Na rynku chaos, marazm i niezdecydowanie
Inwestorzy w Warszawie przeżywali trzeci spadkowy tydzień z rzędu. Tym razem skala strat była nieco większa, niż poprzednio. Indeks największych spółek zniżkował o 1,6 proc. a wskaźnik szerokiego rynku stracił 1,4 proc.. mWIG40 zaliczył dopiero drugi tydzień spadków, zniżkując o niecałe 1,3 proc..
W najgorszej sytuacji znajduje się indeks najmniejszych firm, który zniżkuje już piąty tydzień z rzędu. Tym razem stracił 1,1 proc., nieco mniej, niż poprzednio. Osiągnął on jednak poziom najniższy w tym roku. Po bardzo słabym maju, czerwiec okazał się jeszcze gorszy. WIG20 zwiększył skalę spadku o kolejne 6,7 proc., po majowej stracie, sięgającej niecałe 4,5 proc.. Indeks szerokiego rynku zmniejszył swoją wartość o ponad 5 proc.. Wskaźnik średnich spółek spadł o 4 proc., zaś sWIG80 o ponad 6 proc..
W skali miesiąca liderem strat okazał się sektor bankowy, którego indeks zniżkował aż o ponad 8 proc.. Drugie miejsce, ze stratą sięgającą 4,7 proc. zajął WIG Informatyka. Nieznacznie ustępował mu subindeks firm spożywczych zniżkujący o 4,4 proc.. Budowlanka straciła niecałe 4 proc.. Na tym tle rewelacyjnie spisywał się WIG Telekomunikacja, który zwiększył swoją wartość o 0,9 proc.. W mijającym tygodniu także przodowały banki ze stratą sięgającą 2,7 proc., o prawie 1,6 proc. spadł WIG Informatyka. Sektor firm budowlanych zniżkował o 0,5 proc., zaś spożywczy spadł o 0,75 proc.. Telekomunikacja zyskała 0,5 proc..
Analizując przebieg notowań w trakcie ostatnich pięciu sesji można dojść do wniosku, że nasz parkiet zachowywał się nieco chaotycznie, raz wykazując się względną siłą, w porównaniu do giełd europejskich lub sytuacji na Wall Street, by następnego dnia razić w najlepszym razie marazmem i niezdecydowaniem. Uwagę inwestorów przykuwał z niecierpliwością i nadzieją oczekiwany debiut akcji Tauronu. Niestety nie dostarczył on powodów do radości graczom rozochoconych zyskami osiągniętymi ze sprzedaży akcji PZU. Pierwsze notowanie energetycznej spółki odbywało się w bardzo niekorzystnym momencie, w przeddzień na światowych giełdach doszło do pokaźnych spadków. Także następne sesje nie przyniosły poprawy sytuacji. Na zyski przyjdzie więc poczekać. Jedynie na otwarciu kurs Tauronu sięgnął 5,13 zł, czyli ceny, po jakiej akcje sprzedawane były w ofercie publicznej. Później było już tylko gorzej. W najgorszym momencie papiery te były wyceniane na 4,96 zł, a więc o 3,3 proc. mniej, niż wynosiła cena emisyjna.
Na amerykańskim parkiecie nie widać oznak poprawy sytuacji. Trwa w najlepsze rozpoczęta 21 czerwca fala spadków. W jej wyniku S&P500 stracił już łącznie 90 punktów, czyli 8 proc.. Od szczytu całej, rozpoczętej w marcu ubiegłego roku tendencji wzrostowej, zniżka sięga już 190 punktów, a więc 15,5 proc.. Jeśli traktować ją jako korektę całej tej zwyżki, to jej rozmiary są już na tyle pokaźne, że można by spodziewać się jej zakończenia. Na razie się na to nie zanosi. Byki na Wall Street nie tryskają siłą. Przewaga podaży wydaje się bardzo zdecydowana. Próby obrony przed przeceną nie są ani zbyt częste, ani zbyt przekonujące. Spośród dziewięciu ostatnich sesji zaledwie jedna zakończyła się niewielkim wzrostem indeksów. Bilans ostatniego tygodnia (z wyłączeniem sesji piątkowej) jest zdecydowanie niekorzystny dla posiadaczy akcji. Dow Jones stracił w tym czasie 4,1 proc., S&P500 zniżkował o 4,3 proc., zaś Nasdaq spadł o 5,2 proc.. Niedawne wyjście indeksu powyżej średniej z 200 sesji, które mogło być uznane jako sygnał kontynuacji wzrostów okazało się pułapką i pozostało po nim tylko wspomnienie. Nie wróży to niczego dobrego. Amerykańscy inwestorzy najpierw pozostawali pod wrażeniem niekorzystnych sygnałów, płynących z Europy, teraz zaś doczekali się własnych zmartwień. Ostatnie dane, dotyczące gospodarki Stanów Zjednoczonych były bardzo dalekie od optymizmu. Brak poprawy na rynku pracy, słaby wciąż segment nieruchomości, wreszcie coraz gorsze wskaźniki aktywności gospodarczej nie tworzą klimatu sprzyjającego powrotowi do wzrostów na giełdzie.
Miniony tydzień przyniósł kontynuację spadkowej tendencji, rozpoczętej 21 czerwca. W jej wyniku najlepszy spośród trzech głównych europejskich indeksów DAX stracił ponad 7 proc., paryski CAC40 zniżkował o niemal 11 proc., zaś londyński FTSE spadł o 8 proc.. Ten ostatni znalazł się poniżej dołka z drugiej dekady maja a CAC40 ma do niego bardzo niedaleko. Jedynie DAX zachowuje wobec niego w miarę bezpieczny dystans. By do niego dotrzeć musiałby spaść o 4,5 proc., co w najbliższym czasie jest raczej mało prawdopodobne. Jednak mało prawdopodobne to nie to samo, co niemożliwe. Szczególnie jeśli popatrzeć na "dokonania" ostatniego tygodnia, w trakcie którego stracił 3,3 proc.. Z uspokojenia się sytuacji wokół Grecji korzysta indeks ateńskiej giełdy kończąc tydzień niemal bez strat, choć w trakcie niektórych sesji bywało nerwowo. Nie można zaś tego powiedzieć o giełdzie madryckiej. IBEX zniżkował bowiem o 2 proc., ale to i tak niewielki "wymiar kary" jak na tydzień, w którym agencja Moddy's ostrzegła przed możliwością obniżenia ratingu Hiszpanii. Sytuację uratowała udana emisja hiszpańskich obligacji skarbowych o wartości 3,5 mld euro. Papiery cieszyły się zainteresowaniem inwestorów a ich rentowność była jedynie nieznacznie wyższa, niż na poprzednich przetargach.
Spośród parkietów naszego regionu nieźle radził sobie indeks w Bratysławie, zwyżkujący o 2 proc. i węgierski BUX, który zyskał ponad 1 proc.. W Sofii spadek sięgał zalewie 0,8 proc.. Liderem spadków był moskiewski RTS, który stracił niemal 6 proc..
Sytuacja gospodarcza w strefie euro wydaje się jeszcze nie wykazywać niepokojących sygnałów. Indeksy aktywności gospodarczej wyhamowały dynamikę wzrostu, ale też straszą inwestorów rozczarowującymi odczytami, jak to stało się w Stanach Zjednoczonych. Lekki niepokój mógł wzbudzić apel ministra finansów Portugalii, wzywającego swych rodaków do oszczędzania, ale przeszedł bez echa. Gospodarka Irlandii zdecydowanie wyhamowała tempo kurczenia się, choć bezrobocie wzrosło tam do poziomu najwyższego od ponad 15 lat.
Wygląda na to, że inwestorzy zmęczyli się już nieco ciągłymi przepychankami między euro a dolarem i zastanawianiem się, która z tych walut szybciej zejdzie ze sceny. Trudno się dziwić, gdy przypomnimy sobie, że od wczesnej jesieni do początku zimy 2008 r., czyli w ciągu zaledwie kilkunastu tygodni, kurs euro spadł o 25 proc., na przełomie lat 2008 i 2009 wykonał dynamiczny ruch w górę i wrócił do parteru, po czym od lutego do listopada ubiegłego roku poszedł w górę o 25 proc.. Gdy jednak, zamiast uspokojenia, od początku grudnia 2009 r. do początku czerwca znów runął w dół o ponad 21 proc., zaczęli mieć dość. Każdy by się taką huśtawką zdenerwował lub poczuł zawroty głowy, oczywiście oprócz kolegów z Goldman Sachs, Jima Rogersa, Georga Sorosa i jeszcze paru innych. Reszta powiedziała "dość" i zaczęła kupować franki i jeny. Gdyby juan był nieco bardziej "wolny", z pewnością wielu rzuciłoby się i na niego. Na razie przy "szwajcarach" i "samurajach" zaczęły wysiadać tak modne do niedawna dolary australijskie, nowozelandzkie i kanadyjskie.
