- Opłaciło się inwestować w sport, skoro znają mnie nawet kibole. Nie przypominam sobie innego biznesmena, który by trafił na mury - komentuje graffiti, wyraźnie zadowolony z rozgłosu, po czym znika w swoim sportowym bentleyu. Doganiamy go dopiero przy muzeum lotnictwa. Przed siedzibą Comarchu.
Rachunek różniczkowy
W rodzinnej Bydgoszczy mało kto go pamięta. Prędzej Bońka, Kulczyka czy Bieleckiego. W ogólniaku był średniakiem. Ot, jednym z wielu ancymonków. Lubił pokopać w nogę. Ale nieudolnie. Każdy go okiwał. Za to meczu Zawiszy Bydgoszcz żadnego nie opuścił. Koledzy i tak mu zazdrościli. Bo z matmy i fizy był mózg. Kiedy oni jedynie teoretycznie wiedzieli, czym zajmuje się fizyka teoretyczna, on z zapałem osiemnastolatka tłumaczył im teorie Einsteina i Diraca, z pamięci cytował twierdzenie Lagrange'a, zasadę Heisenberga czy równanie Schroedingera.
- Kiedy ściągnąłem do Krakowa, bo tutaj fizyka była na wysokim poziomie, z fizyki wiedziałem więcej niż moi wykładowcy - nie ukrywa Janusz Filipiak.
Więc czym się różni rachunek różniczkowy od różnicowego?
Miał zadatki na wielkiego fizyka. Dlaczego pisał magisterkę z elektrotechniki?
Habilitacja na budowie
Studia minęły błyskawicznie. Filipiak został na uczelni. O czym mógł marzyć, pisząc habilitację i mieszkając na 18 metrach z żoną i dwojgiem dzieci w zapchanym akademiku Akademii Górniczo-Hutniczej?
Majster wołał na niego doktor. Z szacunkiem. Swojski był chłop. Prawdziwy budowlaniec.
Nocami w barakowozie, w waciaku i walonkach doktor inżynier Filipiak pisał pracę habilitacyjną o modelowaniu dynamiki przepływów w systemach komunikacyjnych, którą wkrótce wydało zachodnioniemieckie wydawnictwo Springer. Widok iście surrealistyczny.
Komputer w hucie
Ze stróżowania kasy było niewiele. Profesor imał się różnych innych zajęć. Zdarzało się i tak, że wprost z budowy pędził do Huty Katowice budować Polskę Ludową.
W tym czasie, żeby komputer uczelniany mógł przetworzyć program naukowy, należało go wpierw zapisać na perforowanych kartach w specjalnym perforatorze. I komputer, i perforator studenci oblegali jak konsulat amerykański. Dwa tygodnie stania w kolejce, kultura kolejkowa, wkradanie się w łaski i umizgi, tymczasem grupie docenta Filipiaka ten problem był obcy, bo w hucie mieli jedno i drugie na wyłączność.
A trzeci magnes, który przyciągał do huty?
Rozwód wisi w powietrzu
W wieku 27 lat zrobił doktorat, w wieku 32 lat - habilitację. Lata 80. spędził głównie za granicą. Po habilitacji pracował rok w laboratoriach France Telecom w Paryżu. Nowe kontakty, nowe wyjazdy, m.in. na Uniwersytet w Adelajdzie w Australii czy do USA, gdzie pracował jako naukowiec i menedżer. Naukowiec spełniony: dyrektor centrum badawczego, setka publikacji w zagranicznej prasie fachowej i książek, wykłady na renomowanych uczelniach. Menedżer - z perspektywą i notesem pełnym kontaktów (głównie w telekomunikacji), na dewizowym koncie też coś niecoś.
- Wiedziałem, jak uczelnia może zarabiać na siebie, jak się walczy o pieniądze, o zlecenia od przemysłu, o granty. Spostrzegłem też, że mam smykałkę do przyciągania kontraktów na uczelnię - mówi Filipiak.
W 1989 r. wrócił do kraju. Jakby na przekór rodzącej się właśnie emigracji zarobkowej. Zatrudnił się w katedrze telekomunikacji AGH. Inna rzeczywistość.
Do czasu. Zaprocentowały zagraniczne kontakty. Zlecenia zaczęły płynąć strumieniem. Akademia dostawała 40 procent, resztę wykonawcy. Z czasem było ich tyle, że coraz trudniej było "przepuszczać" je przez uczelnię. Niektórzy nawet się dziwili, dlaczego Filipiak woli dzielić się z uczelnią, zamiast otworzyć własną firmę.
- Pewnego dnia ówczesny dziekan AGH Lidia Maksymowicz nie wytrzymała: Janusz, my naprawdę nie wiemy, o co ci chodzi - mówi Filipiak.
Zarabiał dla AGH olbrzymie pieniądze. Jednak podczas głosowania, gdy odnawiano jego nominację na kierownika katedry telekomunikacji, wygrał przewagą ledwie czterech głosów. Może to przez partyjną przeszłość, a może koleżeńską zawiść. Było rozgoryczenie. Na pewno. Rozwód wisiał w powietrzu.
Żona Elżbieta walnie się do tego przyczyniła:
Kiedy na początku lat 90. AGH dostała od Telekomunikacji Polskiej potężne zlecenie na realizację systemu informatycznego, ówczesny rektor AGH wezwał Filipiaka na dywanik.
Granica poznania
W 1991 r., mając 40 lat i tytuł profesorski, Filipiak postanawia odejść z nauki do biznesu. Dla pieniędzy? Kiedy to słyszy, potrafi potężnie zakląć i wkurzyć się na maksa. Twierdzi, że rozwód z nauką wziął także dlatego, że nic nowego nie dało się już odkryć.
- Traktowałem pracę naukową bardzo poważnie, ale z czasem zaczęła przypominać kręcenie się wokół własnego ogona. Dotarliśmy głęboko w głąb atomu i nie było szans, żeby lepiej poznać mikroświat, nie było i nie ma narzędzi poznawczych. To samo z astrofizyką. Osiągnęliśmy pewną granicę poznania, poza którą wyjdziemy, gdy dostaniemy odpowiednie narzędzia, a na takie nikt na razie nie ma pomysłu. Jedyne, co można, to spekulować na bazie wciąż tych samych faktów - mówi Filipiak.
Za marzenia nikt nie płacił, pieniądze szły głównie na badania komercyjne, a Filipiak potrafił je przyciągać. Zresztą do dzisiaj lubi, gdy zwraca się do niego per profesorze, a nie prezesie.
Czas na parkiet
W 1992 r. Filipiak założył Computer and Communications Consultants. Klasyczny "spin off". W Ameryce niejeden profesor miał własną firmę wykorzystującą bazę intelektualną swojej uczelni. Tak powstały chociażby CISCO, SAS Institute czy HP. W Polsce też wielu profesorów ma własne firmy, ale żaden nie poszedł na całość, rezygnując z bezpieczeństwa socjalnego.
- Początkowo firma mieściła się w 16-metrowym pokoju w budynku Akademii. Numer 413 znał każdy student - mówi Filipiak.
Potem doszedł drugi, wkrótce trzeci, po roku całe piętro, potem drugie. Jesienią 1994 r. Filipiak zarejestrował spółkę akcyjną Comarch, która po roku zatrudniała 150 osób. Po pięciu weszła na giełdę. Znowu dzięki żonie:
Giełda uwiarygodnia w oczach klientów i własnych. Dotąd ulubionym dowcipem konkurencji było: Comarch? Ta studencka firma?
- Otarliśmy się o bankructwo. Straciliśmy Telekomunikację, przychody zmalały, a ludzie zaczęli odchodzić do konkurencji. Kiedy wszystko się waliło, kazałem kupić 100 renault megane, żeby zatrzymać najlepszych ludzi - mówi Filipiak.
Kosztowne, ale się udało. Comarch otrząsnął się i ruszył na podbój zagranicy. - Żeby pokazać, że Polak jednak coś potrafi - przekonuje profesor, który od dawna marzył o ekspansji zagranicznej. Nie bez powodu "biznes" wypowiada z angielskim "y" zamiast "i". Firma stanęła na nogi, głównie dzięki zagranicznym kontraktom w telekomunikacji.
Ten cholerny rozwój
Kto był w siedzibie Comarchu w Krakowie, obok muzeum lotnictwa, ten nie pomyli jej z żadną inną. Wejście przez wielki okrąg, architektura jak z Le Corbusiera. Wewnątrz: szkło, słońce i aluminium. I mnóstwo młodziaków w rozciągniętych swetrach. Luzik. Garnitur? Rzadki widok.
Ale jest dobrze. Biznes się kręci. Filipiak nie siedzi z rękoma na brzuchu i nie kręci palcami młynków, patrząc, jak kasa pcha się drzwiami i oknami. Ma problem.
