Niebywała historia paryskiego banku
Ta wyjątkowa sprawa sądowa przyciągnęła uwagę szerokiej publiczności i niemal całego świata finansów. Do Paryża na ogłoszenie wyroku przyjechało kilkuset wysłanników prasy branżowej ze wszystkich kontynentów.
Dokładna analiza prawna tego, co się stało w styczniu 2008 r. w Société Générale - jednym z największych francuskich banków - potrwa zapewne wiele miesięcy. A specjaliści od bankowości, zarządzania i stratedzy PR będą tę aferę zapewne jeszcze przez lata rozkładać na czynniki pierwsze. Teoretycznie, absolutnie rekordowy czas na refleksję dostał jej główny bohater Jerome Kerviel, makler Société Générale, który musi, według ogłoszonego w październiku wyroku, zwrócić bankowi prawie pięć miliardów euro, co - jak prasa natychmiast policzyła - powinno mu zająć nie mniej niż 177 536 lat...
Poza tym 33-letni Kerviel został skazany na pięć lat więzienia, w tym dwa w zawieszeniu, za nadużycie zaufania, fałszowanie danych informatycznych i oszukiwanie w dokumentach wewnętrznych banku. Nie był złodziejem (nie przelał sobie ani jednego euro), ale ponosi całkowitą odpowiedzialność za stratę instytucji i narażenie jej na bankructwo. Sąd całkowicie oczyścił bank z jakiejkolwiek współodpowiedzialności za spowodowanie dziury niewidzianej dotąd w historii współczesnych finansów. O kluczowe zdanie z wyroku: "Bank Société Générale nie był świadomy nielegalnej działalności Jerome Kerviela, ani nie mógł jej podejrzewać" walczyło jedenastu adwokatów reprezentujących bank w czasie procesu. Jednak, jak się później okazało, to zwycięstwo przyniosło kłopoty związane z publicznym wizerunkiem instytucji.
Bank był stroną cywilną w trakcie karnego procesu Kerviela i to on domagał się od niego reparacji całości straty. Oczywiście były makler nigdy nie spłaci tych należności. Dziś jest tylko konsultantem w małym przedsiębiorstwie informatycznym i zarabia nieco ponad 2 tys. euro miesięcznie, a sam dzienny procent od jego długu wynosi około 80 tys. euro? Owe niemal 180 tys. lat zajęłoby mu spłacanie samego kapitału, pod warunkiem że oddawałby, całość pensji, co jest prawnie niemożliwe. Financial Times nazwał to w komentarzu redakcyjnym "karą dysproporcjonalną, która pozawala Kervielowi uchodzić za ofiarę", ale przede wszystkim zwrócił uwagę na rzecz kluczową w tej sprawie: "Ten wyrok wzmacnia tezę, według której jeden makler może sam narazić wielki bank na niebezpieczeństwo, a to może być bardzo mylące". Jak to się więc stało? Skąd wzięła się niebotyczna strata, która mogła zachwiać nie tylko europejskim rynkiem finansowym?
Zanim pod koniec stycznia 2008 r. bank odkrył, w jakiej jest sytuacji, Jerome Kerviel był uważany za dobrego maklera. Śledztwo wykazało, że swoją kryminalną działalność zaczął już w 2005 r. i - paradoksalnie - aż do końca 2007 r. przynosiła ona bankowi spore rzeczywiste zyski. Niewykluczone, że Kerviel zbyt przejął się zwyczajowymi apelami wywodzącymi się z tzw. kultury korporacyjnej, które wzywały do "nieustannego szukania nowych ścieżek" i "śmiałej innowacyjności". Na przykład w owym 2007 r. kompletnie zignorował wewnętrzne analizy koniunktury światowej, które zapewniały, że nie będzie żadnego kryzysu (problemy z kredytami subprime w Ameryce ujawniły się w lipcu) i konsekwentnie stawiał na spadki indeksów, co pozwoliło zarobić bankowi prawie półtora miliarda euro. Problem w tym, że zręcznie ukrywał swoje niedozwolone metody. Wszystko wyszło dopiero w weekend 18-20 stycznia 2008 r., ale i tak ta historia, niczym z Hitchcocka, kryje w sobie wiele zagadek.
