Alfabet aferalny cz. II
Dzisiaj kolejne litery alfabetu aferalnego: od E do K. Przypominamy sprawy tak stare, jak serial "Dynastia" (patrz Elektromis) i wydarzenia zupełnie świeże, z ostatnich dni, związane z procesem FOZZ. To największa nierozliczona dotychczas afera III RP. Ostateczny termin rozliczenia to 2005r.
W następnym odcinku opowiemy m.in. jak PZPR pożyczyła od bratniej partii ze wschodu 1,2 mln dolarów, spróbujemy wyjaśnić o co chodzi w aferze Orlengate, przypomnimy sylwetkę króla żelatyny oraz prześledzimy, gdzie przepadło zboże z magazynów Agencji Rynku Rolnego.
Elektromis
Reklamy holdingu telewizja puszczała tuż przed kolejnymi odcinkami "Dynastii". Dzisiaj już niewielu jest takich, którym nazwa Elektromis mówi cokolwiek, ale kiedyś, krótko bo krótko, znaczyła ona bardzo wiele. W skład imperium finansowego, firmowanego tym logo, wchodziła sieć hurtowni spożywczych, bank, kilka gazet, stacja radiowa i pierwszoligowa drużyna piłkarska. W 1995 r. na ławie oskarżonych zasiadło 13 osób z zarządu holdingu, którym prokuratura zarzuciła wielomilionowe oszustwa podatkowe. "Oskarżeni oszukiwali wyjątkowo bezczelnie. Budowali potęgę gospodarczą kosztem państwa" - brzmiało uzasadnienie wyroku skazującego cztery osoby z zarządu Elektromisu na kary od 2,5 roku do czterech lat więzienia.
Nieprawidłowości finansowe w holdingu, stworzonym na początku lat 90. przez 25-letniego hydraulika, wypłynęły w 1994 r. dzięki publikacjom prasowym. Oskarżenia uniknął twórca imperium w Elektromisie, który oficjalnie pełnił w nim jedynie funkcję prezesa przyzakładowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Proces zaczął się w 1995 r. i po niemałych trudach, wynikających z częstych przerw spowodowanych chorobami oskarżonych, zakończył się cytowanym wyżej wyrokiem w połowie 2000 r. Obrońcy oskarżonych znaleźli jednak kruczek prawny, który pozwolił uchylić wyrok: w trakcie procesu dwóch z trzech sędziów awansowało do sądu okręgowego, a zgodnie z przepisami w rozprawie może brać udział tylko jeden sędzia wyższej instancji. Sąd Najwyższy przyznał im rację i sprawa ponownie trafiła na wokandę w maju 2002 r. Wtedy jednak sąd musiał umorzyć ją z powodu przedawnienia 13 z 29 zarzutów. Drugi wyrok w tej sprawie zapadł 5 sierpnia 2002 r. - z powodu przedawnienia umorzono kolejne sześć zarzutów oraz uniewinniono pięć osób. Dwa kolejne zarzuty uległy przedawnieniu w grudniu 2002 r. Proces jeszcze się nie zakończył.
Straty jakie skarb państwa poniósł w wyniku działalności szefostwa Elektromisu prokuratura szacuje na 400 mld zł (według cen z lat 1992-93).
FOZZ
"Zamykam przewód sądowy, udzielam głosu prokuraturze" - powiedział sędzia Andrzej Kryże. Była godz. 13.20, wtorek 8 lutego, czternaście lat od wykrycia nieprawidłowości w Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, dziesięć od daty rozpoczęcia procesu, podczas którego odbyło się 220 rozpraw, zeznawało 250 świadków, zgromadzono 350 tomów akt.
W tym roku upływa termin przedawnienia większości zarzutów stawianych szefostwu FOZZ. Oskarżonym zarzuca się zagarnięcie co najmniej 42 mln dolarów, 9,5 mln marek, 125 mln franków szwajcarskich i 47 tys. zł. Łączne straty państwa szacowane są na ok. 350 mln dolarów. Do dziś nie wiadomo co dokładnie stało się z tymi pieniędzmi, chociaż prokuraturze udało się prześledzić wędrówkę niektórych przelewów. Wychodzi na to, że zamiast na kupno polskiego długi zagranicznego pieniądze szły na konta zarządu funduszu i powiązanych z nim firm.
