Coraz więcej czarnych chmur nad Ameryką
W październiku Ameryka obchodzi dzień swojego odkrycia, choć w różnych jej częściach ten dzień jest inaczej nazywany, a nawet inaczej interpretowany. Niezależnie od nazewnictwa oraz interpretacji wydarzeń sprzed 528 lat, USA nie ma szczególnych powodów do celebrowania.
Dzień 12 października jest określany mianem Columbus Day, z kolei bardziej na południu nazywa się go dniem rasy albo po prostu dniem odkrycia Ameryki. O ile przez wiele dziesięcioleci było to wielkie święto, o tyle teraz pojawia się pytanie, czy to nie jest kolejna rocznica strasznego wyzysku rdzennej, zamieszkującej tam ludności ze strony przybyłych kolonizatorów.
Ostatnio zostałem poproszony o napisanie tekstu na temat Ameryki Południowej. Regionu, w którym się de facto wychowałem i który jest mi bardzo bliski. Sęk w tym, że pojęcie Ameryki Południowej w samej Ameryce Południowej było bardzo rzadko stosowane. Znaczniej częściej omawianą część świata nazywa się Ameryką Łacińską, czyli określeniem, które w Polsce jest w zasadzie zarezerwowane dla krajów basenu Morza Karaibskiego.
Słowo Ameryka, pochodzące od włoskiego żeglarza Amerigo Vespucciego, przechodziło dziwną ewolucję. Dzisiaj nie wiedzieć czemu jest synonimem USA, gdzie noga Vespucciego nie stanęła. Historia zachodniej półkuli tak się potoczyła, że granica biegnąca wzdłuż rzeki Rio Grande daleko wykracza poza wymiar geograficzny. Nabrała wymiaru kulturowego, językowego, a przede wszystkim gospodarczego.
W moich artykułach na temat zachodniej półkuli Rio Grande odgrywa rolę symbolu. Bardzo dużo pisałem o tym, jak Ameryka Łacińska traci pozycję w indeksach postępu gospodarczego i jak obniża się stopa życiowa wielu mieszkańców na południe od Rio Grande. Niemal całą uwagę koncentrowałem właśnie tam. A co słychać na północ od Rio Grande? Pisząc o USA, zajmowałem się głównie polityką monetarną Fed, a czasami zachodzącą tam rewolucją łupkową.
Od kilku lat często można przeczytać o GAFA (Google, Amazon, Facebook, Apple), o tym, jak się zachowuje rentowność amerykańskich obligacji, jak spisuje się giełda na Wall Street. Dbający o różnorodność tematyczną Obserwator Finansowy, jak i wiele innych mediów zajmujących się tematami gospodarczymi, od czasu do czasu opublikuje artykuł o amerykańskich bankach albo wspomni o zadłużeniu gospodarstw domowych.
Dużo się pisze o konfrontacji gospodarczej między ChRL a USA. Natomiast bardzo rzadko można przeczytać o tym, jak żyje się przeciętnemu obywatelowi USA. Dlatego z ogromnym zainteresowaniem przeczytałem artykuł zatytułowany "Dlaczego Europejczycy nie marzą już o Ameryce", jednego z moich ulubionych dziennikarzy Financial Times Simona Kupera, który potrafi świetnie łączyć wątki finansowe z wątkami sportowymi, a zwłaszcza piłką nożną. Pisząc w tytule Ameryka, Kuper ma oczywiście na myśli USA. Tekst zmusił mnie zarówno do retrospekcji, jak i refleksji.
Moja percepcja USA zmieniła się za sprawą profesora Lucjana T. Orłowskiego, który zaprosił mnie w 1998 r. na uniwersytet Sacred Heart University w Fairfield, Connecticut, by ułatwić mi dokończenie badań prowadzonych w ramach doktoratu. Trwający prawie półtora miesiąca pobyt diametralnie zmienił moją wizję USA. Może nie ma się czym chwalić, ale pobyt w USA uświadomił mi też moją ignorancję na temat największej gospodarki na świecie. W jednej z pierwszych rozmów z profesorem Orłowskim powiedziałem, że Kalifornia jest najbogatszym stanem.
Profesor lekko uśmiechnął się pod nosem i powiedział, kiedy opuszczaliśmy rogatki stanu Nowy Jork i tym samym przekraczaliśmy granicę Connecticut, że właśnie wjechaliśmy do najbogatszej części USA. W podobnym duchu pisze Simon Kuper, któremu dane było odwiedzić USA jeszcze wcześniej, bo już w 1980 r.
Dopiero w 2010 r. (przed moją ostatnią wizytą w USA) zrozumiałem własne rozczarowanie. Co tu dużo pisać, wszystkie moje pobyty miały charakter służbowy i nigdy nie było mi dane być tam dłużej niż dwa miesiące. To zdecydowanie za mało na wyciągnięcie jakichkolwiek wniosków. Z pomocą przyszedł kolega, Holender, który piastował bardzo wysokie stanowisko w ING i miał za sobą długi pobyt w Stanach. Po wysłuchaniu moich relacji zwrócił uwagę na to, co dzisiaj (ale niekoniecznie w 2010 r.) wie niemal każdy - na trwający od lat 80. proces stopniowej erozji znaczenia amerykańskiej klasy średniej. Dodał jeszcze, że o ile do końca XX w. proces ten był stosunkowo powolny, o tyle z początkiem nowego stulecia nabrał znaczącego przyspieszenia.Tu trzeba się na chwilę zatrzymać, gdyż mowa o dość ważnym procesie zachodzącym najprawdopodobniej nie tylko w USA. Niektóre źródła twierdzą, że erozja amerykańskiej klasy średniej następuje od lat 70. XX w., ale to neoliberalna polityka gospodarcza zainicjowana przez administrację Ronalda Reagana rozpoczęła ten proces. Była ukłonem w stronę najbogatszych. Ponadto wprowadzane w tamtym czasie reformy strukturalne faworyzowały (i nadal faworyzują) najlepiej wykształconych. Oczywiście w USA jest świetnie rozwinięty system stypendialny, ale nie gwarantuje dostępu do najlepszych szkół, których ukończenie daje absolwentowi lepsze życie. Dodatkowo klasa średnia wyjątkowo odczuła skutki kryzysu finansowego z 2008 r.
Problematyką erozji klasy średniej w USA zajmuje się od lat niezwiązany z żadną partią Pew Research Center. Zgodnie z jego danymi w 1981 r. udział szeroko rozumianej klasy średniej, z uwzględnieniem zarówno gorzej, jak i lepiej zarabiającej klasy średniej, wyniósł ponad 80 proc. W 2015 r. zmniejszył się do 71 proc. Te cyfry nie zwalają z nóg. Problem w tym, że nie dają pełnego obrazu.
Spójrzmy na opisywany proces przez pryzmat mediany dochodu. O ile mediana dochodu kasy średniej w 2000 r. wynosiła 78 056 dol. rocznie, o tyle szesnaście lat później ten wskaźnik wynosił 78 442 dol. Owszem w 2010 r., na skutek kryzysu finansowego z 2008 r., mediana spadła do 74 000, ale w kolejnych latach udało się odrobić straty. Patrząc jak ta wartość kształtowała się na przestrzeni dziesięcioleci, można mówić o regresie. Autorzy badania twierdzą, że dochody klasy średniej w 2016 r. zatrzymały się na poziomie z 1989 r.
W latach 2000 - 2016 mediana dla klasy ludzi bogatych wzrosła z niespełna 183 700 dolarów do prawie 188 tys. dolarów. Dużo ważniejszym problemem są jednak tzw. nożyce społeczne. Jeszcze w 1970 r. - według Pew Research Center - średni dochód gospodarstwa domowego, zaliczanego do klasy zamożnej, był 2,2 wyższy od analogicznego gospodarstwa klasy średniej oraz 6,3 razy wyższy od dochodów ludzi niezamożnych.
W 2016 r. wynosił odpowiednio 2,4 oraz 7,3. Wyniki tych badań potwierdza Brookings. W tym opracowaniu można przeczytać o ciekawych badaniach przeprowadzonych przez Emmanuela Saeza i Gabriela Zucmana, z których w uproszczeniu wynika, że jeszcze w 1978 r. 0,1 proc. najbogatszych obywateli USA było w posiadaniu 7 proc. całego bogactwa USA. W drugiej dekadzie bieżącego stulecia współczynnik ten wzrósł do 22 proc.
