Nie taka droga Słowacja, jak to górale malują
W opinii przeciętnego Polaka, po zamianie koron na euro na Słowacji zrobiła się straszna drożyzna. Argument "drogiej Słowacji" z lubością podchwycili przeciwnicy przystąpienia Polski do strefy euro, strasząc opinię publiczną rzekomym niezadowoleniem Słowaków. O tym, że "słowacka drożyzna" jest tylko nadmuchanym przez pewne grupy interesów mitem, świadczy już choćby pobieżna analiza cen w słowackich i polskich hotelach. Porównanie obu ofert wygląda zaskakująco: wbrew obiegowym opiniom, wypoczynek w Bratysławie nie jest wcale droższy niż w Krakowie, o Warszawie już nie wspominając.
Opinie o rzekomej słowackiej drożyźnie, wywołanej konwersją koron na euro, nie mają potwierdzenia w danych statystycznych. Według Eurostatu, wzrost cen spowodowany przejściem z narodowej waluty na euro był najmniejszy spośród wszystkich krajów, które przyjmowały wspólną walutę i wyniósł ułamki procenta. Co więcej, wielu właścicieli sklepów czy restauratorów wręcz zaokrąglało ceny w dół, aby tylko nie narazić się na dotkliwe sankcje, grożące za zawyżanie cen przy okazji zmiany waluty.
Skąd więc rozpowszechniony w Polsce mit "drogiej Słowacji"? Przede wszystkim wynika on z nadzwyczajnego zbiegu okoliczności: Słowacja przyjęła euro w ostatniej chwili przed początkiem kryzysu, który spowodował gwałtowne osłabienie się kursu środkowoeuropejskich walut względem euro. Upraszczając, ceny na Słowacji pozostały bez zmian lub nawet obniżyły się, jednak osłabienie złotówki czy forinta spowodowało, że siła nabywcza polskiego czy węgierskiego klienta na kilka miesięcy znacznie się osłabiła.
W tym całym zamieszaniu autorzy opinii o "drogiej Słowacji" nie zauważyli jednej ważnej rzeczy: po początkowym gwałtownym osłabieniu z początku 2009 roku, złotówka od kilku miesięcy sukcesywnie odrabia straty. Jeszcze w lutym zeszłego roku za euro trzeba było zapłacić aż 4,8 PLN, a teraz kurs waha się wokół 4,0 - 4,1 PLN/EUR. A to oznacza, że teraz towary i usługi na Słowacji, w przeliczeniu na złotówki, są o 20 proc. tańsze niż przed rokiem.
Rozpowszechnienie w Polsce informacji o "słowackiej drożyźnie" poważnie uderzyło po kieszeni tamtejszych restauratorów i hotelarzy. Jak pisze dziennik "SME", o ile dotychczas w podtatrzańskich wioskach Ždiar i Javorina zdecydowaną większość turystów stanowili Polacy, to teraz gości z Polski można policzyć na palcach jednej ręki. Chcąc nie chcąc, słowaccy przedsiębiorcy musieli więc znacząco obniżyć ceny - nawet o 15-20 proc., a także popracować nad polepszeniem jakości swoich usług.
W efekcie, obecne ceny (w przeliczeniu na złotówki) na Słowacji powróciły do poziomu z 2007-2008 roku, czyli sprzed wprowadzenia euro. Dla Polaków Słowacja (usługi turystyczne) jest teraz o jakieś 30 proc. tańsza, niż przed rokiem. Mit "drogiej Słowacji" jednak w Polsce pozostał, podsycany przez publicystów niechętnych wprowadzeniu w Polsce euro oraz przez zakopiańskich górali, którzy w ten sposób skutecznie pozbyli się konkurencji z południa.
Paradoksalnie, taka polityka może jednak w dłuższej perspektywie Zakopanemu zaszkodzić: korzystając ze złej passy Słowackich Tatr, Podhale osiadło na laurach i nie unowocześnia swojej infrastruktury oraz nie rozwiązuje coraz bardziej palących problemów transportowych i ekologicznych. Tymczasem Słowacy zrozumieli, że skoro nie mogą z Zakopanem konkurować ceną, to muszą wygrywać jakością. Widać to ewidentnie na przykładzie nowo otwartych stoków w Tatrach Wysokich i Niżnych czy na Orawie, jak również w rozwoju popradzkiego lotniska, które zyskało kilka regularnych połączeń do europejskich miast, m. in. Warszawy, Londynu czy Brukseli.