"Były szef Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego Grzegorz Ż. wiele razy wydawał pieniądze FOZZ niezgodnie z ich przeznaczeniem: zamiast wykupywać dług zagraniczny PRL, pokrywał nimi swe zobowiązania, dotował inne firmy, urządzał mieszkanie" - wyliczała w środę przed Sądem Okręgowym w Warszawie prokuratura.
Fundusz powstał za rządów Mieczysława Rakowskiego w 1989 r., a jego celem było skupywanie na międzynarodowych rynkach polskiego długu zagranicznego, oczywiście po korzystnych cenach. FOZZ wyposażono w potężne środki finansowe i pozostawiono niemal bez nadzoru. Kiedy w 1991 r. do ksiąg funduszu zajrzeli inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli okazało się, że panuje w nich niesłychany bałagan: niektóre transakcje w ogóle nie były księgowane, inne tylko częściowo. Potwierdzenia przelewów wskazywały na jakieś szemrane operacje z podejrzanymi kontrahentami.
W tym samym roku prokuratura wszczęła sprawie śledztwo w sprawie nieprawidłowości w funduszu, a dwa lata później liczący 200 stron akt oskarżenia trafił do sądu. Adwokaci oskarżonych zakwestionowali część ustaleń biegłych powołanych przez prokuraturę i zażądali nowej ekspertyzy. Badanie ksiąg trwało kolejne dwa lata i kosztowało podatników 1 mln zł. Uzupełniony akt oskarżenia wpłynął do sądu w 1998 r.
Proces miał się zacząć jesienią 2000 r., ale najpierw nie stawili się oskarżeni, a potem sędzia przydzielona do prowadzenia tej sprawy, Barbara Piwnik, została ministrem sprawiedliwości w rządzie Leszka Millera i trzeba było szukać następcy na jej miejsce. Po rocznej przerwie, we wrześniu 2003 r., proces przeciwko szefom FOZZ został wznowiony i zaczął się toczyć w ekspresowym tempie.
W tym tygodniu dwie prokuratorki, na zmianę, czytały zarzuty stawiane zarządu FOZZ. W środę, po czterech godzinach rozprawy, Grzegorz Ż., szef funduszu, oświadczył, że źle się czuje, a lekarz sądowy, potwierdził, że oskarżony ma wysokie ciśnienie, wobec czego sąd zarządził przerwę w procesie do piątku. Wszystko wskazuje jednak na to, że po latach uników i wybiegów, zapadnie wnet wyrok w tej najdłuższej w nowożytnych dziejach sądownictwa polskiego sprawie.
Gwaronik
Jeden z pierwszych milionerów w Polsce. Był nim już w latach 80. Zaczynał skromnie, jako właściciel kurnika, pieczarkarni, warsztatu, biura pisania podań i butiku. Prawdziwej fortuny dorobił się dopiero w 1989 r., kiedy otworzył sieć kantorów wzdłuż granicy zachodniej. W latach 90., po ucieczce twórców ART-B, krótko pełnił funkcję prezesa spółki. Wtedy też zaczęły się jego problemy. Wkrótce po tym, jak opuścił fotel szefa holdingu aresztowano go pod zarzutem przywłaszczenia obrazów z kolekcji ART-B, czeków i gotówki na kwotę 18 mld starych złotych. Przed procesem chronił go mandat senatora. Ponownie aresztowano go w maju 2001 r., pod zarzutem udziału w wyłudzeniu 7 mln zł kredytu i oszustwa na blisko 8 mln zł. W styczniu 2002 r. sąd skazał go za przekręty w Art-B na trzy lata i osiem miesięcy więzienia.