Do końca 2007 r. Eurex, największy na świecie niemiecko-szwajcarski elektroniczny rynek kontraktów terminowych, przesłał do Société Générale trzy "czerwone alerty" ostrzegające przed ryzykiem transakcji obsługiwanych przez Kerviela, ale instancje kontrolne banku zadowoliły się jego uspokajającymi tłumaczeniami wysłanymi e-mailem - nikomu nie chciało się zejść parę pięter niżej. Podobnie owego roku różne wydziały banku alarmowały hierarchię maklera (miał nad sobą 9 instancji kontrolnych) łącznie 46 razy (!), ale nie naruszyło to w żadnym stopniu zaufania do jego osoby.
Kerviel było operatorem kontraktów terminowych, a konkretniej zajmował się spekulacją tzw. futures indeksowymi, z rodziny nieco kontrowersyjnych ostatnio derywatów. Nie polega to na prostym zakładaniu, że wybrane indeksy giełdowe pójdą w górę lub w dół, tylko stawianiu na obie możliwości jednocześnie. Jest to metoda radykalnie zmniejszająca wrażliwość na wahania rynku, a zysk pochodzi z minimalnych, zmiennych czasowo różnic między obiema pozycjami - takich operacji musi być bardzo dużo, żeby zapewnić sobie dobry zysk.
Jeśli porównać to do ruletki (chodzi o stawianie jednocześnie na czarne i czerwone), a jeśli Kerviela porównać do gracza, to często-gęsto stawiał on wyłącznie na czarne, udając przed swoim bankiem, że stawia też na czerwone. Kupował, ale wstrzymywał się z lustrzanym sprzedawaniem w nadziei trafienia jackpota w odpowiednim momencie. Żeby specjalnie nie niepokoić swoich szefów, wprowadzał do systemu informatycznego fikcyjne operacje i wysyłał fałszywe, uspokajające e-maile nie tylko od siebie, ale i z kont swoich kolegów (miał ich hasła dostępu - siedzieli obok).
Choć jego dwaj bezpośredni szefowie pracowali w tym samym pokoju i na ich komputerach defilowały pozycje Kerviela w czasie rzeczywistym (jeszcze nie zniekształcone), nigdy się nie zorientowali, że coś jest nie tak. Zostali później ukarani wyrzuceniem z pracy.
Po sukcesach w poprzednich latach Jerome Kerviel kierował się już wyłącznie swoimi analizami rynku. Od pierwszych dni nowego roku zaczął grać jak zwykle - tym razem głównie na zwyżkę indeksów. W futures na indeks Eurostoxx zaangażował 30 mld euro, 18 mld na niemiecki DAX i 2 mld na brytyjski footsie (FTSE). Razem 50 mld euro, tj. więcej niż wynosiły wtedy fundusze własne banku.
W piątek wieczorem 18 stycznia, kiedy już wszyscy opuszczali dwa wieżowce Société Générale w paryskiej dzielnicy La Defense, jeden z wieloletnich pracowników banku ślęczał jeszcze nad liczbami z ubiegłego roku i nagle odkrył "zabawną pomyłkę w druku - za dużo zer". To, co widział, uznał za pomyłkę, bo z dokumentów wynikało, że w ubiegłym roku Kerviel zaangażował w jedną ze swoich operacji miliardy euro (podczas gdy jego teoretyczny limit wynosił 125 mln)! Zapytany o to e-mailem Kerviel przesłał mu na odczepnego lipne "pokrycie", powołując się na Deutsche Bank. Stary księgowy nie spoczął jednak na laurach, skontaktował się z niemieckim gigantem i dowiedział się, że takiej transakcji w ogóle nie było. Zdenerwował się, zszedł kilka pięter niżej... i tak ruszyła lawina.
Owa fałszywa transakcja sama w sobie nie była żadnym dramatem, bo w rzeczywistości Kerviel zakończył swój rok pięknym zyskiem, ale zmusiła bank do przyjrzenia się jego najnowszym transakcjom. Na tajne śledztwo wewnętrzne i narady ściągano ludzi z domów bez względu na weekend. W niedzielę 20 stycznia prezes Daniel Bouton miał już pełny obraz sytuacji: kontrakty na 50 mld pozostawały otwarte, bez żadnego zabezpieczenia, więc gdyby doszło do jakiegoś giełdowego nieszczęścia, bank po prostu przestałby istnieć, a konsekwencje poniosłyby rynki finansowe na całym świecie.