Bo parowóz jedzie za szybko?
Na tablicy informacyjnej w centrali powiewają pożółkłe ze starości karteczki z ofertami typu: Lille, Francja, informatyk; Stany Zjednoczone, Meksyk - informatycy, kierownicy projektów, Singapur - programiści. Jak w biurze podróży. Może Filipiak ma węża w kieszeni, a za friko to nawet do Meksyku nikomu się nie śpieszy?
- Rzecz w tym, że pensje mają tam takie jak w Polsce. Już nie te czasy, gdy za granicą zarabiało się więcej niż w Polsce. Pamiętam, że jako adiunkt zarabiałem 20 dolarów, a na pierwszym kontrakcie, we Francji - tysiąc. Jadąc z Comarchu na kontrakt do Miami, informatyk zarobi 6 tys. dolarów miesięcznie. Tyle co w kraju. Więc po co mają wyjeżdżać. Dwa lata temu do Brukseli nawet za 6000 euro plus trzypokojowe mieszkanie nie mogłem skusić pracownika. Doszło do tego, że nasz człowiek w Lille jest droższy od Francuza. Tyle muszę mu zapłacić, żeby chciał wyjechać. Bo ludzie liczą i rozłąkę też wliczają w koszty. Murarze czy lekarze wyjeżdżają, informatycy zostają, bo tyle co na Zachodzie zarobią kilka przecznic dalej, i to w tej samej firmie - analizuje Filipiak.
Jak chce się jechać szybką lokomotywą, to węgla trzeba więcej i szybciej dokładać.
System płac w Comarchu jest nietypowy. Pieniądze idą za człowiekiem, nie za stanowiskiem. Efekt: zwykły informatyk często zarabia więcej niż szef jego komórki.
I dobrze, że trzeszczy, bo taka jest melodyka biznesu. Coś musi piszczeć, skrzypieć, pękać, pruć się. Bo cisza w biznesie jest złowroga.
Cracovia Pany
Profesor niedawno strzelił bramkę. Z podania Majewskiego.
Rzecz ważna. W bramce stał bramkarz.
Słowem, fajny układ: nie faulują, forów nie dają, a czasem pozwolą nawet bramkę strzelić. Jest kibolem. Nie opuści żadnego meczu. Zwłaszcza Cracovii. Cracovia to najstarszy działający klub sportowy w Polsce. 49 proc. udziałów w klubie należy do Comarchu. Kibice Pasów często po wygranych meczach skandują: "Profesorze, dziękujemy!". Kochają go, bo zawsze jest na trybunie, elegancko ubrany, owinięty klubowym szalikiem. Również za to, że dzięki jego pieniądzom klub wyszedł z piłkarskiego zaścianka, z cienia Wisły Kraków, i w dwa lata z biednej trzeciej ligi wspiął się do ekstraklasy.
- Nabycie Cracovii dało nam dużego kopa w sensie postrzegania: skoro firma ma klub piłkarski, musi być duża, tak myślą ludzie. Od tej pory piszą o nas "duży koncern informatyczny" - tłumaczy Filipiak.
- Trzy lata temu pojechałem do Wodzisławia Śląskiego na mecz Odry z Cracovią. Wchodzę na stadion. Ludzi od groma. Cisza. Wszyscy czekają z napięciem na zawodników. Nagle jeden kibic z daleka krzyczy: Filipiak, ty ch...! Wtedy zrozumiałem, inwestycja w Cracovię opłaciła się, trafiłem pod strzechy - żartuje Filipiak.
U Wierzynka
Przy krakowskim rynku jest miejsce ściśle związane z Filipiakami. To Wierzynek. Jego właścicielką jest Elżbieta Filipiak na spółkę ze skarbem państwa, który ma niecałe 2 proc. udziałów.
- Poznaliśmy się w akademiku. Oglądał się za mną na schodach. Ja za nim też. Janusz kończył studia, ja zaczynałam - wspomina Elżbieta Filipiak. Dobrze się dobrali. On, zodiakalny Lew, ona Strzelec. Każde uparte. Wady? Władczy.
Do dzisiaj przechowuje list, w którym mąż opisuje swoje obawy przed wchodzeniem w biznes.
Oboje uwielbiają książki. Dzień kończą wieczornym czytaniem, przed snem. Ona - harlequiny, on - kryminały. Dla wyciszenia.
Jacek Konikowski