Cyfrowe czasy. Przed nami pożegnanie z gotówką?
Minie kilka, kilkanaście lat i nie zagrasz już w orła i reszkę. Nie spojrzysz w oczy Abrahamowi Lincolnowi ani Zygmuntowi Staremu. Nie będą ci już brzęczeć drobniaki w kieszeni, a szelest stówki wyciąganej z portfela będziesz wspominał z rozrzewnieniem. Czym więc będziemy płacić? Banki centralne na świecie już nad tym się głowią.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Szwecja i Chiny. Kanada, Indie, Indonezja, Australia, Wielka Brytania, Japonia i wszystkie państwa strefy euro. USA, Brazylia, Norwegia, Rosja i Nowa Zelandia. Co łączy te wszystkie kraje? To, że ich banki centralne pracują w mniejszym lub większym zakresie nad wprowadzeniem cyfrowego pieniądza.
Na przeciwnym biegunie jest nasz bank centralny. Twierdzi, że "śledzi" te prace, ale ogłosił ostatnio, iż chce, by gotówka pozostała królem.
Jest nad czym pracować, bo bitcoin rzucił wyzwanie nie tylko gotówce, tradycyjnej walucie, ale także bankom centralnym i systemowi monetarnemu świata. Cokolwiek o bitcoinie by nie powiedzieć, dokonał rewolucji, jeśli nawet nie w systemie monetarnym, to w głowach ludzi. Pobudził wyobraźnię. Prorocy kryptowalut twierdzą, że zastąpią one pieniądz, jaki znamy, a w konsekwencji zmiotą z powierzchni ziemi nie tylko banki, lecz także banki centralne.
Banki centralne muszą jakoś uzasadnić potrzebę swojego istnienia. To byłoby trudne, gdyby bitcoin, podobnie jak inne kryptowaluty, stał się rzeczywiście pieniądzem i można by nim było zapłacić w sklepie. Banki też przestałyby być wtedy potrzebne, bo zamiast nich transakcje obsługiwałby blockchain, czyli rozproszona księga. Za emisję pieniądza i za politykę monetarną odpowiadałyby matematyczne algorytmy. Nikt nie ma aż takiej wyobraźni, żeby odpowiedzieć na pytanie, do czego by to doprowadziło. Na razie tak się nie stało.
- Bitcoin jest bardziej spekulacyjnym aktywem niż pieniądzem - mówił niedawno Agustín Carstens, dyrektor zarządzający Banku Rozliczeń Międzynarodowych (BIS) w Bazylei podczas zdalnego seminarium Instytutu Hoovera na Uniwersytecie Stanforda w USA. - Ograniczona wielkość emisji (scarcity) i kryptografia nie wystarczą, aby zagwarantować wymienialność - dodał.
Mimo to bitcoinowi zasług nie można odmówić. Gdyby nie on i globalna kariera innych kryptowalut, nie powstałyby stablecoiny, czyli waluty cyfrowe, lecz powiązane z "koszykami" rezerw istniejących walut, emitowanych przez banki centralne albo np. z krótkoterminowymi obligacjami różnych państw. W zasadzie każdy z nas może wyemitować zło-coina (nie dlatego, żeby miał być zły, ale dlatego, że byłby złoty). Wystarczy kupić rządowe obligacje na większą kwotę i zacząć cyfrową emisję pod ich zabepieczenie.
Właśnie słowo "stable" ma odróżniać ten rodzaj pieniądza cyfrowego od kryptowalut, które notują ogromną zmienność. W 2014 roku zlokalizowana na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych spółka wyemitowała walutę tether, która - jak się zarzeka - jest zabezpieczona 1:1 na rezerwach w dolarach. A zatem jeden tether ma wartość jednego dolara. Po co komu taki stablecoin, skoro jest dolar?
Ano właśnie. Tether ma - jak na razie - dość ograniczoną funkcjonalność dla zwykłych śmiertelników, choć niektórym jest niezwykle przydatny. Służy głównie do konstruowania na giełdach kryptowalutowych instrumentów powiązanych z dolarem i do inwestowania w nie z pominięciem np. przepisów dotyczących prania brudnych pieniędzy. I oczywiście - bez spowiadania się przed urzędem skarbowym. Urząd pewnie mógłby się dowiedzieć, ile mamy dolarów, ale w żaden sposób już nie ustali, ile mamy tetherów.
