego złotego, ale z drugiej strony importowane towary i surowce są coraz droższe, a to dodatkowo winduje u nas ceny. Za euro płacono w mijającym tygodniu nawet 4,68 zł, a za dolara - 3,98 zł. Jak na razie - z powodu ograniczeń w podróżowaniu - słaby złoty nie jest koszmarem dla polskich turystów, bo mało kto wyjeżdża. Ale jeśli po wprowadzeniu przez Unię Europejską od połowy czerwca tzw. zielonych paszportów dla osób zaszczepionych i ozdrowieńców turystyka ruszy na większą skalę, to ceny wycieczek zagranicznych i wydatki zagranicą będą przykrą niespodzianką.
Podsumowując, bagatelizowanie przez decydentów gospodarczych i politycznych skutków rosnącej inflacji jest groźne, bo może ona wymknąć się spod kontroli, doprowadzić do turbulencji gospodarczych i zubożenia społeczeństwa. Pewne jest za to, że wzrost cen jest korzystny dla rządu, ponieważ oznacza wyższe wpływy podatkowe, a inflacją wygodnie się "spłaca" długi.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.
Nie czekaj do ostatniej chwili, pobierz za darmo program PIT 2020 lub rozlicz się online już teraz!
***