Afera hazardowa
Z tej historii dałoby się wykroić scenariusz na miarę filmu "Casino". Hazard po polsku, świat gierek zręcznościowych, jednorękich bandytów i w pełni sprawnych kombinatorów. Sprawa głośna zimą 2003/04, do dzisiaj w gruncie rzeczy nie wyjaśniona. Afera hazardowa to chyba pierwszy przypadek wykrycia, ujawnienia i opisania niejasnych relacji na styku biznes-polityka. O co niej chodziło? Otóż w pierwszej połowie lat 90. w barach, dyskotekach, salonach gier pojawiły się automaty do... no właśnie: istniały rozbieżności interpretacyjne, jak je nazwać. Skarbówka mówiła, że to urządzenia do gier losowych, właściciele, że to nic innego jak zabawki do gier zręcznościowych. Przez lata spór trwał nierozstrzygnięty. Kiedy kontrolerzy fiskusa próbowali się dobrać do którejś z firm z tej branży, ta niespodziewanie znikała bez śladu.
W 1998 r. rząd Buzka postanowił rozprawić się z hazardem i skierował do Sejmu rygorystyczny projekt ustawy ograniczający tego rodzaju działalność. Natychmiast zaprotestowali niektórzy posłowie opozycyjnego SLD, twierdząc, że problem trzeba po prostu ucywilizować, nałożyć na bankomaty podatek ryczałtowy na czym zarobi państwo, a branża wyjdzie z szarej strefy. W parlamencie przeszła jednak wersja rządowa.
Pomysł powrócił natychmiast po wyborach wygranych przez SLD. Ta sama grupa inicjatywna wnioskowała o wprowadzenie ryczałtu na automaty, maksymalnie 200 euro od urządzenia. Przedstawiciele branży zaprotestowali, że danina jest z wysoka. W kolejnej wersji projektu, posłowie zaproponowali podatek w wersji "kroczącej": w pierwszym roku właściciele automatów płaciliby 50 euro miesięcznie, a potem co roku o 25 euro więcej, aż do 125 euro w 2006 r.
"To kolejna nowelizacja, gdzie - widać wyraźnie - grupa interesu prywatnego hazardu zaczyna wygrywać rozwiązania w parlamencie" - pieklił się ówczesny minister skarbu Wiesław Kaczmarek, przestrzegając, że w komisji sejmowej powstaje prawny potworek.
W czerwcu 2003 r. parlament jednak wniosek zaakceptował. Kilka miesięcy później wybuchła afera nazwana hazardową. Na jaw zaczęły wychodzić liczne powiązania między przedstawicielami branży, a autorami noweli, które daleko wykraczały poza zwykły lobbing. Okazało się, że właściciel sieci automatów do gry Maciej Skórka jest asystentem społecznym Jerzego Jaskierni, wtedy szefa klubu SLD i zwolennika zmian w ustawie o grach losowych, że doskonale się znają i często spotykają również w budynkach sejmowych i rządowych.
Początkowo poseł wszystkiemu zaprzeczał, a kiedy czarno na białym udowodniono mu, że jednak obydwu panów sporo łączy, wyjaśniał, że "pan Skórka miał podejmować zagadnienia sportowe w związku z eliminacjami do mistrzostw świata i kwestią ewentualnej parlamentarnej pomocy dla polskiej reprezentacji narodowej". Tłumaczenie, trzeba przyznać sensowne, ale mało precyzyjne. Więcej światła na relacje poseł-asystent rzuciło śledztwo dziennikarskie. "Gazeta Wyborcza" ustaliła, że Skórka był gościem w gabinetach ministerialnych i często widywano go w Sejmie, szczególnie w czasie głosowania ustawy o grach losowych.
Jaskiernia, z uporem godnym lepszej sprawy, odrzucał wszelkie zarzuty o kumoterstwo i dopiero pod silnie naciskany przez kolegów opuścił fotel szefa klubu sojuszu.