Wracając do wydarzeń bardziej bieżących, także niełatwo oderwać się od zarysowanego wcześniej schematu. Pierwsza część tygodnia stała pod znakiem dynamicznego spadku kursu euro z niemal 1,24 do nieco ponad 1,21 dolara, czyli o 2,4 proc.. W porównaniu z tym, w środę panowała niemal śmiertelna nuda. W czwartek wspólna waluta zdrożała z 1,2195 do 1,2495 dolara, a więc o 3 centy w ciągu kilku godzin, czyli o 2,4 proc.. Przypomina to jazdę od bandy, do bandy i trudno nadążyć z wyszukiwaniem przyczyn i interpretacji tych ruchów. Informacji, wydarzeń, pretekstów i plotek ciągle mamy pod dostatkiem. Na każdą okoliczność. Po strachu o Węgry, przyszedł czas na Rumunię, po obawach o spowolnienie w Europie wskutek zbyt drastycznych oszczędności, zawód z powodu słabych danych z amerykańskiej gospodarki, od ostrzeżeń przed obniżeniem ratingu Hiszpanii, do udanej aukcji tamtejszych obligacji. Efektem tej informacyjnej mikstury jest najbardziej od połowy maja dynamiczne wyjście w górę kursu euro, dające szansę na co najmniej utrwalenie swej stosunkowo mocnej pozycji w najbliższym czasie, jeśli nie dalszy ruch, w kierunku poziomu 1,278 dolara. Oczywiście pod warunkiem, że agencje ratingowe lub politycy w kolejnym kraju europejskim czegoś nowego nie zmalują
Frank tymczasem całkiem spokojnie, choć ze sporą dynamiką od ponad sześciu tygodni rośnie w siłę. Co ciekawe, nie mówi o tym żaden z inwestycyjnych guru. Nikt, poza szwajcarskim bankiem centralnym, nie chce się przyznać do udziału w tym procederze. A przecież to nie przypadek, że euro staniało od połowy maja do 1 lipca z 1,458 do 1,307 franka, czyli aż o 10 proc.. Niemal o tyle samo frank umocnił się wobec dolara. Podobnie od początku maja zachowywał się jen. Wobec dolara umocnił się o nieco ponad 7 proc., zaś wobec euro zaczął dynamicznie rosnąć w siłę miesiąc wcześniej i od początku kwietnia urósł o ponad 14 proc..
Piątkowe przedpołudnie na światowym rynku walutowym przebiegało pod znakiem oczekiwania na dane o sytuacji na rynku pracy za oceanem. Kurs euro utrzymywał się w okolicach 1,25 dolara, osiągniętych dzień wcześniej. Większy ruch panował w przypadku franka, który dość dynamicznie osłabiał się zarówno wobec euro, jak i dolara. Prawdopodobnie zaczęła się więc korekta, po wcześniejszym rajdzie franka w górę.
Na naszym rynku walutowym warunki dyktowane są wciąż przez wydarzenia na świecie. Zgodnie z ich rytmem, w poniedziałek i wtorek złoty wyraźnie się osłabiał. Kurs dolara skoczył o ponad 10 groszy, docierając we wtorek wieczorem do 3,433 zł. Na tym poziomie zakończyła się trwająca od 21 czerwca fala słabości naszej waluty, w wyniku której dolar zdrożał o 21 groszy, czyli o 6,6 proc.. W drugiej części tygodnia złoty odrabiał straty. W piątek rano "zielonego" można było kupić po 3,3 zł, czyli o 13 groszy taniej, niż we wtorek. W przypadku euro nie szło już tak dobrze. Kurs wspólnej waluty osiągnął bardzo wysoki poziom 4,17 zł we wtorek i czwartek, a w trakcie korekt, następujących "w międzyczasie", nie był w stanie odrobić więcej niż 6 groszy. W piątek przed południem za euro na rynku międzybankowym trzeba było płacić od 4,12 do 4,15 zł. Dopóki wspólna waluta będzie umacniała się wobec dolara, nie ma raczej co liczyć, byśmy płacili za nią mniej niż 4,1 zł. W przypadku niekorzystnego rozwoju sytuacji na rynkach finansowych całkiem prawdopodobne jest dojście ceny euro do 4,2 zł. Optymistyczne informacje dotyczące naszej gospodarki nie mają żadnego wpływu na pozycję złotego. Posiadacze kredytów walutowych we frankach pod koniec tygodnia poczuli jedynie niewielką ulgę. Po tym, jak w czwartek kurs "szwajcara" dotarł do 3,174 zł, w piątek można go było kupić już "tylko" po 3,1-3,13 zł. Zawdzięczamy to korekcyjnemu osłabieniu się franka wobec euro i dolara. Możemy jedynie mieć nadzieję, że ta tendencja jeszcze się pogłębi i będzie bardziej trwała. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że frank pozostanie mocny. Szwajcarski bank centralny odżegnuje się na razie od interwencji, zmierzających do jego osłabienia.
Wszystko wskazuje na to, że na interwencje zapobiegające nadmiernemu osłabieniu naszej waluty, nie mamy co liczyć. Prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka stwierdził niedawno, że interwencji nie można wykluczyć, lecz trzeba je stosować jedynie w wyjątkowych sytuacjach i decyzje w tej sprawie nie będą podejmowane pochopnie. Z pomiarów, przeprowadzanych przez ministerstwo finansów wynika, że na naszym rynku wciąż panuje spora zmienność. Utrzymuje się na wysokim poziomie, podobnie jak w maju. Spośród walut krajów europejskich wyższą zmiennością charakteryzuje się jedynie węgierski forint.
Halina Kochalska, Roman Przasnyski