Aby jednak nie zostać posądzonym o propagowanie konkurencji dla Zakopanego, co mogłoby skończyć się dla autora uznaniem go pod Giewontem za persona non grata, warto popatrzeć na Słowację pod trochę innym kątem. W Polsce często zapomina się, że Słowacja to nie tylko Tatry, orawskie stoki czy aquaparki na granicy z Polską, ale także wspaniałe miasta, zamki i winnice w głębi kraju. Jeśli więc już mówimy o zwiedzaniu Słowacji, to należałoby rozpocząć je od słowackiej stolicy, która pozostaje jakby w cieniu innych środkowoeuropejskich miast, takich jak Praga, Budapeszt, Wiedeń czy nawet Lwów. O tym mieście można napisać wiele, ale ze względu na ograniczoną ilość miejsca wskazane będzie odesłanie zainteresowanych osób np. na stronę www.bratislava.sk.
Bratysława jest też doskonałym przykładem na to, że Słowacja wcale nie jest takim drogim krajem, jak jest to przedstawiane w polskich mediach. Owszem, ceny są tu wyższe niż w Czechach czy na Węgrzech, ale wynika to między innymi ze stosunkowo dobrej kondycji gospodarczej Słowacji, która w ostatnich latach rozwijała się szybciej od swoich sąsiadów. I o ile Słowacy jeżdżą na tańsze zakupy na Węgry czy Ukrainę, to ogromne bratysławskie centra handlowe są licznie odwiedzane przez Austriaków. Jeżeli ktoś jest zawiedziony skromnym asortymentem towarów w sklepach na słowackiej prowincji, może być zaskoczony ilością i ofertą wielkich centrów handlowych w stolicy, gdzie z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie.
Aby już ostatecznie udowodnić nieprawdziwość mitu o "drogiej Słowacji", proponuję porównać ceny noclegów w dwóch podobnej klasy popularnych dwugwiazdkowych hotelach w Bratysławie i w Krakowie. Pokój jedno-, dwu- i trzyosobowy z łazienką w Krakowie kosztuje, odpowiednio: 140, 97,5 i 80 PLN od osoby za noc. Za analogiczny pokój w Bratysławie trzeba zapłacić: 38, 23 i 19 EUR, co przy kursie 4,00 PLN/EUR stanowi: 152, 92 i 76 PLN. "Tani" nocleg (w standardzie hostelu) w obu przypadkach, w Krakowie i Bratysławie, oscyluje wokół podobnej kwoty 50-70 PLN. Zbliżone są również krakowskie i bratysławskie ceny posiłków, piwa (w bratysławskim lokalu kosztuje od 1 do 2 EUR, a więc 4-8 PLN), czy transportu miejskiego (podstawowy bilet komunikacji miejskiej kosztuje w Bratysławie 50 centów, czyli 2 PLN, a godzinny: 70 centów, a więc 2,80 PLN).
Jak widzimy, nie taka Słowacja droga, jak ją malują. Owszem, bezpowrotnie minęły te czasy, kiedy Polacy kupowali w słowackich knajpach piwo i wódkę na wynos, bo i tak wychodziło to taniej niż w polskim sklepie. Ale też mamy już za sobą okres względnej (z polskiego punktu widzenia) "kryzysowo-eurowej" drożyzny z zimy 2008/2009 roku, która tak zapadła w naszej pamięci. Jaka z tego konkluzja? W przyszłości, wybierając między wypoczynkiem w Polsce czy na Słowacji będziemy się kierować wyłącznie jakością usług i upodobaniami, a nie cenami, które podobnie jak PKB na mieszkańca i średnie wynagrodzenie, są w obu krajach niemal na równym poziomie. A ci, którzy podają słowacki przykład jako oręż w krucjacie przeciwko przyjęciu w Polsce euro, powinni znaleźć sobie inne argumenty, bo analiza cen i zarobków w obu krajach mówi sama za siebie.
Jakub Łoginow - autor jest dziennikarzem ekonomicznym, środkowoeuropejskim korespondentem kijowskiego tygodnika "Dzerkało Tyżnia"
Źródło danych: www.porteuropa.eu