Bouton pod koniec dnia podjął decyzję o natychmiastowej likwidacji wszystkich pozycji Kerviela. Argumentował, że tajemnica może się nie utrzymać, że mogą pojawić się plotki, jakiś przeciek, który spowoduje "granie" innych banków przeciw Société Générale i w końcu jego upadek lub przejęcie. Zawiadomił tylko gubernatora Banque de France (odpowiednik naszego NBP). Nie poinformował żadnych władz politycznych, nawet prezydenta Sarkozy'ego, co zresztą nigdy nie zostało mu wybaczone.
Pozycji Kerviela było tyle, że bankowi ich cicha sprzedaż zajęła trzy dni. Niestety, na początku tego tygodnia europejskie giełdy były akurat w dołku, a pojawienie się takich wyprzedaży jeszcze go nieco pogłębiło. Łączna starta wyniosła 4,9 mld euro. To właśnie ta suma jest "stratą Kerviela".
Część ekonomistów zwraca uwagę, że gdyby bank nie spanikował, tylko poczekał spokojnie jeszcze dwa tygodnie, strata byłaby kilkakrotne mniejsza, a gdyby zechciał siedzieć cicho jeszcze dłużej, byłby nawet zysk. Jest jednak jasne, że bank nie mógł pozostawać wystawiony na ryzyko jakiegoś katastrofalnego wydarzenia. Co do plotek, to rzeczywiście w piątek 18 stycznia, po doniesieniach Reutersa i "Wall Street Journal" na paryskiej giełdzie zaczęto mówić o kłopotach Société Générale, ale dotyczyły one czegoś innego: bank był zaangażowany na rynku amerykańskim i na słynnych kredytach hipotecznych stracił ponad 2 mld dolarów. Stąd jedna ze "spiskowych" teorii mówi, że bank narobił hałasu wokół Kerviela, żeby zagłuszyć wiadomości o swoich błędach w Stanach.
Bank powiadomił prokuraturę i opinię publiczną o sprawie Kerviela od razu po likwidacji wszystkich jego futures. Rozpętało się medialne piekło. Bank od początku utrzymywał, że jedynym odpowiedzialnym za szkodę jest Kerviel, co natychmiast wywołało falę wątpliwości i otwartej krytyki. Sam makler został aresztowany (przesiedział łącznie niecałe dwa tygodnie). Przyznał, że wykazywał w systemie informatycznym fałszywe pozycje, jak również, że kłamał w wewnętrznej korespondencji. Bronił się, twierdząc, że niemal wszyscy jego koledzy regularnie przekraczali limity (co poniekąd okazało się prawdą). Utrzymywał, że jego szefowie o wszystkim wiedzieli i nawet go zachęcali: tego jednak nigdy nie potrafił udowodnić.
W maju 2008 r. raport wewnętrznej inspekcji banku stwierdził, że instancje kontrolne banku, choć działały zgodnie z procedurami, nie przeprowadziły żadnych pogłębionych analiz, które "prawdopodobnie pozwoliłyby odkryć metody Kerviela". Bank np. najwyraźniej nie widział żadnej sprzeczności między miliardowymi zyskami, które przynosiła wcześniejsza praca maklera, a limitami operacyjnymi, którymi była ograniczona. Dwa miesiące później wyniki swego śledztwa opublikował Banque de France. Société Générale musiał zapłacić rekordową w historii francuskiej bankowości karę 4 mln euro za "poważne zaniedbania kontroli wewnętrznej". Okazało się, że na najniższych szczeblach "kontrola bieżąca nie była zapewniona", a bank "nie dotrzymał wielu podstawowych zaleceń bezpieczeństwa wewnętrznego instytucji finansowych".
Warto jednak podkreślić, że nie oznacza to, że bank "wiedział", a jedynie, że "powinien wiedzieć", więc nie ma mowy o żadnym "wspólnictwie" dyrekcji w procederze Kerviela. Prasa jednak nie odpuszczała. Komentarze w stylu "lepiej być idiotą niż przestępcą" tak czy inaczej nie przynosiły chwały bankowi. Rada nadzorcza, wbrew naciskom kancelarii prezydenta, utrzymała prezesa na stanowisku. Przez następny rok Bouton wprowadził zmiany w strukturach kontrolnych banku, wydał 150 mln euro na poprawę funkcjonowania systemów informatycznych i zwolnił z pracy wszystkich, którzy na różnych szczeblach mieli kontrolować działalność front office. Sam odszedł dopiero po wykonaniu tych zadań, w kwietniu zeszłego roku. Kilka miesięcy wcześniej sąd uwolnił go od zarzutów w postępowaniu, w którym był podejrzany o oszustwo i pranie brudnych pieniędzy w związku z głośną swego czasu "aferą izraelskich czeków" z 2000 r. Do końca pełnionych funkcji był najlepiej opłacanym bankowcem Francji.
W tydzień po ogłoszeniu wyroku w sprawie fatalnego maklera wybuchła kolejna medialna bomba: dziennikarze odkryli, że Société Générale odzyskał 1,7 mld euro ze "straty Kerviela"! W prosty sposób: przepisy fiskalne przewidują, że w przypadku "straty wyjątkowej" (niewynikającej z działalności przedsiębiorstwa) bankowi należy się zniżka 33 proc. owej straty. Inaczej mówiąc, w rzeczywistości bank stracił nie 4,9 mld, a 3,2 mld. Oczywiście natychmiast padło publiczne pytanie, dlaczego bank domagał się w sądzie zwrotu całej sumy. Bank przypomniał, że wszystko jest zgodne z prawem, a "sumy odszkodowania (które zostaną ściągnięte z wypłat Kerviela) będą opodatkowane, co pozwoli państwu odzyskać cześć straconego podatku". Adwokat maklera mówił w mediach o "sądowym oszustwie" banku, co - jak ostrzegli prawnicy Société Générale - naraża go na proces o zniesławienie.
Łatwiej teraz zrozumieć, że bank walczył o całkowite uwolnienie od odpowiedzialności za "stratę Kerviela" nie tylko ze względów prestiżowych. Jeśli w procesie odwoławczym, o który już wniósł adwokat maklera, sąd uzna choć część winy banku, Société Générale będzie musiał zwrócić państwu 1,7 mld euro. Sam Jerome Kerviel nie może raczej liczyć na wielkie złagodzenie wyroku, jego wina jest dostatecznie udowodniona. Bank, mimo wygranego procesu, poniósł (i ciągle ponosi) poważne straty wizerunkowe. Nie mówiąc o tym, że w porównaniu ze styczniem 2008 r. jego akcje straciły dwie trzecie wartości.
Czy afera Kerviela mogłaby wydarzyć się dzisiaj? Od kiedy wyszła na jaw, liczne banki mianowały risk managerów specjalnie przydzielonych do front office z prawie nieograniczoną władzą kontrolną. Jednak niemal wszyscy eksperci zgadzają się, że nowa sprawa, która mogłaby spowodować kolosalne straty, jednak może się znowu wydarzyć, bo praktyki wysokiego ryzyka w istocie nie zmieniły się - przynoszą zbyt duże zyski. Na międzynarodowym portalu Financial Careers oferty pracy związane z zarządzaniem ryzykiem w tym roku dosłownie eksplodowały: jest ich o 65 proc. więcej niż w ubiegłym.
Oczywiście, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie politycy naciskają na ograniczenie spekulacyjnych operacji hedge founds i szczególnie na derywatach, ale - jak mówi cytowany przez Reutersa Marc Fiorentino, szef spółki giełdowej Euroland Finance, "w rzeczywistości, mimo presji politycznych, w Ameryce banki nie zredukowały ryzykownych operacji ani o jotę, najwyżej przeniosły je gdzie indziej. Duża część ich zysków pochodzi z operacji giełdowych, więc nie popełnią hara-kiri". Banki europejskie na ogół twierdzą, że znacznie ograniczyły swoje ryzykowne praktyki, ale z braku odpowiednich danych, trudno powiedzieć, do jakiego stopnia.
Wiele w tych sprawach zależy od strategii komunikacji. W razie nieszczęścia należy nią zarządzać dużo lepiej niż codziennym ryzykiem finansowym. Na ogół światowa prasa branżowa podchodzi bardzo krytycznie do PR Société Générale. Sprawa tego banku wywlokła na widok publiczny kuchenne tajemnice instytucji finansowych, które i tak ostatnio nie cieszą się - niestety - szczególną estymą społeczną.
Jerzy Szygiel