Niedługo potem wybuchła prawdziwa bomba - poseł Nowak zawiadomił prokuraturę, że Jaskiernia wziął 10 mln dolarów łapówki za przepchnięcie przez parlament noweli ustawy. Oskarżenie okazało się nieprawdziwe i prokuratura umorzyła śledztwo w tej sprawie. Nadal bada jednak innym wątkiem afery: czy w ogóle doszło do nieprawidłowości przy powstawaniu ustawy o grach losowych. Sprawa jest w toku. Śledczy zajmują się obecnie wycieczką posła Jaskierni do kurortu Gandi w Hiszpanii, którą miał sponsorować jego asystent społeczny. W styczniu tego roku prokuratura w Gdańsku zwróciła się do Hiszpanów o pomoc prawną w tej sprawie. Prokuratura śledzi tez inne tropu, np. bandytów wymuszających haracze od właścicieli automatów, którzy powoływali się na znajomości w rządzie.
Kolasiński
Był pierwszym posłem ściganym listem gończym. Kiedy skończyła się kadencja Sejmu, na kilka dni przed utratą immunitetu dał nogę za granicę, gdzie jednak namierzyło go CBŚ i w kajdankach odstawiło do kraju. Wszystko to działo się dwa lata temu. Marek Kolasiński do dzisiaj siedzi w areszcie. W grudniu sąd nie zgodził się wypuścić go na wolność. Były poseł posiedzi za kratkami jeszcze co najmniej do maja. Czeka go proces o fałszerstwa dokumentów i wyłudzenia kredytów.
Jeden wyrok już ma za sobą. Ale to drobnostka. W styczniu 2004 r. krakowski sąd kazał byłemu posłowi AWS oddać 270 tys. zł bezprawnie pobranych pensji poselskich i ryczałtu na biuro parlamentarne. To była pierwsza tego typu sprawa w historii parlamentaryzmu w III RP. Zwrotu pieniędzy zażądała Kancelaria Sejmu, a zaczęło się od tego, że gdy Kolasiński został posłem zawodowym w 1998 r. oświadczył, że nie ma innych dochodów poza pensją, jaką dostawał z kasy na ul. Wiejskiej. W 2000 r. komisja etyki poselskiej porównała jego oświadczenia majątkowe z PIT-ami i wtedy wyszło na jaw, że poseł jest też udziałowcem jeszcze sześciu innych spółek, w których bynajmniej nie pracował charytatywnie. Mimo wielokrotnych wezwań nie oddał bezprawnie pobranych z Sejmu pieniędzy.
Cywilny proces to zaledwie jedna z kilku spraw, jakie przeciwko Kolasińskiemu toczą się przed wymiarem sprawiedliwości. Były poseł jest oskarżony o spowodowanie wielomilionowych strat, jakie w wyniku działalności jego firm poniósł skarb państwa. Na początku lat 90. Marek Kolasiński założył w Żarnowcu spółkę ItalmarCa, zajmującą się handlem włoskim winem, w tym również winem mszalnym. Firma miała swoje przedstawicielstwa w kilku miastach Polski. W 1997 r. po wejściu do Sejmu Kolasiński sprzedał swoje udziały bratu Andrzejowi, ale zdaniem policji i prokuratury cały czas miał jednak miał wpływ na działalność spółki. Dwa lata później firmę ItalmarCa kupił były senator Aleksander Gawronik, ale w jej zarządzie pozostał brat posła, a syn został jednym z dyrektorów oddziału. Jesienią 2000 r. w magazynach spółki ItalmarCa MK policja odkryła duże ilości markowego alkoholu (koniaki, whisky, drogie wina), który kilka dni wcześniej zniknął z innej firmy Kolasińskiego, gdzie opieczętowany stanowił zabezpieczenie na poczet niezapłaconych podatków przez firmy posła. Sprawą zajęła się prokuratura. Do aresztu trafił syn, brat i konkubina Kolasińsiego. Sam poseł na dwa dni przed utratą immunitetu wyjechał potajemnie za granicę. Ścigany listem gończym został ujęty przez słowacka policję i odstawiony do Polski. Straty z tytułu działalności firm Kolasińskiego - wyłudzenia kredytów i podatku VAT - szacuje się na kilkadziesiąt milionów złotych.
Wkrótce ciąg dalszy alfabetu
Zobacz też część I "Alfabetu afer"