Analiza. Wirus skłonił bank centralny do ryzykownej gry
Banki tarzają się - jeszcze - na poduszce płynności zebranej przez wiele ostatnich lat. Ale są ryzyka - choć oczywiście nie muszą się spełnić - że z tej poduszki płynność wysypie się jak pierze. Przez kilka dni w połowie marca ludzie szturmowali oddziały po gotówkę. To był wyraźny sygnał ostrzegawczy. Ryzyka te spotęgowała ostatnia obniżka stóp procentowych.
"Ostatnia obniżka stóp procentowych NBP w dobie zbliżającego się kryzysu gospodarczego to krok zbędny, a być może nawet fałszywy" - napisał w artykule opublikowanym na stronach Towarzystwa Ekonomistów Polskich Tomasz Mironczuk, prezes Instytutu Rynku Finansowego.
To - o czym piszemy - nie jest żadną prognozą. Pokazujemy jednak - możliwości. Ryzyka, jakie wyzwoliła obniżka stóp przez NBP, nie muszą się wcale spełnić. Niestety - mogą.
Mogą, mimo że prezes NBP mówił jeszcze niedawno: "mamy nieprzebrane ilości gotówki". Nic jednak w kryzysie tak szybko nie wysycha jak gotówka. A przedsmak - na szczęście niewielki - jej wysychania już mieliśmy w bankach tuż po 11 marca, kiedy rząd zapowiedział pierwszą fazę polskiego lockdownu - zamknięcie szkół i uczelni. Ludzie ruszyli czyścić półki sklepowe z papieru toaletowego i bankomaty - z pieniędzy.
Bankowcy twierdzą, że sytuacja jest już opanowana, ale przez kilka dni było gorąco. Doszło do tego, że Bank Polskiej Spółdzielczości zdecydował się wprowadzić ograniczenia wypłat dla osób niebędących klientami zrzeszenia z bankomatów.
- Było kilka dni wzmożonego ruchu po 13 marca. Zamknięcie szkół było momentem przełomowy, mieliśmy ruch na sklepy, ruch na banki w zakresie wypłat. Obecnie sytuacja się ustabilizowała i wraca do normy - mówi Interii wysoki przedstawiciel jednego z największych banków w Polsce.
Bo zanim BPS zdecydował się na krok, szokujący w normalnych czasach, kurek z wypłatami zaczęły przykręcać największe banki komercyjne. Oddziały obniżyły limity wypłat bez awizacji, czyli uprzedzenia o planowanym podjęciu większej kwoty. Ludzie ruszyli zatem do bankomatów. Aż bankomaty także wyschły.
- Obniżka stóp dokonała się, kiedy były wzmożone wypłaty środków w całym sektorze bankowym. Były dni, kiedy była to 5-6 krotność normalnych wypłat - mówi Interii Bartosz Kublik, prezes Banku Spółdzielczego w Ostrowii Mazowieckiej.
- Sytuacja jest już opanowana jeśli chodzi o niepokój klientów. Niektórzy nawet z powrotem przynoszą pieniądze - dodaje.
Wydawałoby się, że nie ma o czym mówić, skoro run na banki był tylko chwilowy. Ale problem raz stworzony - pozostał. I pozostanie z nami przez najbliższe miesiące, a może lata. Kiedy się skończył run, banki zaczęły obniżać cenę depozytu. Ale zaskakujące było to, że po obniżce stóp przez RPP stosunkowo niewielki sektor banków spółdzielczych podniósł ceny depozytów. Zaczął je obniżać dopiero wtedy, gdy sytuacja się uspokoiła i pierwszy ruch zrobili najwięksi.
Zacznijmy od tego, że rząd będzie musiał w tym roku pożyczać coraz więcej pieniędzy. Powodem będą wydatki na pomoc dla ludzi i przedsiębiorstw, czyli "tarcza antykryzysowa". A jednocześnie recesja spowoduje drastyczny spadek dochodów budżetu.
- Rząd musi się przygotować na ostre zacieśnienie przychodów, a tymczasem mamy w budżecie zbyt dużo wydatków sztywnych. W momencie, gdy przychodzi spowolnienie pojawia się problem, w jaki sposób je sfinansować. A nikt jeszcze nie mówi o tym, co trzeba będzie obciąć - mówi Tomasz Mironczuk.
Cięcie wydatków, w tym także sztywnych, na przykład takich jak na zbrojenia, to pierwsza konieczność. Przypomnijmy, że tegoroczny budżet został uchwalony z "zerowym deficytem". "Zerowy deficyt" był możliwy dlatego, że rząd zaplanował nadzwyczajne dochody z przetargu na częstotliwości telekomunikacyjne 5G, sprzedaż praw do emisji CO2 czy pobór tzw. opłaty przekształceniowej OFE. Lwia część z tych dochodów jest w obecnych warunkach nierealna. A miały dać one w sumie ok. 2 proc. PKB.
Do tego doszła "tarcza antykryzysowa", która - według słów przedstawicieli rządu - pociąga za sobą wydatki budżetu w wysokości 70 mld zł. Około połowy tych środków to pieniądze z Unii Europejskiej, a w związku z tym krajowa część "tarczy" zwiększy wydatki budżetu o ok. 1,5 proc. PKB.
W sumie dochodzimy do minus 4 proc. Oczywiście trzeba będzie złamać "regułę wydatkową", czego w ostatnich latach rząd był już parę razy dość blisko. Dokonując niedawnego przeglądu ratingu Polski, agencja Fitch przedstawiła prognozę deficytu na ten rok w wysokości 5 proc. PKB. Zakłada ona zapewne także - bardzo umiarkowane - zmniejszenia dochodów budżetowych z podatków.
Gorzej, że prawdopodobnie jest to dopiero początek, bo nasza "tarcza" na tle innych tarcz w Unii, nie mówiąc już o USA, prezentuje się nader skromnie. Nawet przedstawiciele rządu sygnalizują potrzebę "tarczy 2.0". Premier Mateusz Morawiecki mówił w Senacie przy okazji poprawek do "tarczy", że potrzeby pożyczkowe państwa wzrosną w tym roku do ponad 150 mld zł. To 6,6 proc. PKB.
Są oczywiście dwie możliwości - albo w kraju, albo za granicą. Za granicą nie będzie wcale łatwo ani tanio. O stosunku "zagranicy" do polskiego zadłużenia świadczy wycena złotego, który jeszcze w pierwszym tygodniu marca handlowany był poniżej 4,30 za euro. 24 marca euro kosztowało już ponad 4,63 zł, najwięcej od kryzysu w 2009 roku. Wartość dolara przekroczyła 4,3 zł.
Złoty przez poprzednie dwa lata należał do najbardziej stabilnych walut na świecie. Ale mieszanka obniżki stóp, "łagodzenia ilościowego" i - według ostatnich znanych danych - najwyższej inflacji od kilku lat wytrąciła go z równowagi. Przypomnijmy, że po ostatniej obniżce stóp przez RPP analitycy spodziewali się osłabienia złotego do 4,5 za euro. Ta granica łatwo pękła. Niektórzy ustalają kolejną na 4,7 za euro. A NBP wyraźnie sygnalizuje, że nie przejmuje się słabym złotym.
Rząd - a w zasadzie wszystkie rządy od poprzedniego globalnego kryzysu finansowego z lat 2007-2009 - wspierał politykę słabego złotego. Jej uzasadnieniem była pomoc polskiemu eksportowi oraz amortyzacja przez gospodarkę ewentualnych zewnętrznych szoków. I rzeczywiście, w ciągu ostatniej dekady polski eksport dynamicznie rósł. Żadne badania nie potwierdzają jednak, że rósł dzięki polityce słabego złotego.
Dzięki elastycznemu kursowi walutowemu gospodarka wprawdzie lepiej amortyzuje szoki zewnętrzne, ale społeczeństwo ubożeje. Po poprzednim kryzysie - według niektórych obliczeń - polskie społeczeństwo zubożało o ok. 30 proc. Według wielu ocen ten kryzys będzie o niebo gorszy.
Ale korzyści ze słabej waluty - faktyczne czy rzekome - mają także swoje granice. Co je wyznacza? Zadłużenie zagraniczne. Po pierwsze, koszty jego obsługi w warunkach kryzysu i trwającej ucieczki kapitału z "rynków wschodzących".
