Białe kołnierzyki... do roboty!
Jesteś menedżerem. Lubisz dłubać przy aucie, przesadzać krzaczki? Sam remontujesz dom? A co w tym dziwnego? Praca fizyczna pomaga rozwijać kreatywność.
Stworzył znaną markę kosmetyczną, która w nazwie ma jego nazwisko. Ale nie jest typem cichego laboranta. Ani korpoluda, który poza tabelkami excela nie widzi świata. Chętnie wyskakuje z krakowskiego biura. Choćby w rumuńskie Karpaty, które są mekką enduro. Uwielbia te kilkudniowe wypady. Im więcej potu i błota, tym lepiej. Motocross, trial, ryk silników - jego żywioł. Ucieczka?
- Raczej pasja, która pomaga naładować baterie, poczuć adrenalinę inną niż w sterylnym gabinecie - odpowiada Jacek Bielenda.
Garaż wiceprezesa firmy Bielenda Kosmetyki Naturalne i dyrektora zarządzającego Bielenda Professional robi wrażenie: trialowy motocykl Beta Evo 300, łagodna offroadówka KTM freeride 250 R, a także SuperMoto KTM 125 oraz duży, szybki sprzęt turystyczny KTM 990 SMT. Drogie zabawki?
- Owszem. Traktuję je jednak jako inwestycję we własny rozwój - mówi biznesmen.
Praca i hobby wzajemnie się dopełniają. Jeden świat bez drugiego nie mógłby dla niego istnieć.
- Endorfiny, jakich dostarczają motocykle, wpływają pozytywnie na moje życie zawodowe. Najlepsze pomysły i rozwiązania przychodzą, kiedy choć na chwilę oderwę się od codzienności - wyjaśnia.
Podstawowe przeglądy Jacek Bielenda robi sam. Bardziej z konieczności niż z ochoty. Do większych napraw się nie pali... Kiedyś kupił motocykl Dniepr z wózkiem bocznym. Do remontu. Pozbył się go na kilka chwil przed ukończeniem prac.
Wśród tzw. białych kołnierzyków nie brak jednak ludzi, którzy lubią grzebać w bebechach samochodów, motorów i ubrudzić się smarem. Należy do nich Matthew B. Crawford, doktor filozofii politycznej, który prowadzi... warsztat motocyklowy. Przyznaje, że zajęcie to bywa frustrujące, ale nigdy nie jest irracjonalne. Jego zdaniem, zawody rzemieślnicze budują poczucie dumy z wykonanego zadania, czego nie da się powiedzieć o wszystkich umysłowych, korporacyjnych profesjach.
W swoich dwóch bestsellerach - "The Case for Working with Your Hands" i "Shop Class as Soulcraft" - Amerykanin wykazuje wyższość pracy własnych rąk nad tą, którą wykonujemy głową. Na czym owa wyższość polega? Przede wszystkim: na jasnych kryteriach oceny. "Jeśli szef ma jakieś zastrzeżenia do tego, jak stolarz wykonał swoją pracę, ten zawsze może mu powiedzieć: "To jest proste, wypoziomowane i doskonale kwadratowe - sam sprawdź!".
"Jednak gdy daną pracą nie rządzą tak konkretne standardy, nigdy nie można być pewnym, czy zadanie zostało dobrze wykonane. Wszystko jest kwestią interpretacji. Może upłynąć wiele czasu, zanim wywnioskuje się, co inni sądzą na twój temat" - klaruje w jednym z wywiadów dr Crawford.
A jednak - uświadamia - ważniejsze od pytania "Czy pracujesz manualnie", jest inne: "Czy twoje zajęcie wymaga od ciebie własnego osądu?"
- Niestety, coraz więcej zawodów, do których kiedyś przepustką były wysokie kompetencje eksperckie i dobre wykształcenie, ulega "makdonaldyzacji": są dzielone na pojedyncze czynności, które z łatwością wykona nie tylko fachowiec, lecz byle stażysta, jeśli przejdzie szybkie przeszkolenie - ubolewa Joanna Stępień z firmy doradczo-szkoleniowej GFMP Management Consultants.
Powód jest oczywisty: superprofesjonalista, który realizował projekt kompleksowo, musiał być do-brze opłacany, natomiast "robotnicy umysłowi", odpowiadający jedynie za element przedsięwzięcia, zadowalają się jakąkolwiek pensją wyższą niż zasiłek z pośredniaka.
To niepokojące zjawisko brytyjski socjolog Philip Brown nazywa cyfrowym tayloryzmem - "pracą przy taśmie XXI wieku". Na własnej skórze doświadczył go właśnie Matthew B. Crawford, kiedy po studiach magisterskich znalazł zatrudnienie w pewnej firmie: zarabiał prawie połowę mniej niż wtedy, gdy dorywczo najmował się jako elektryk bez licencji. Ale nie pieniądze stanowiły problem, tylko fakt, że była to biurowa wersja linii produkcyjnej.
Dziś pracę hydraulika, stolarza lub mechanika ceni głównie dlatego, że nigdy nie da się jej sprowadzić do prostego wykonywania następujących po sobie czynności. Za każdym razem okoliczności są inne, więc takiego fachowca nie dopadnie zniechęcenie czy nuda. Jest skazany na ciągłe improwizowanie. W efekcie nie ma poczucia bycia zaledwie trybikiem bezdusznej maszyny.
To oczywiste, że w rutynę łatwo mogą popaść urzędnicy najniższego szczebla lub doradcy z call center. A co z ekspertami i kierownikami?
Również im grozi monotonia, jeśli "cyfrowych" zadań nie przeplatają "analogowymi". Tak przynajmniej uważa prof. Edward Tufte, emerytowany wykładowca politologii, statystyki i informatyki na Uniwersytecie Yale, który pewnego dnia oświadczył, że już dość długo wgapiał się w świecące monitory tabletów i laptopów. I postanowił poświęcić więcej czasu na robienie rzeczy w realnym świecie, takich jak sadzenie roślin, wyprowadzanie psa, wypady do opery, czytanie prawdziwych książek.
Na Zachodzie wielu przedstawicieli klasy średniej postępuje podobnie. Wśród tamtejszych analityków, inżynierów, architektów i menedżerów coraz więcej zwolenników ma ostatnio filozofia "odejścia od ekranu". Chyba najlepiej oddaje ją powiedzenie amerykańskiej rysowniczki Lyndy Barry: "Żyjemy w epoce cyfrowej, więc nie zapominajmy używać palców!" (w oryginale brzmi to lepiej: "in the digital age, don't forget to use your digits" - przy czym angielskie słowo "digit" oznacza zarówno cyfrę, jak i palec).
Doskonalić trzeba wszystkie zdolności: zarówno umysłowe, jak i motoryczne, manualne, emocjonalne. Z tego założenia wychodzi Ryszard Solski, szef Solski Burson-Marsteller, firmy z branży PR. Jak zaznacza, aktywność fizyczna, zwłaszcza na świeżym powietrzu, to dla niego sposób na odreagowanie menedżerskich stresów i odbudowę formy po całotygodniowym siedzeniu w biurze, przy komputerze.
- Od kilkunastu lat wyjeżdżam pod Warszawę, do lasu, gdzie mamy skromny, drewniany domek. Tam, jak to w lesie, zawsze jest sporo do zrobienia. Udało się go nieco przerzedzić, posadzić trochę niewysokich roślin, dobrze znoszących leśne warunki, teraz trzeba tylko o to wszystko dbać, sprzątać opadłe liście i sosnowe igły, czyścić dach z mchu, podlewać - opisuje prezes Solski. Dodaje, że nie wszystko się udaje: - Próby sadzenia w lesie tulipanów czy bzów nie okazały się najlepszym pomysłem, ale teraz mam dużą satysfakcję, gdy po kolei kwitną zawilce, potem krokusy, wreszcie azalie i różaneczniki, a jesienią dęby i klony pięknie się przebarwiają.
- Myślę, że tak, bo - po pierwsze - wracam do pracy w poniedziałek odstresowany, z naładowanym akumulatorem i pozytywnym myśleniem, a po drugie mam w lesie komfort spokojnego przemyślenia problemów w firmie, co sprawia, że nie muszę potem podejmować trudniejszych decyzji pod presją czasu - odpowiada Ryszard Solski.
Również Jacek Bielenda dostrzega pozytywny wpływ swojej pasji na pracę.
- Aby uprawiać sporty motorowe, choćby amatorsko, potrzeba żelaznej kondycji. Zdobywam ją na siłowni, basenie, uprawiając bieganie. Dobra forma to warunek menedżerskiej efektywności - przypomina.
Za firmowym biurkiem przydają się też upór, jaki szlifuje motocross, i strategia, której wymaga trial.
Mirosław Piątkowski
Więcej informacji w portalu "Wirtualny Nowy Przemysł"