W Irlandii ważą się losy UE
Od wyniku piątkowego referendum w Irlandii zależy, czy Unia Europejska zakończy trwającą od siedmiu lat reformę instytucjonalną, powoła swego prezydenta i rozwinie własną służbę dyplomatyczną. Eksperci i politycy są zgodni, że jeśli Traktat z Lizbony nie wejdzie w życie, to na długie lata UE nie podejmie próby uzgodnienia w gronie 27 krajów nowego traktatu i pogrąży się w impasie.
Najwięksi pesymiści dodają, że nie tylko nie będzie mowy o dalszym rozszerzeniu UE, ale i proces integracji europejskiej zostanie zahamowany, bo rządy w naturalny sposób powrócą do rozwiązań krajowych, a nie wspólnotowych. Trudno też oczekiwać, by w takiej sytuacji Niemcy czy Francja hojnie zasilały dalej unijną kasę. Znowu powrócą stare pomysły na budowanie Europy, tyle, że w mniejszym składzie.
"Instytucjonalny los 500 mln Europejczyków jest w rękach 3-4 mln Irlandczyków. To bardzo niezdecydowany kraj" - powiedział kilka dni temu francuski minister ds. europejskich Pierre Lellouche. Historia się bowiem powtarza. Irlandczycy drugi raz głosują w sprawie Traktatu z Lizbony, tak samo jak w przypadku Traktatu z Nicei, od którego uzależnione było rozszerzenie UE w 2004 roku. Irlandczycy przyjęli go dopiero za drugim podejściem. Obecnie Traktat z Nicei ma w Brukseli złą reputację jako dokument niedostosowany do Unii rozszerzonej do 27 członków, pozostawiając w zbyt wielu dziedzinach każdemu, nawet najmniejszemu, prawo weta.
"Jeśli Irlandia zagłosuje po raz drugi na +nie+ w sprawie Traktatu z Lizbony, konsekwencje w dłuższej perspektywie będą znacznie gorsze dla UE niż samej Irlandii" - ocenił w rozmowie z PAP ekspert londyńskiego Center for European Reform (CER) Hugo Brady. Rządy państw UE będą musiały porzucić definitywnie Traktat z Lizbony, bo ani renegocjacja traktatu, ani trzecie referendum w Irlandii nie wchodzi w grę. "Zakończy się trwająca od prawie dekady próba reformy unijnych instytucji, a Europa będzie może nawet przez następne pokolenie skazana na Niceę" - tłumaczy Brady.
"Po Lizbonie nie będzie już więcej rewolucji instytucjonalnej" - podziela to zdanie ekspert z brukselskiego European Policy Center Antonio Missiroli. "Europa się nie rozpadnie, jeśli wygra +nie+, ale utraci wiarygodność na scenie międzynarodowej" - przyznaje.
Od 2002 roku, kiedy powołano Konwent przygotowujący projekt eurokonstytucji, UE próbuje zreformować swe instytucje i obecne traktaty, by usprawnić UE i pogłębić integrację europejską w warunkach coraz liczniejszej Wspólnoty. Po kolejnych wieloletnich negocjacjach i renegocjacjach w wyniku porażek kolejnych referendów (najpierw w 2005 roku eurokonstytucji we Francji i Holandii, potem w 2008 roku Traktatu z Lizbony w Irlandii) wydaje się, że obecnie nie ma entuzjazmu, by w przypadku kolejnego +nie+ 2 października w Irlandii natychmiast rozpocząć nowe rozmowy.
Zdaniem Brady'ego pierwszą konsekwencją "nie" będzie wstrzymanie dalszego rozszerzenia (może ewentualnie za wyjątkiem najbardziej zaawansowanej Chorwacji i ewentualnie Islandii, która już jest członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego), zważywszy kategoryczne wypowiedzi w tej sprawie prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego i kanclerz Niemiec Angeli Merkel. "Kraje Bałkanów jak Bośnia, Macedonia czy Serbia utracą tak bardzo potrzebne im do politycznych i gospodarczych reform zakotwiczenie, a co gorsza mogą ucierpieć z powodu powrotu do politycznej niestabilności" - ocenia Brady.
To, że UE nie ma "planu B" na wypadek odrzucenia
Traktatu z Lizbony przez Irlandczyków, przyznał premier kierującej obecnie Unią Szwecji Fredrik Reinfeldt. "Jeśli Irlandczycy powiedzą +nie+, będziemy musieli dalej żyć z Traktatem z Nicei" - mówił niedawno. "Nie ma planu B" - zapewnił też szef dyplomacji następnej rotacyjnej prezydencji, którą od stycznia sprawować będzie Hiszpania, Miguel Angel Moratinos.
Jedyny możliwi plan "B", o jakim mówi się nieśmiało w Brukseli, to próba włączenia części postanowień Traktatu z Lizbony do traktatu akcesyjnego Chorwacji, a zwłaszcza uproszczonego systemu głosowania podwójną większością w Radzie UE oraz wzmocnienia polityki zagranicznej, za czym opowiedzą się zapewne Paryż i Niemcy.
Traktat z Lizbony wprowadzał tu wiele nowego: przede wszystkim tworzy stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej (nazwanego nieco na wyrost prezydentem UE), które ma pozwolić UE walczyć z powszechną krytyką, iż obecnie nie mówi ona jednym głosem w stosunkach z USA czy Rosją, co sześć miesięcy zmieniając przewodnictwo. Ponadto traktat wzmacnia stanowisko wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej (dziś Javier Solana), umieszczając go w Komisji Europejskiej w roli wiceprzewodniczącego, który odpowiadać będzie za nową unijną służbę dyplomatyczną, dysponując znacznie większym budżetem niż obecnie.
Ale na włączenie tych postanowień do traktatu akcesyjnego Chorwacji, w przypadku porażki Lizbony, nigdy - jak zauważa Brady - nie zgodzi się Wielka Brytania rządzona przez konserwatystów. Wynegocjowane w traktacie wzmocnienie polityki zagranicznej UE z trudem przełknął podczas negocjacji zdecydowanie bardziej proeuropejski ówczesny rząd laburzystowski Tony'ego Blaira. Konserwatyści, którzy najpewniej wygrają przyszłoroczne wybory w Wielkiej Brytanii są przeciwni Traktatowi z Lizbony i już zapowiedzieli w tej sprawie referendum, o ile zdążą przed jego wejściem w życie, bowiem traktat ratyfikował już brytyjski parlament i podpisała królowa.
Dlatego najbardziej realistyczne są pomysły na pogłębienie integracji europejskiej w ograniczonym składzie tych państw, które chcą iść dalej, ale ich realizacja będzie trudna i zapewne zajmie wiele czasu. Już zaapelował o to na początku miesiąca premier Włoch Silvio Berlusconi. "Jeśli reformujący UE Traktat z Lizbony nie przejdzie, będziemy musieli kompletnie zrewidować funkcjonowanie Europy, tak, by powstał trzon krajów współpracujących bez prawa weta" - powiedział Berlusconi. Także minister Lellouche zapewnił w poniedziałek, że "rozwiązanie" zostanie znalezione, gdyż "co by się nie stało, Europa musi iść do przodu, nie mamy wyboru".
"UE nie posiada żadnych form zastępczych i jeśli Traktat z Lizbony zostanie uśmiercony, wówczas bez wątpienia kilka krajów zacznie tworzyć formę +twardego jądra+, a inne kraje pozostaną na marginesie" - przekonuje komentator "Agence Europe" Ferdinando Ricardi. Oczywiście Irlandia po odrzucenie Traktatu z Lizbony znalazłaby się w gronie tych drugich. Tymczasem kryzys finansowy kolejny raz udowodnił jej obywatelom, jak ważna jest dla Irlandii solidarność europejska.
Kto wygra?
Póki co sondaże są dość optymistyczne, dając przewagę zwolennikom Traktatu Z Lizbony na poziomie 55 proc. - sondaż z niedzieli. Eksperci i politycy w Irlandii są zgodni, że na zmianie nastawienia zaważył przede wszystkim łatwy do przekazania w kampanii argument, że Irlandia głosując na "tak" utrzyma komisarza w KE. "Ludzie zrozumieli, że właśnie głosując na +nie+, potwierdzą, że Irlandia straci stanowisko w Komisji Europejskiej" - powiedział PAP irlandzki eurodeputowany z opozycyjnej Partii Pracy Proinsias De Rossa. To Traktat z Nicei wymusza bowiem redukcję liczby komisarzy w stosunku do liczby krajów już od powołania nowej KE.
Lider chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej Joseph Daul zaproponował już, by to kraj, który nie zakończy ratyfikacji Traktatu z Lizbony, został ukarany pozbawieniem go unijnego komisarza. To dotyczyłoby nie tylko Irlandii, ale też dwóch pozostałych krajów, których prezydenci nie podpisali ratyfikacji: przede wszystkim Czech, a także Polski. "Ten, kto nie podpisze, nie dostanie komisarza. To maja propozycja, jeśli będziemy musieli dalej żyć z Niceą" - powiedział Daul.
"Dlatego tak ważne jest, co zrobią na drugi dzień prezydenci Czech i Polski, nawet jeśli Irlandia odrzuci Traktat. Niepodpisanie ratyfikacji może postawić Polskę i Czechy w tej samej pozycji co Irlandię" - zauważył w rozmowie z PAP profesor Uniwersytetu Roberta Schumana w Strasburgu Xavier Delcourt.
"Czeski prezydent Vaclav Klaus i jego polski partner Lech Kaczyński, mimo że ich parlamenty ratyfikowały dokument, nie będą czuli potrzeby, by go podpisać", jeśli Irlandia odrzuci traktat - ocenił ekspert Brady. Dodał, że liderzy UE podzieleni w sprawie tego, "co dalej", będą mniej zdeterminowani, by zająć się naprawdę pilnymi sprawami, jak koordynacja wychodzenia z kryzysu gospodarczego czy sukces negocjacji klimatycznych.