Doświadczenie pobytów w Stanach Zjednoczonych Ameryki potwierdza, że tam trzeba być naprawdę bardzo zamożnym człowiekiem, by korzystać z życia. Nawet w okresie mojej największej fascynacji USA było mi trochę głupio, gdy słyszałem, że Amerykanin może w najlepszym przypadku liczyć na dwutygodniowy urlop. Wielu znajomych uważa, że powodem zadłużenia gospodarstw amerykańskich jest chęć obecnego pokolenia utrzymania (o wzroście nikt rozsądny już nie marzy) stopy życiowej swoich rodziców. Przy malejących dochodach w ujęciu realnym kredyt często wydaje się jedynym rozwiązaniem. Subiektywne wrażenia moich znajomych potwierdzają badania Brookingsa pokazujące, że wspinanie się po drabinie społecznej staje się coraz trudniejsze. Młodych ludzi ogranicza szklany sufit, żeby go przełamać trzeba mieć dyplom jednej z naprawdę prestiżowych uczelni. A to leży poza zasięgiem przeciętnego zjadacza chleba.
Do podobnych wniosków dochodzi na bazie dużo dłuższych i w efekcie dogłębniejszych doświadczeń Simon Kuper. Ten mój ulubiony dziennikarz FT poślubił Amerykankę. Pisze, że być może już teraz wielu młodych obywateli USA buszuje w swoich drzewach genealogicznych, aby znaleźć dowody na europejskie pochodzenie, co może im kiedyś ułatwić przeprowadzkę na drugi brzeg Atlantyku. Trudno jednak zakończyć artykuł bez nawiązania do wątków makroekonomicznych oraz przede wszystkim historycznych.
Po pierwsze nie chciałbym ogłaszać końca (czy początku końca) Ameryki. Nie jestem ekspertem w dziedzinie technologii, ale nawet ja wiem, że USA ma ciągle dużą przewagę w zakresie nowych technologii. Niestety wszystko się zmienia i nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak długo jeszcze ta przewaga będzie trwać. Wszyscy o tym wiemy - Chiny nie śpią. Państwo Środka jeszcze dziesięć lat temu niemal w ogóle nie mogło mówić o swoich nowych technologiach, ale obecnie to się zmienia. Jedna dekada z punktu widzenia rozwoju technologii to bardzo dużo. A co będzie, jeśli za trzydzieści lat USA będą musiały pogodzić się z utratą bycia imperium numer jeden? W końcu powstawały dokładnie wtedy, kiedy Państwo Środka właśnie rozpoczynało trwającą niemal 250 lat drzemkę.
Kilka lat temu spotkałem się z opinią, że utrata hegemonii przez USA nie będzie miała wielkiego przełożenia na życie obywateli. Uzasadniając tę tezę, jej autorzy wskazywali Wielką Brytanię, twierdząc, że przeciętnemu Brytyjczykowi żyje się dzisiaj lepiej niż kiedy była imperium. W istocie utrata pozycji światowego hegemona zbiegła się w tym przypadku z niespotykaną poprawą jakości życia, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale w całym zachodnim świecie. Wpływ na to miało upowszechnienie wielu osiągnięć, jak elektryczność, poprawa szeroko rozumianej higieny, a następnie rozwój niespotykanego chyba w dziejach ludzkości konsumpcjonizmu. Wszystko to złagodziło przeciętnemu Brytyjczykowi utratę pozycji na globalnym podium. Ale to było w XX wieku. Pytanie, czy jeśli los był stosunkowo łaskawy dla Brytyjczyków, to będzie równie łaskawy dla obywateli USA? Może już nie być takiej powtórki z historii.
Innym dowodem na pogarszającą się jakość życia w USA może być skuteczność, a raczej jej brak, w walce z szalejącą na całym świecie pandemią. Ostatnie doniesienia muszą być szokiem dla wszystkich, którzy w swojej młodości przeżywali fascynację Stanami. Nic więc dziwnego, że w kolejną rocznicę odkrycia przez Krzysztofa Kolumba Ameryki, jej dzisiejsi mieszkańcy mieli naprawdę niewiele do świętowania. I nic nie wskazuje na to, aby w nadchodzących latach sytuacja miała ulec nagłej poprawie.
Paweł Kowalewski, ekonomista w Departamencie Operacji Krajowych Narodowego Banku Polskiego; specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze