Czekaliśmy na Europę zbyt długo
Każdy komik ma w zwyczaju pytać osoby siedzące na widowni, skąd pochodzą. Kiedy pewien francuski kabareciarz na zadane przez siebie pytanie usłyszał odpowiedź "Jestem z Europy!", od razu wiedział, co to znaczy. "Przyjechał pan z Niemiec!".
Tak było kiedyś. Dziesięć lat temu, uściślając. Pracowałem wówczas we Francji jako korespondent niemieckiej telewizji, a mój kraj wciąż jeszcze funkcjonował w trybie "nie jesteśmy Niemcami, jesteśmy Europejczykami".
Dziś, gdy Niemcy wahają się, czy udzielić pomocy finansowej greckiemu bankrutowi, nasi europejscy ziomkowie, pospołu z Amerykanami, głośno wyrażają obawy, że rezygnujemy z naszego europejskiego entuzjazmu na rzecz prymitywnego nacjonalizmu. Sądzę, że jest dokładnie odwrotnie: to inni nigdy nie zgadzali się na w pełni zjednoczoną Europę, a dziś dziwią się, że nasze zasoby się kończą.
Pozwólcie, że wyjaśnię. Niemcy wciąż są prawdopodobnie najbardziej zagorzałym wyznawcą europejskiej idei. Nie stajemy się bardziej nacjonalistyczni, a po prostu bardziej realistyczni. Przez dziesięciolecia braliśmy na siebie odpowiedzialność za wyzwania, jakie stwarzał europejski projekt. Wpłacaliśmy lwią część pieniędzy do każdego możliwego budżetu i na konto każdego wielkiego planu, jaki kiedykolwiek zrodził się w łonie Unii Europejskiej. Nasze narodowe interesy stawialiśmy na drugim miejscu.
Po 1945 roku, pogrążeni w powojennej traumie i wstydzie, rozpaczliwie pragnęliśmy nowej tożsamości. Chcieliśmy być Europejczykami - bardziej, niż chcieliśmy być Niemcami. Taki stan ducha towarzyszył nam przez cały okres zimnej wojny. Utrzymywał się jeszcze długo po upadku Muru Berlińskiego.
W 2002 roku opuściłem Paryż, by objąć kierownictwo biura korespondenta w Waszyngtonie. Pewnego dnia podzieliłem się moimi zapatrywaniami z francuskim dyplomatą. - To nie jest tak, że my tylko flirtujemy z Francją - powiedziałem mu. - Mamy poważne zamiary: chcemy się ożenić. Zawsze chcieliśmy. Ale to okno się zamyka. Oczywiście, nie był to proces gwałtowny - dodałem. Po prostu powoli zaczynaliśmy dochodzić do ładu z samymi sobą. Stawaliśmy się normalnym narodem - o tyle, o ile to było możliwe.
Mój rozmówca był zmieszany. Nigdy nie patrzył na tę kwestię w ten sposób. Długo Francja była tą piękną kobietą, która jest przyzwyczajona do zalotów, ale nie ma zamiaru ślubować nikomu wierności. Poniekąd dotyczy to całej Europy. Nie, żeby było w tym coś złego. Zalotnik wciąż może uwielbiać swoją ukochaną i umawiać się na spotkania. Ale prędzej czy później przypomni sobie starą piosenkę Beatlesów, "Can't Buy You Love". Miłości za pieniądze nie kupisz.
Na krótko przed rozszerzeniem Unii Europejskiej w 2004 roku stało się jasne, że zasada podejmowania decyzji na zasadzie konsensusu niebawem przestanie działać. W dyskusjach pojawiła się koncepcja regularnej federacji. Ale ówczesny prezydent Francji, Jacques Chirac, powiedział, że jego kraj nigdy nie będzie "Arkansas zjednoczonej Europy". Gdy zauważono, że przecież może być Kalifornią, odparł, że do tego również nigdy nie dojdzie. Zrozumieliśmy, że nasi europejscy ziomkowie nie chcą, by proces jednoczenia Starego Kontynentu postępował. Nie chcą tego również dzisiaj. A przecież to właśnie nam obiecywano, gdy rezygnowaliśmy z niemieckiej marki, by przyjąć euro. Uroczyście zapowiedziano nam, że monetarna unia to tylko jedna z dwóch nóg; drugą miała być pełna unia polityczna.
Niemcy ufali swojemu bankowi centralnemu, Bundesbankowi, bardziej, niż jakiejkolwiek innej politycznej organizacji. Bundesbank utrzymywał stabilność naszej waluty, a my przecież kochaliśmy stabilizację. A jednak zrezygnowaliśmy z tego wszystkiego w imię marzenia o "Stanach Zjednoczonych Europy". Ale oprócz nas tego marzenia nie snuł nikt.
Większość europejskich rządów chciała mieć ciastko i zjeść ciastko - pozostać państwami narodowymi w wymiarze politycznym, oczekując jednocześnie solidarności w wymiarze ekonomicznym. To tak, jakby ktoś posiadał w banku rachunek bieżący i oczekiwał, że jego sąsiad będzie jego poręczycielem na wypadek niemożności spłacenia debetu.
Dziś oskarża się Niemców o egoizm i nacjonalizm, ponieważ wahają się przed udzieleniem pomocy finansowej zadłużonym krajom. Pojawiają się stare oskarżenia. Czy tym właśnie jest projekt wspólnej Europy - Niemcy płacą rachunek, a jak nie, to wypomina się nam naszą przeszłość?
Wiadomość dla Europy: bardzo chcielibyśmy dalej płacić, ale pieniądze się skończyły. Niemcy wciąż mogą liczyć na kilka silnych sektorów swojego przemysłu, ale wzrost gospodarczy w naszym kraju jest zbyt niski, byśmy mogli poradzić sobie z własnym problemem kurczącej i starzejącej się populacji.
Gdy toczyły się negocjacje w sprawie unijnego budżetu, Margaret Thatcher krzyknęła: "Oddajcie mi moje pieniądze!" Wyobraźcie sobie tylko, co by się działo, gdyby to powiedzieli Niemcy! Thatcher przynajmniej mówiła o swoich własnych funduszach - brytyjskich składkach na UE. Teraz słyszymy tylko: "Dajcie pieniądze!" Kropka. Cóż, jeśli Europa opiera się tylko na pieniądzu, obawiam się, że Niemcy wkrótce poczują pokusę, by zakrzyknąć: "Oddajcie nam naszą markę!"
Poza tym, nie chodzi tylko o pieniądze. Gdyby tak było, prawdopodobnie zacisnęlibyśmy zęby i ostatecznie wyłożyli żądaną sumę, tak, jak zawsze. Chodzi o naszą wspólną walutę. Wszyscy przyrzekaliśmy, że będziemy strzec jej stabilności. Jeśli złamiemy to przyrzeczenie, będzie to kompromitacja Unii, która nas wiąże.
Może więc nadszedł czas, by zacząć mówić wprost. Od polityków nie możemy się tego doczekać. Moi europejscy ziomkowie, to nie Niemcy odwracają się od Europy. To wy nigdy nie zwróciliście się ku niej w pełni.
Chcieliśmy stać się integralną częścią głębszej Unii, wy - nie. To smutne, ale akceptujemy to. Nie oznacza to, że zaczniemy się nawzajem nienawidzić. My, Niemcy, wciąż będziemy podziwiać wkład Grecji w europejskie dziedzictwo, kochać francuskie piękno i kulturę, włoską życzliwość, urodziwe wybrzeża Hiszpanii i wszystkie inne cuda naszego zróżnicowanego kontynentu.
Będziemy się nawzajem odwiedzać, prowadzić wymianę handlową i akceptować wdrażanie projektów, które Niemcy wciąż będą finansowały. Pozostaniemy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Nie zdradzimy wam tylko numeru PIN naszej karty płatniczej. Ten przywilej zarezerwowany jest dla współmałżonka - a my długo czekaliśmy przed ołtarzem.
Tom Burhow
"New York Times" / "International Herald Tribune"
(Autor jest dziennikarzem i prezenterem publicznej niemieckiej telewizji ARD)
Tłum. Katarzyna Kasińska