Lokaty na ujemny procent ściągną na banki gniew polityków i rejteradę klientów
Przyparte do muru przez prawie zerowe stopy procentowe banki mogą nie mieć wyboru i zaproponują klientom detalicznym ujemne oprocentowanie lokat lub przyjmowanie ich za prowizje. Tyle, że taka próba obrony rentowności biznesu bankowego rodziłaby poważne gospodarcze reperkusje, a społeczny gniew przełożyłby się na polityczne konsekwencje dla branży i tak już zdołowanej przez sprawy frankowe. Lekarstwem byłoby dopiero podniesienie stóp procentowych.
Po trzech dekadach transformacji gospodarczej zamożność gospodarstw domowych mierzona kwotami odłożonymi na depozytach bankowych jest rekordowa - przekroczyła bilion złotych na koniec 2020 roku. Dotychczas celem dla chcących spać spokojnie oszczędzających była ochrona kapitału przed skutkami wzrostu cen, czyli inflacji.
Z założenia odsetki nie dawały ponaprzeciętnych zysków, ale ulokować mógł pieniądze w banku każdy chętny i przynajmniej tak próbować mierzyć się z inflacją. A przynosząc większe kwoty mógł nawet liczyć na wynegocjowanie wyższego oprocentowania. Banki przekuwały depozyty na kredytu, dokładały sobie prowizje i marże, aby na całym biznesie wychodzić na plus.
Ale szczególnie ostatni rok przyniósł wydarzenia, które wywróciły do góry nogami postrzeganie zasad biznesu bankowego nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Bo doszliśmy do momentu, w którym bankierom najzwyczajniej w świecie... nie opłaca się przyjmować pieniędzy od klientów, zarówno firm, jak i detalistów. A co więcej, w skrajnych przypadkach każą sobie za to ekstra płacić, traktując lokatę u siebie trochę jak każdą inną usługę przechowywania czegokolwiek, która musi kosztować.
Przyczyną syndromu "niechcianej" gotówki jest sprowadzenie stóp procentowych do zera lub blisko zera i masowy dodruk pieniądza, co postawiło na głowie schemat zarabiania przez banki.
Polityka ścinania do zera stóp procentowych trwa na świecie już kilkanaście lat, bo prawie darmowy kredyt - połączony z dodrukiem pieniądza - stał się narzędziem walki z zapaścią gospodarczą od kryzysu finansowego w 2008 roku. W Polsce, dopiero przed rokiem ratowanie gospodarki przed skutkami pandemii skłoniły Radę Polityki Pieniężnej do szybkiego obniżenia głównej stopy procentowej do zaledwie 0,1 proc.
Choć już wcześniej, utrzymywanie przez kilka lat głównej stopy na poziomie 1,5 proc. wydawało się zapewniać supertani kredyt. Ścięcie głównej stopy do prawie zera spowodowało, że banki mogą zostać zmuszone do wprowadzenia ujemnego oprocentowania lokat także dla klientów indywidualnych (testowanie tego na dużych depozytach przedsiębiorstw dzieje się także w wielu krajach europejskich).
Ale nie będzie to ani łatwe w realizacji, ani neutralne dla całej gospodarki, nie mówiąc o kosztach społecznych i konsekwencjach politycznych dla branży, która i tak nie cieszy się od długiego czasu tzw. dobrą prasą, a na porządku dziennym jest używanie obraźliwego określenia "banksterzy" dla bankierów, którzy jednak przez system bankowy tworzą krwiobieg gospodarczy. Depozyty "na minus" lub za prowizję łatwo mogą stać się powodem do krytyki aktualnej władzy politycznej przez opozycję, co najprawdopodobniej spotkałoby się z ostrą reakcją władzy wobec środowiska bankowego. A jest ono na cenzurowanym m.in. z powodu kredytów frankowych i nieudanych prób rozwiązania tego palącego problemu.
Poziom edukacji ekonomicznej w Polsce jest dość niski, więc dla milionów klientów banków wprowadzenie ujemnego oprocentowania, czyli faktycznej dopłaty do depozytu, byłoby szokiem, trudnym do przyjęcia i zracjonalizowania. To na razie hipotetyczny scenariusz, ale mimo to warto wcześniej nad nim się zastanowić. Przeciętnego ciułacza zupełnie nie interesują meandry prowadzenia polityki pieniężnej ani rachunkowości banków, tylko to, ile odsetek dostaje na konto. A teraz nie dość, że nie dostawałby ani grosza, bo lokaty mogłyby nie być oprocentowane nawet na umowne "0,01 proc.", to musiałby się zmierzyć z faktyczną koniecznością dopłaty, czyli - w uproszczeniu - wyjąłby z lokaty mniej niż tam wpłacił.
Banki na kilka sposobów mogą próbować sobie odbić koszty związane z utrzymywaniem lokat, skoro w środowisku zerowych stóp procentowych nie można wystarczająco zarobić na marży. Wprowadzenie ujemnego oprocentowania wydaje się ostatecznością. Równie skutecznym sposobem jest podwyższanie opłat związanych z usługami bankowymi. Banki idą w tym kierunku już od dłuższego czasu i wręcz doją klientów - w skali roku opłaty wzrosły z grubsza o połowę (!). Wskazuje to na desperację bankierów, aby szukać nowych źródeł dochodów, utrzymać swoje biznesy i w końcu - mieć z czego wypłacić swoim właścicielom dywidendy. Wszak nie prowadzą dla nich działalności charytatywnej, lecz modelowo skrojony biznes, od którego odcina się kupony. Inaczej akcji po prostu trzymać się nie opłaca.
Szok społeczny z powodu ewentualnego ujemnego oprocentowania lokat nie będzie jednak najgorszym, co się wydarzy. Klienci banków mogą dojść zbiorowo do wniosku, że skoro mają dopłacać do depozytów, to lepiej pieniądze trzymać pod przysłowiowym materacem. Może to doprowadzić do gromadzenia gotówki w domach, co zapewne nie ujdzie uwadze środowiska przestępczego i takie środki można po prostu stracić np. w wyniku włamania.
Nadmiar gotówki, jaki może pojawić się w obrocie, będzie także sprzyjać rozwojowi szarej strefy, bo gotówka jest jej "najlepszym przyjacielem". Płatności bezgotówkowe np. kartami, za pośrednictwem banków, wpływają na transparentność obrotu gospodarczego i sprzyjają dochodom państwa, bo z takich transakcji np. VAT nie zniknie w kieszeni nieuczciwego sprzedawcy, który weźmie gotówkę i nie nabije transakcji na kasę. Gdyby rzeczywiście doszło do wycofywania pieniędzy z lokat z powodu konieczności ponoszenia ekstra kosztów przez klientów banków, szara strefa stanie się tego znaczącym beneficjentem, a straci skarb państwa.
Rodzi się ważne pytanie: dokąd trafią inwestycyjnie pieniądze wycofywane z "ujemnych" lokat? Tutaj również kryją się duże zagrożenia, ponieważ rozpaczliwe poszukiwanie dochodu może skłaniać rzesze detalistów do podejmowania ryzykownych zachowań inwestycyjnych, o których nawet by nie pomyśleli, gdyby ich oszczędności mogły leżeć bezpiecznie w bankach na niewielki, ale jednak jakiś procent. Tym bardziej, że wspomniana słaba edukacja ekonomiczna sprawia, że powszechnie mało zrozumiałe jest, że przy inflacji rzędu 2-3 proc. i lokacie np. na 0,5 proc. i tak się traci realnie na powierzeniu pieniędzy bankowi.
Stąd groźba ulegania niedoświadczonych i mało wyedukowanych ekonomicznie ludzi wszelkiej maści naganiaczom i agresywnym reklamom, którzy w niekontrolowany sposób będą zachwalać cudowne inwestycje z "gwarancją zysku", którego nie ma. Będzie to ogromne wyzwanie dla nadzoru finansowego oraz instytucji ochrony interesów konsumentów, gdyż można spodziewać się pojawienia hochsztaplerów chętnych do zagospodarowania "niechcianych" w bankach oszczędności. Dlatego niestety w Polsce mogą powtarzać się afery typu np. Amber Gold, ponieważ im większa będzie determinacja w poszukiwaniach zysku przez do niedawna spokojnie oszczędzających w bankach, a teraz wepchniętych w rolę inwestorów (bez wiedzy i doświadczenia), tym większe ryzyko, że taki scenariusz się zmaterializuje.
Ktoś powie: ale przecież można kupować nieruchomości czy inwestować na giełdzie, gdzie - także ponosząc ryzyko - działa się jednak na mniej lub bardziej rygorystycznie regulowanym rynku. Owszem, tyle że będzie to generowało jeszcze inne ryzyko, mianowicie powstania bańki spekulacyjnej, która może pęknąć z hukiem i narazić na straty. Cieszyć się za to z pewnością będzie mógł... rząd, który oferuje obligacje skarbowe. Trudno przypuszczać, aby i państwo zażądało od obywateli dopłat do posiadania swojego długu (robi to wobec inwestorów finansowych, ale to nie budzi protestów), bo byłoby to samobójstwo polityczne. Zatem popyt na papiery skarbowe może skokowo się zwiększyć, co ułatwi finansowanie długu publicznego i przesuwanie jego stanu posiadania w "krajowe ręce", co z punktu widzenia bezpieczeństwa finansowego państwa jest korzystne (zagraniczne instytucje finansowe mogą w sytuacji kryzysowej w panice ewakuować się z obligacji, wywołując np. tąpnięcie złotego).
Listę potencjalnych przegranych i wygranych ewentualnego wprowadzenia ujemnego oprocentowania depozytów można by dalej ciągnąć. Ale kluczowy jest wniosek, że bilans zysków i strat z takiego scenariusza jest jednak niekorzystny i gospodarczo, i społecznie. I najlepiej byłoby, gdyby do takiej sytuacji w ogóle nie doszło. Czyli trzeba włożyć do szuflady zapowiedzi wprowadzenia przez Radę Polityki Pieniężnej ujemnych stóp procentowych, co dałoby bankom ostateczny argument za ujemnymi lokatami. Ale lekarstwem byłaby dopiero podwyżka stóp procentowych, bo zerowa lub bliska zera cena kredytu długoterminowo rozregulowuje mechanizmy finansowe, a jakoś nie widać, żeby przedsiębiorcy rzucali się na supertanie kredyty. Przy okazji stłamszona zostałaby także inflacja, w której pozostajemy w ścisłej europejskiej czołówce. I ta inflacja pożera stale realną wartość oszczędności, a dodatkowo pognębić je może ujemne oprocentowanie.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.
Nie czekaj do ostatniej chwili, pobierz za darmo program PIT 2020 lub rozlicz się online już teraz!
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze