Papierowy tygrys? Do 2020 r. Chiny prześcigną USA
- Pieniądze to rzecz, której nienawidzę. Ale bez nich, nie da się żyć - mawiał Mao Zedong. Dziś, 60 lat po powstaniu komunistycznych Chin, banknoty z jego podobizną stają się gorącym tematem. Bo choć Mao marzył o gospodarce bezpieniężnej, ekonomiści wskazują chińskie juany jako walutę, która zastąpi amerykańskie dolary.
To preludium do objęcia przez Chiny pierwszego miejsca na liście największych gospodarek. Państwo Środka właśnie odbiera drugie miejsce Japonii, a do mniej więcej 2020 r. prześcignie USA. - Jeśli Chiny utrzymają kurs na wolny rynek, to przyniosą światu dobrą koniunkturę - przewiduje w swej autobiografii Alan Greenspan, były wieloletni szef amerykańskiego FED. - Nasza przyszłość zależy od chińskich reform.
Światowa waluta ludowa
Zamieszanie wokół juana to efekt emisji pierwszych w historii obligacji rządowych denominowanych w chińskiej walucie. Oferta, ogłoszona pod koniec września na giełdzie w Hongkongu, jest uważana za element kampanii przeciw dolarowi. To także krok na rzecz promocji renminbi, czyli "waluty ludowej" - jak brzmi oficjalna nazwa juana.
- Stany Zjednoczone mylą się, biorąc za pewnik, że dolar utrzyma dominującą pozycję - skomentował Robert Zoellick, szef Banku Światowego. - Już wkrótce dolar może przestać być środkiem rezerwowym, a na jego miejscu mogą pojawić się euro lub juan.
- Renminbi stanie się walutą w pełni międzynarodową w ciągu najbliższych 10 lat - wtórował mu Ha Jiming, główny ekonomista największego chińskiego banku inwestycyjnego CICC. - Będzie odgrywać rolę głównego środka rezerwowego, obok dolara i jena.
Już wiosną tego roku Zhou Xiaochuan, szef centralnego Ludowego Banku Chin (LBCh), obwieścił, że świat potrzebuje nowej, uniwersalnej waluty. "Kryzys obnażył słabości obecnego istniejącego międzynarodowego systemu monetarnego" - napisał w specjalnym eseju po angielsku. W miejsce dolara zaproponował SDR, umowną jednostkę rozrachunkową wprowadzoną przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
Od tego czasu chińscy ekonomiści chętnie powtarzają tezę Zhou Xiaochuana. Odwołują się także do antyamerykańskiego resentymentu, powszechnego wśród partnerów Państwa Środka w Azji, na Bliskim Wschodzie czy w Ameryce Łacińskiej. Do czasu emisji obligacji w Hongkongu Chińczycy unikali jednak promowania juana. Pekin dba, by nie narażać się - tak jak USA - na oskarżenia o hegemonistyczne zapędy w trzecim świecie.
Ostatnio jednak Chiny śmiało budują antydolarową koalicję. Wraz krajami OPEC oraz Rosją proponują, by dolar przestał być środkiem rozliczeniowym w handlu ropą naftową i innymi surowcami. Pogłoska, że OPEC może zastąpić "zielonego" koszykiem walut, uwzględniając m.in. kurs złota i juana, wywołała gwałtowny spadek kursu USD.
Topniejąca wiara w potęgę USA, to dla Chin świetna okazja do ofensywy. Jeśli zagwarantują wpływ renminbi na cenę ropy czy też na kurs SDR, to sprawią, że świat będzie się z nimi liczył jeszcze bardziej. Wzrośnie pozycja i wycena chińskich przedsiębiorstw w rozmaitych rankingach, zwiększy się zaufanie do chińskiej gospodarki.
Po drugie - jak tłumaczy Ha Jiming - Pekin pragnie zacząć czerpać dochody z tzw. renty emisyjnej, czyli z drukowania pieniędzy na użytek świata. Ameryka od lat czerpie z tego tytułu spore zyski (szacuje się, że to 25 mld dolarów rocznie), a to zdaniem Chińczyków jest głęboko niesprawiedliwe.
Chimeryki życie po życiu
Po trzecie, władze Państwa Środka zaczynają tracić zaufanie do słabnącego dolara. A tymczasem chińskie rezerwy finansowe, sięgające już 2,3 bln dolarów, zamrożone są w znaczniej mierze w amerykańskich obligacjach skarbowych. Pekin pada tu ofiarą eksploatowanego przez siebie od lat mechanizmu, który dwóch brytyjskich badaczy nazwało Chimeryką.
Niall Ferguson i Mortiz Schularick uważają, że Chiny celowo weszły w rolę głównego eksportera USA. Zapewniły ją sobie m.in. niskimi cenami, utrzymywanymi przez zaniżanie kursu juana, wiązanego z kursem dolara. Wewnętrzną presję inflacyjną Pekin ograniczał z kolei dzięki niezwykłej, tradycyjnej oszczędności chińskiego społeczeństwa, które wystrzega się kredytów i woli przeznaczać na ciułanie nawet 40 proc. swoich dochodów.
Amerykanie tymczasem wykreślili "oszczędzanie" ze swojego słownika. W ostatnich latach jak szaleni kupowali na kredyt nieruchomości i inne dobra, a dodatkowo administracja George'a W. Busha rozpętała dwie kosztowne wojny. Żeby pokryć wydatki, Ameryka wystawiała obligacje, które skupowali Chińczycy.
Ekonomiści uważają, że to właśnie wywołana z pomocą Pekinu nadpodaż pieniądza w USA doprowadziła do obecnego kryzysu. Wobec utrzymywanych przez FED niskich stóp procentowych, amerykańscy finansiści zatracili umiar, pompując spekulacyjne bańki m.in. na rynku nieruchomości. Rok temu w końcu nadeszło to, co nieuchronne. Kryzysowa fala uderzyła z całą mocą w sektor finansowy USA i rykoszetem w cały świat.
Chimeryczne partnerstwo Chin i USA weszło w nową fazę. By zapobiec skutkom kryzysu, Barack Obama musi znów wydawać publiczne pieniądze, choćby na kosztowny pakiet stymulacyjny. By pokryć te wydatki, Ameryka musi dalej sprzedawać obligacje. A że dolar idzie w dół, prezydent musi się uśmiechać do Chińczyków. Stąd bierze się jego bezprecedensowa na tle poprzedników pokora wobec Pekinu. Dość powiedzieć, że nowa szefowa dyplomacji, Hillary Clinton, zaczęła urzędowanie od wyprawy do Azji, a sam Obama, jako pierwszy prezydent USA od 18 lat, nie zdecydował się przyjąć w Białym Domu XIV Dalajlamy, przywódcy Tybetańczyków. Wcześniej chciał porozmawiać z prezydentem Hu Jintao.
Nie ma jednak się co łudzić. Pekin będzie kupował amerykańskie papiery, póki będzie się mu to opłacało. Już teraz Chiny z ostrożności zaczynają przeznaczać swoje nadwyżki eksportowe na zakup złota, ropy i innych surowców. Dbają również, by kurs juana trzymał się nisko, przy kursie dolara, bo dzięki temu ich przewaga w światowym handlu urasta do bezprecedensowych rozmiarów.
W trudnych czasach konsumenci na całym świecie preferują taniochę, a Chińczycy są ekspertami w jej produkcji. Eksport Chin w 2008 r. spadł tylko o 22 proc., podczas gdy Amerykanie stracili 24 proc., liderzy strefy UE po 30 proc., a Japonia aż 37 proc. (patrz wykres 2). Chiny powiększyły zatem swój kawałek tortu i odebrały Niemcom pozycję eksportowego lidera.
Nic dziwnego, że w Unii Europejskiej wraca debata o chińskim dumpingu i pomysł, by walczyć z nim poprzez zaporowe cła. Na dłuższą metę nadmierna eksploatacja schematu Chimeryki może zatem Chinom zaszkodzić. Przykład Japonii uczy ponadto, że model wzrostu przez eksport nie jest wieczny.
Największe banki świata już są chińskie
Dla Japończyków zimnym prysznicem był kryzys naftowy z końca lat 70. Po dwóch dekadach wzrostu PKB w tempie 8-12 proc. Rocznie japońska gospodarka zaczęła się kurczyć, bo świat ograniczył import. Kraj Kwitnącej Wiśni postawił więc na dobra z wyższej półki i odbił się od dna - do wybuchu kryzysu azjatyckiego z 1997 r. Od tego czasu wzrost gospodarczy Japonii nie przekracza 2 proc.
W porównaniu z Japonią Chiny mają jednak wielką przewagę - ogromny rynek wewnętrzny, który od stu lat rozpala wyobraźnię biznesmenów. Brytyjscy włókiennicy liczyli swego czasu jakież to kokosy można by zbić, gdyby każdy Chińczyk zechciał wydłużyć swą szatę o jeden cal... Chińczyków było wtedy 400 milionów. Dziś jest o miliard więcej.
Nic dziwnego, że chwalony przez ekonomistów chiński program walki ze światowym kryzysem obejmuje pobudzenie popytu wewnętrznego. Służy temu pakiet stymulacyjny o wartości 586 mld dolarów. Efekty już teraz są oszałamiające. Sprzedaż nieruchomości wzrosła o 60 proc., rośnie też sprzedaż sprzętu RTV i AGD. Rynek motoryzacyjny w tym roku urósł aż o 140 proc., wyprzedzając największy dotąd rynek w USA. Chińskie koncerny rozglądają się za wykupem motoryzacyjnych legend, w rodzaju Volvo czy Hummera.
Chińczycy i chińskie firmy, po zachętach rządu, zaczynają też brać więcej kredytów. W efekcie chiński sektor finansowy wyrósł na nową światową potęgę. W rankingu brytyjskiego "Financial Timesa" (patrz wykres 1) chińskie banki po raz pierwszy zajęły trzy pierwsze miejsca.
Potencjał dalszego wzrostu jest ogromny. PKB per capita wynosi w Chinach zaledwie 3,3 tys. dolarów, podczas gdy w Polsce 13,8 tys., a w USA 47 tys. Na 1000 mieszkańców Chin przypada wielokrotnie mniej aut niż w Europie i Ameryce. Nic dziwnego, że firmy z całego świata liczą, że to właśnie Chiny nakręcą światową koniunkturę w najbliższych latach.
Ale prawo cyklu koniunkturalnego jest nieubłagane: recesja musi kiedyś nadejść. Trzeźwo myślący ekonomiści już teraz mówią o zagrożeniach, jakie kryją się w chińskiej gospodarce.
Trzymać kciuki za Chiny
Podstawowy problem wynika z faktu, że jest ona hybrydą wolnego rynku i państwowego planowania, nazywaną w miejscowej nowomowie "socjalistyczną gospodarką rynkową".
Rząd w Pekinie nie kreśli już planów, ile śrubek trzeba będzie wyprodukować w najbliższej pięciolatce, ale stara się na przykład kierować strumieniem inwestycji i ludzi. Efektem tego sterowania jest choćby Szanghaj - okno wystawowe nowych Chin i ojczyste miasto poprzedniego szefa partii Jiang Zemina. W podobny sposób rośnie teraz Chongqing, który ma być nowym centrum zapadłego chińskiego Zachodu. Decyzje urzędników kryją się za tysiącami kilometrów nowych dróg, mostów, tuneli itd., nie zawsze niezbędnych. To one popychają Chińczyków do osiedlania się w Tybecie czy Sinkiangu, co wywołuje tarcia etniczne, to one również doprowadziły do katastrof ekologicznych w wielu częściach kraju.
Sporą część gospodarki nadal stanowi sektor państwowy, który nadal odpowiada za 40 proc. produkcji przemysłowej. Światowy kryzys i plajta tysięcy firm eksportowych zachęciły władze do powiększenia tego sektora. A państwo nie jest dobrym zarządcą, co odbija się m.in. na państwowych (w większości) bankach. Choć są one coraz lepiej zarządzane, to od lat mówi się o problemie złych kredytów udzielanych państwowym firmom i przedsiębiorcom z dojściami. Wprawdzie w połowie lat 90. powołano specjalne fundusze, by je wykupywały, ale szacuje się, że zneutralizowano tylko 20 proc. takich zobowiązań.
Inne, liczne problemy firm to ogromne zanieczyszczenia, różnice w dobrobycie czy też olbrzymie zapotrzebowanie na surowce i dobra, które już w tej chwili wstrząsa światowymi rynkami.
Nowy światowy kryzys ma wiele powodów, by zacząć się właśnie w Państwie Środka. I nie ma się co łudzić: może się okazać jeszcze gorszy niż obecny.
Jeszcze trzy lata temu, wśród 20 największych instytucji finansowych świata nie było ani jednej z Chin. Dziś jest ich aż pięć, z czego cztery w pierwszej dziesiątce.
1. Chiński Bank Przemysłowo-Handlowy (ICBC)
2. Chiński Bank Budowlany (CCB)
3. Ludowy Bank Chin
9. Bank Komunikacyjny
11. Bank Kupiecki
Konrad Godlewski
Czytaj również: