Defraudacje a 10 mld USD
Na stronie internetowej Roberta Prechtera, znanego w Polsce przede wszystkim z książki poświęconej teorii fal Elliotta i - jak mantra powtarzanych - nietrafionych prognoz wielkiego krachu na rynkach finansowych, można było wczoraj przeczytać taki oto komentarz.
Wyobraźmy sobie, że duży i znany amerykański bank przeprowadza emisję akcji. W prospekcie informuje m.in., że dwa miesiące temu pięciu członków zarządu zostało aresztowanych pod zarzutem defraudacji 20 mln USD. Wiceprezes został w zeszłym roku skazany i siedzi w więzieniu, bo sprzeniewierzył 1,75 mln USD. Łącznie w 2005 roku pracownikom banku wytoczono 75 spraw z tytułu przestępstw finansowych na kwotę 151 mln USD. Międzynarodowy Fundusz Walutowy napisał, że "bank nie przywiązuje wagi do ryzyka kredytowego". Otrzymuje miliardy dolarów z funduszy rządowych i wciąż będzie ich potrzebować, żeby pokryć nieściągalne kredyty i zachować płynność. To jak, kupujemy akcje tego banku? Naprawdę nie? A jeśli bank byłby w Chinach, to może jednak? Mówią Państwo, że to nie ma znaczenia?
Wszystkie przedstawione fakty odnoszą się do Bank of China, który właśnie pozyskał z IPO 10 mld USD. Popyt przewyższył podaż (w transzy inwestorów detalicznych) 80 razy, bank musiał wydrukować dodatkowy milion aplikacji dla chętnych na akcje. Pytanie: czy to jest dostateczny dowód, że bańka na rynkach wschodzących jeszcze nie pękła i czy w związku z tym to, co zdarzyło się na warszawskiej giełdzie w ostatnich dniach, to tylko przygrywka do załamania, czy całość korekty?
Tomasz Jóźwik