Według danych Ministerstwa Finansów zadłużenie zagraniczne Polski wynosiło na koniec zeszłego roku niespełna 257 mld zł, czyli 26,4 proc. całych długów naszego państwa. Zdecydowana większość z tego jest w euro. W sumie to niewiele, a wobec ujemnych stóp procentowych w euro koszty obsługi tego długu były też bardzo umiarkowane. W dobrych czasach. Osłabienie złotego spowoduje, że teraz znacznie wzrosną. Dodatkowo zwiększą deficyt budżetu i finansów publicznych.
- Podatność Polski na szoki zewnętrzne jest dość duża, a tym większa jest przy wysokiej inflacji i jeszcze niższych stopach. Jedno w połączeniu z drugim zachęca do tego, żeby za złotówki kupić inną walutę. Niskie stopy w złotych ułatwiają takie decyzje - mówi Interii Tomasz Mironczuk.
Sytuacja jest o tyle bardziej skomplikowana, że jaka naprawdę jest inflacja, nie wiemy i pewnie szybko się nie dowiemy. GUS zrezygnował z publikacji wskaźnika wstępnego za marzec, gdyż w obecnej sytuacji nie może zebrać danych. Ale to głębszy problem - metodologiczny. Bo lockdown zupełnie zmienił koszyk konsumowanych przez nas dóbr. Nikt nie wydaje przecież teraz pieniędzy na hotele czy bilety lotnicze. Dla konsumentów nie ma znaczenia, czy one tanieją, czy nie. A skoro samoloty nie latają, to biletów lotniczych w ogóle nie ma. Czy to znaczy, ze ich ceny spadły do zera?
Koszty obsługi istniejącego długu to i tak niewiele, w porównaniu z tym, jakie nowe potrzeby pożyczkowe będzie miał rząd. I to druga bardzo poważna bariera rzekomych korzyści z osłabienia złotego. Bo pojawia się pytanie o zdolność rządu do zwiększania zadłużenia, a także o jego cenę. Już na koniec zeszłego roku zadłużenie wobec nierezydentów (czyli w walutach i w złotowych obligacjach SP, ale wobec "zagranicy") wynosiło 392,2 mld zł. Było to ponad 40 proc. polskich długów.
Gdyby się okazało, że "zagranica" nie przejawia wystarczającego popytu na polskie obligacje, rządowi pozostanie pożyczyć pieniądze w polskich bankach. I tu jest także kłopot, bo mają one ponad 321 mld zł rządowych obligacji, a to prawie jedna trzecia całego zadłużenia Skarbu Państwa. Jeszcze na koniec 2014 roku było to o połowę mniej. Ale podatek bankowy spowodował, że banki zaczęły traktować je jak "tarczę podatkową", bo obligacje nie są nim objęte.
- Wskutek wprowadzenia w 2016 roku podatku bankowego instytucje te miały dużo większą motywację do kupowania obligacji skarbowych niż do udzielania kredytów przedsiębiorcom. W związku z tym mają rezerwy płynnościowe. Ale co będzie, kiedy te rezerwy już się skończą? Teraz jesteśmy dopiero świadkami pierwszych impulsów kryzysu - mówi Tomasz Mironczuk.
Tu oczywiście przychodzi w sukurs NBP ze swoim "łagodzeniem ilościowym". Kupi on od banków z ich portfeli rządowe papier, a w ten sposób będzie w nich miejsce na kolejne. Ale równocześnie podaż obligacji ze strony rządu będzie wypychać z banków kredyt. A właśnie kredyt miał być podstawowym instrumentem "tarczy" i trafiać do przedsiębiorstw.
Kiedy uspokoiły się wypłaty depozytów, banki po raz kolejny (poprzedni taki ruch nastąpił w grudniu) obniżyły oprocentowanie depozytów. To teoretycznie zgodne z intencjami polityki pieniężnej. Ale czy którykolwiek bank - co było intencją decyzji RPP - obniżył cenę kredytu? To właśnie prowokuje do pytania o transmisję polityki pieniężnej.
Z tą transmisją, czyli kierowaniem decyzjami sektora finansowego poprzez politykę pieniężną, mieliśmy już wcześniej kłopot. Od początku 2017 roku z krótkimi przerwami stopy procentowe w Polsce są realnie ujemne. A równocześnie małymi krokami banki obniżają cenę depozytu, a podnoszą cenę kredytu. Ujemne realnie stopy spowodowały ucieczkę oszczędności na rynek mieszkaniowy. Napompowana tam bańka niedługo pęknie.
Obniżka stóp spowodowała "automatyczne" obniżenie oprocentowania udzielonych już wcześniej kredytów na stopie WIBOR, bo stopa ta spadła. Ale to nie znaczy wcale, że banki będą udzielać tańszych nowych. Pomimo niższych stóp cena kredytu może wyraźnie wzrosnąć. Dlaczego?
Pobierz darmowy program do rozliczeń PIT 2019
- Na rynku krajowym rząd finansował się dzięki bankom. Emisja dodatkowego długu ani na rynek zagraniczny ani krajowy nie jest teraz taka oczywista. Co z tego, ze mamy niskie stopy, skoro to dynamika kryzysu będzie determinować, czy będziemy w stanie się zadłużać - mówi Tomasz Mironczuk.
Nawet najdłuższe "wakacje kredytowe" kiedyś się skończą. A kiedy się skończą, banki będą musiały stanąć twarzą w twarz z jakością swoich portfeli. I okaże się zapewne, że będzie ona bardzo zła. Banki będą musiały gwałtownie zacieśnić politykę kredytową z powodu ryzyka, które narosło, i tego, które jest jeszcze przed nimi. Niektóre zresztą już to robią. Prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło zapowiedział w wywiadzie z Business Insider Polska zaostrzenie oceny zdolności kredytowej starających się o kredyt gotówkowy lub hipoteczny.
- Obniżka stóp stawia banki w tej trudnej sytuacji. Kiedy będziemy mieli do czynienia ze wzrostem ryzyka kredytowego, spowoduje pogłębienie problemów banków. Musimy wspólnie pokonać awersję do ryzyka i niepewność - mówi Bartosz Kublik.
Nawet jeśli już nie powtórzy się sytuacja z połowy marca, kiedy ludzie wypłacali dziennie kilkakrotnie więcej depozytów niż zwykle, odpływ depozytów będzie raczej trwały. Firmy będą chronić się przed utratą płynności, sięgając po depozyty. Tracący pracę ludzie - czerpać z oszczędności z rachunków bieżących na przeżycie. Z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc zasoby depozytów będą topnieć. Miejsca na kredyt będzie coraz mniej, a jego cena - coraz wyższa.
- Banki obawiają się, że skoro NBP obciął stopy, może to sprowokować ludzi do wypłaty środków - mówi Bartosz Kublik.
Gdy banki zauważą, że depozyty uciekają, będą musiały podnieść ich cenę. A zaraz potem cenę kredytu. A to zupełnie minie się z intencjami polityki pieniężnej. Żadnej transmisji wtedy po prostu nie będzie.
Co mogą zrobić teraz rząd i NBP, żeby nie ocierać się wciąż o ryzyka, jakie widzimy i jakich namiastki doświadczyliśmy niedawno? Po pierwsze, ustabilizować stopy procentowe na poziomie, który oszczędzającym zapewni utrzymanie wartości pieniądza.
Po drugie, wyłączyć z zakresu oddziaływania zaostrzonej w ten sposób polityki pieniężnej kredyt dla firm, zwłaszcza dla małych i średnich. Być może potrzebne byłyby do tego gwarancje nawet do 100 proc. udzielonego kredytu. Gwarancje mają tę zaletę, że odsuwają w czasie konieczność wyłożenia "żywej" gotówki, a więc nie powodują od razu wzrostu potrzeb pożyczania pieniędzy przez budżet.
Ale pewnie trzeba by było z niektórymi bankami lub sektorem uzgodnić progi rentowności takiego kredytu, żeby bank mógł na nim zarobić choć parę groszy. I udzielać firmom dopłat do odsetek, na przykład pod warunkiem utrzymania zatrudnienia. To oczywiście tylko dwa z bardzo wielu koniecznych sposób interwencji państwa.
Jacek Ramotowski
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze