Chorego kupię...
Rynek farmaceutyczny w Polsce wart jest 12 mld zł. Reklamuje się w telewizji witaminy i ludzie, jako to ciemne bydło, idą, kupują i jedzą wiadrami.
Wydatki państwa na refundacje i zakupy leków w ciągu sześciu lat wzrosły dwukrotnie: z 3 do 6 miliardów złotych. Cały rynek farmaceutyczny w Polsce - z 6, 7 mld. do 12 mld. Co się stało? Chorujemy dwa razy więcej? Nie, przemysł farmaceutyczny się rozwija. Nie jest tak, że chorzy szukają leków. To leki szukają chorych. Nowe substancje na których wytworzenie wydano miliardy dolarów potrzebują zbytu.
Najłatwiej jest z lekami bez recept. Reklamuje się w telewizji witaminy, albo pastylki na przeziębienie i ludzie, jako to ciemne bydło, idą, kupują i jedzą wiadrami, jak ich stać.
Gorzej z receptami. Ale i tu się da coś zrobić. Trzeba trafić do lekarzy, tak aby zapisywali twój lek jak największej liczbie pacjentów, czy go potrzebują czy nie. Przeważnie bardzo specjalistyczne, drogie leki są refundowane tylko dla niektórych chorych - tych, którym nic innego nie pomaga. Inni powinni płacić za nie 100 proc. ceny. To teoria. W praktyce jest tak, że lekarze, zachęceni przez producenta, który już dobije się na listę refundacyjną, zapisują je wszystkim jak leci - oczywiście zniżkowo. Na przykład - na rynek wchodzi lek, który ma być refundowany ze wskazaniem: "przerywanie nocnych napadów astmy u dzieci". Ale już po roku państwo wydaje na niego 100 mln zł. bo skoro przerywa nocne to dlaczego nie dzienne, a jak u dzieci to i dorosłym nie zaszkodzi - rozumują lekarze, nie bez zachęty, choć dorośli mogliby przerywać swą dzienną astmę innymi, tańszymi produktami. To brutalne, ale budżet musi oszczędzać. A koncernom farmaceutycznym nie jest to na rękę.
I wreszcie trzeci element - w tej sprawie najważniejszy. Tzw. programy lekowe. To te leki, które państwo kupuje centralnie i podawane są w szpitalach. Na te leki rozpisuje się przetarg. Przeważnie jest kilka, a nawet kilkadziesiąt leków opartych na tej samej cząsteczce, a zatem - w gruncie rzeczy - o tym samym działaniu. Ceny zaś - nie są te same. Czasem różnica wynosi kilkaset, a czasem nawet półtora tysiąca procent. To znaczy, że za ten sam lek można zapłacić złotówkę, można i 15 zł.
Kilka miliardów złotych rocznie, to kwota dla której niejedno można zrobić. Przekonał się o tym Mariusz Łapiński - jedyny z ministrów rządu SLD, który usiłował wcielić w życie program wyborczy lewicy. Najdoskonalej wykończony przez media polityk III RP. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego akurat Łapiński wzbudził tak wielką i tak zgodną agresję mediów? Czy tylko dlatego, że ma aroganckie maniery i nosi okulary w złotych oprawkach? Albo dlatego, że nie zapobiegł pobiciu bezczelnego fotoreportera, którego zresztą - jak wykazało śledztwo prokuratorskie - nikt nie pobił? A może były jeszcze inne powody? Znacznie bardzie konkretne?
Wśród różnych pomysłów Łapińskiego była także koncepcja reformy rynku leków. A dokładnie programów lekowych. Koncepcja Łapińskiego opierała się na wprowadzeniu w przetargach na kupowane przez państwo centralnie leki zasady: 100 proc. kryterium stanowi cena. Inaczej mówiąc - ten, kto zaoferuje najtańszy lek, wygrywa. Żadnych subtelności, za którymi mogą się ukrywać walizki pieniędzy, wypady na Bali i inne atrakcje.
Od paru lat po Warszawie krąży wieść, iż koncerny farmaceutyczne dały zlecenie "na głowę" Łapińskiego. Spory są tylko co do kwoty. Jedni mówią o milionie dolarów, inni - o 10 milionach, jeszcze inni godzą ich, twierdząc, że chodzi o 10 mln złotych. Powszechne przekonanie łączyło tę akcję z dość słynnym ostatnio lobbystą, aktualnie chwilowo pozbawionym wolności. Mówiło się, że lobbysta ów miał na własność kilku dziennikarzy w całkiem wpływowych gazetach. Nieźle opłacanych, fama głosi, iż dwaj autorzy jednego z tekstów o Łapińskim zgarnęli zań 300 tys. zł. Fama nie głosi, czy razem czy na łebka. Ten sam facet był zresztą podejrzewany o kierowanie akcją na zniszczenie prezesa Wróbla.
O tej właśnie akcji koncernów farmaceutycznych mówił Andrzej Barcikowski na posiedzeniu kolegium do spraw służby specjalnych, o którym wiadomości od pewnego czasu przeciekały do mediów, acz publikowane były bardzo niechętnie. Choć wiadomość, iż międzynarodowe firmy dały zlecenie - zrealizowane - na wykończenie polskiego ministra i zmianę kierownictwa ministerstwa nosi pewne znamiona sensacyjności, prawda? Ponad rok temu Łapiński zorganizował konferencję prasową, podczas której rozdał dziennikarzom kilkadziesiąt stron dokumentów, wykazujących czarno na białym, iż stawiane mu zarzuty były albo nieprawdziwe, albo źle adresowane. Żadna redakcja w Polsce nie zdecydowała się na ujawnienie tych dokumentów. Dlaczego? Możemy tylko zgadywać.
Dziennikarze, lekką ręką rozdający i odbierający świadectwa moralności, są środowiskiem nie mniej skorumpowanym, niż politycy, których ścigają z taką bezwzględnością. Wielu dziennikarzy daje się kupić - za szmal, ale także fanty: rozmaite paciorki, eleganckie pióra, sprzęt AGD, wyjazdy zagraniczne, zniżki na samochody, co wam tylko przyjdzie do głowy. Dziennikarz nie jest funkcjonariuszem publicznym, biorąc łapówkę popełnia zatem jedynie przestępstwo skarbowe. Czyni to z niego tani i łatwo dostępny towar na korupcyjnym rynku. Jednomyślność akcji przeciw Łapińskiemu et consortes - której najlepszym wyrazem jest zmowa milczenia, ukrywająca przed społeczeństwem sensacyjne materiały, ujawnione przez byłego ministra - rzuca cień na to środowisko. Dla mnie to żadna nowość, ale może Państwa zainteresuje.
Agnieszka Wołk-Łaniewska