Czym innym - przynajmniej w założeniach - jest projekt emisji diem (wcześniej zwany libra), czyli stablecoina Facebooka. Diem nie miałaby być przeznaczona dla cwaniaczków kantujących na podatkach, ale dla zwykłych ludzi. Zwłaszcza dla ludzi biednych, imigrantów pracujących w bogatych krajach i utrzymujących w ojczyźnie swoje rodziny. Za każdy przelew płacą teraz krocie. Autorzy projektu Facebooka wyliczają, że ok. 7 proc. transferowanej kwoty.
Globalna waluta diem mogłaby obniżyć koszty transakcyjne niemal do zera i zapewnić przemieszczenie się pieniędzy pomiędzy płatnikiem a odbiorcą w ciągu milisekund. To już poważna propozycja, zważywszy na zasięg, jaki ma Facebook. Ale czemu prywatna firma ma być takim dobroczyńcą? Od czego w końcu mamy banki centralne?
"Banki centralne nadal postrzegają (kryptowaluty) jako niszowe produkty, które nie są powszechnie stosowane jako środek płatniczy. Przeciwnie, rozwój stablecoinów jest uważnie obserwowany, biorąc pod uwagę ich potencjał do szybkiego przyjęcia przez konsumentów" - napisali Codruta Boar i Andreas Wehrli w podsumowaniu trzeciego z kolei przeglądu, jakiego BIS dokonał wśród banków centralnych na temat tego, jak dalece są one zaawansowane we wprowadzaniu swoich walut cyfrowych.
- Drugi rodzaj waluty cyfrowej (stablecoin) dotyczy przestrzeni handlowej i to tutaj leży prawdziwy przełom. Detaliczne waluty cyfrowe mogą być używane w codziennych transakcjach przez gospodarstwa domowe i firmy, a w zależności od ich konstrukcji mogą zrewolucjonizować nasz istniejący system finansowy - mówił Agustín Carstens.
Badanie BIS przeprowadzone zostało pod koniec 2020 roku wśród 65 banków centralnych. Wykazało, że zdecydowana większość z nich, bo aż 86 proc. aktywnie eksperymentuje z koncepcją waluty cyfrowej. Sześć na 10 przeprowadza eksperymenty lub weryfikuje koncepcję, a 14 proc. jest w trakcie opracowywania i pilotażu. Najdalej poszły banki z państw zaliczanych do rynków wschodzących. W 2020 roku znacznie więcej banków centralnych pracowało nad projektami walut cyfrowych niż rok wcześniej.
Cyfrowe waluty banków centralnych to już nie futurologiczne opowieści. 20 października zeszłego roku Bahamy wprowadziły do obiegu sand dolar, czyli odpowiednik własnego dolara, tylko w postaci matematycznego zapisu. Ludowy Bank Chin przeprowadza zakrojone na szeroką skalę programy pilotażowe i w grudniu rozpoczął testowanie swojego e-juana (e-CNY) na platformach e-commerce.
Czym różnić miałby się pieniądz cyfrowy banków centralnych (central bank digital currency, CBDC) od pieniądza, który znamy? Przecież i tak możemy obyć się niemal w każdej sytuacji bez gotówki. Płacimy kartą, aplikacją mobilną, blikiem - a wtedy bank obciąża nasz rachunek i uznaje kwotę na rachunku odbiorcy. Nic nie musi brzęczeć ani szeleścić.
Wyłącznie zapisem matematycznym. Szeregiem cyfr, których nikt nie zobaczy, ale na pewno będzie działał. Bank centralny mógłby wyemitować takich zapisów tyle, ile wypuścił monet i banknotów. Oczywiście jest tu pewien problem, ale technicznie został już rozwiązany. Zapis "100 zł" musiałby się dzielić na dwa po 50 zł, albo na pięć po 20 zł i tak dalej, aż do grosza. I to w taki sposób, żeby przy podziale czy też wydawaniu pieniędzy nie powstawał nowy pieniądz, bo wtedy bank centralny nad emisją straciłby kontrolę.
Im dalej jednak eksperymentujemy z cyfrowym pieniądzem, tym więcej jest pytań i problemów. Już teraz jest możliwe, by każdy z nas nosił przy sobie pieniądz w postaci matematycznego zapisu w odpowiedniej aplikacji w smartfonie. Ale - powiedzmy - że w tej chwili mamy na rachunku bankowym 6 tys. zł. Czy nosimy cały swój majątek przy sobie, ryzykując zgubienie lub kradzież?
Otóż nie - w aplikacji w smartfonie nosimy tylko 100-300 zł, a resztę trzymamy w bezpiecznym sejfie. Zawsze możemy oczywiście do niego zajrzeć i potrzebną kwotę wypłacić lub komuś przelać. Ale gdzie jest ten sejf? Właśnie odpowiedź na to pytanie jest kluczowa dla istnienia banków w przyszłości.
Bo najprościej byłoby, gdyby sejf był w banku centralnym, który wyemitował pieniądz. Ktoś powie, że banki centralne nie prowadzą rachunków dla zwykłych śmiertelników? Dotąd tak było, ale ta reguła została złamana przez najważniejszy bank centralny świata, amerykański Fed. Bo kiedy przyszła pandemia i amerykańscy bezrobotni mieli dostać zasiłki, Fed założył
Fed Accounts czyli rachunki dla tych, którzy nie mieli ich w bankach, żeby dać im szybko dostęp do pieniędzy.
Ale gdyby tak banki centralne zakładały ludziom rachunki (a to znaczy, że przyjmowałyby depozyty), to po co miałyby istnieć inne banki? Skoro nie byłoby w nich depozytów, nie mogłyby też udzielać kredytów. Kto udzielałby w takim razie kredytów? Banki centralne? To kolejny problem, bo banki centralne nie powinny przyjmować na siebie ryzyka kredytowego. Tym bardziej, że wtedy bank centralny musiałby kredytować także rząd. Choć prawda jest taka, że banki centralne już to robią, choć nie tak po prostu.
Banki mogą spać spokojnie, bo bankierzy centralni sześciu najważniejszych instytucji świata ustalili niedawno, że sektorowi prywatnemu nie będą szkodzić. Agustín Carstens mówi, że poszukiwane są raczej rozwiązania "hybrydowe". Sejfy, tak jak obecnie rachunki, byłyby w zwykłych bankach, depozyty też w bankach, kredyty - w bankach. A sam CBDC byłby zobowiązaniem wobec banku centralnego.
- (...) jeśli pieniądz cyfrowy ma istnieć, bank centralny musi odgrywać kluczową rolę, gwarantując stabilność wartości, zapewniając elastyczność zagregowanej podaży takich pieniędzy i nadzorując ogólne bezpieczeństwo systemu - powiedział Agustín Carstens.
Pieniądz cyfrowy ma jednak podstawową wadę. Bo czy można sobie wyobrazić znanego polityka rządzącej w jakimś kraju partii, który by się zapuścił do sklepiku z pejczykami albo pojechał na narty w czasie pandemii i tam płacił kartą? To niemożliwe, bo każdy wie, że dziś elektroniczny pieniądz pozostawia ślad. Polityk, gdyby był rozsądny, używałby w takich sytuacjach wyłącznie gotówki.
Dlatego właśnie gotówka jest królem. Pozwala zachować całkowitą anonimowość i tajemnicę transakcji. Dlatego gotówką płacimy na lewo za nieopodatkowane usługi, za trefne towary i za rozmaite ekscesy. Gdyby powstał CBDC, byłby pieniądzem "znaczonym". W każdej chwili można byłoby zidentyfikować, w czyjej kieszeni znajduje się najdrobniejszy grosz. Prześledzić można byłoby każdą transakcję (podobnie zresztą jak w przypadku bitcoina, o czym zapominają jego krytycy). CBDC pozbawiłby nas zupełnie anonimowości.
- Idea całkowitej anonimowości jest (...) chimerą. Użytkownicy muszą zostawić ślad i udostępniać informacje pośrednikom finansowym. Ułatwia im to pracę online i zapobiega stratom - mówił Agustín Carstens.
Technologia nie jest problemem. Problemem jest jej akceptacja. Z badań BIS wynika, że społeczeństwa Azji są bardziej skłonne zgodzić się na to, żeby za pośrednictwem CBDC można było je śledzić. W Europie akceptacja jest mniejsza. W tej podróży w przyszłość najtrudniejsze będzie wyważenie kompromisu pomiędzy zapewnieniem prywatności w użytkowaniu cyfrowego pieniądza a - ostatecznie - jego bezpieczeństwem, w tym zapobieganie nadużyciom.
- CBDC nie musi oznaczać orwellowskiego Wielkiego Brata, kiedy bank centralny widzi każdą transakcję - mówił Agustín Carstens.
Przyczyniła się do tego pandemia. Nawet badania NBP pokazują, że w 2020 roku znaczna część naszego społeczeństwa się od niej odwróciła. O ile jeszcze w 2019 roku udział gotówki w liczbie transakcji płatniczych wynosił 54 proc., to w 2020 roku spadł do 47 proc.
Choć gotówka przestaje być królem, wciąż utrzymanie dworu kosztuje nas bardzo dużo. Trzeba ją liczyć, segregować, pakować, transportować, przechowywać i oczywiście - pilnować. Koszty produkcji są przy tym wszystkim pomijalne, choć też są niebagatelne. NBP podawał już w przeszłości, że metal, z którego wyprodukowano grosz, jest wart sporo więcej od grosza. Różne badania mówią, że samo zapewnienie obiegu gotówki kosztuje naszą gospodarkę od 1,8 do nawet 2 proc. PKB rocznie, czyli dobre 50 mld zł. Wysokie koszty przemawiają za tym, żeby gotówka stopniowo znikała z gospodarki i z naszych kieszeni.
Po co więc NBP pracuje nad "Narodową Strategią Bezpieczeństwa Gotówki"? Tak naprawdę nie wiemy, bo znamy tylko zapowiedź prac, ale nie znamy strategii, która ma dopiero powstać. Rąbka tajemnicy uchylił prezes NBP.
- Uznaliśmy, że potrzebne są dodatkowe, bardziej skoordynowane działania, dzięki którym Polacy będą mieli zapewnione bezpieczeństwo posługiwania się gotówką - to, że płatności gotówkowe będą powszechnie akceptowane, a dostęp do wypłat gotówkowych nie będzie w żaden sposób ograniczony lub w istotny sposób utrudniany - mówił Adam Glapiński w niedawnym wywiadzie dla PAP.
Na piątkowej konferencji prasowej prezes NBP zdystansował się natomiast do wyników badań BIS i prac nad CBDC podejmowanych przez inne banki centralne.
- Przyglądamy się badaniom innych banków centralnych. Przyglądamy się, śledzimy publikacje międzynarodowe. Trudno coś jednoznacznie powiedzieć. Nie da się przesądzić, czy i kiedy banki centralne zdecydują się na wprowadzenie takiego pieniądza. Na razie przeważają negatywne wnioski - powiedział.
Utrzymywanie obiegu gotówki jest drogie, a im mniej będziemy się nią posługiwać, tym wyższe będą jednostkowe koszty transakcji. Może okazać się, że obsługa zapłaty gotówką np. za paczkę zapałek będzie kosztować więcej niż sama paczka. Nie tylko jednak koszty są głównym powodem, dla którego banki centralne pracują nad CBDC. Jest nim także chęć włączenia do systemu finansowego ludzi do tej pory z niego wykluczonych.
Tylko że medal ten - jak tradycyjny pieniądz - ma dwie strony. Bo przejście do cyfrowego pieniądza mogłoby wykluczyć grupę ludzi starszych czy takich, dla których przekraczałby ich percepcyjne możliwości. Gdyby "Narodowa Strategia Bezpieczeństwa Gotówki" miała odpowiedzieć na pytanie, jak przeciwdziałać cyfrowemu wykluczeniu wrażliwych grup, byłaby bardzo potrzebna.
Jacek Ramotowski