Ignorancja czy zła wola?

Nie pomogło wpompowanie w gospodarkę amerykańską, w postaci pakietu stymulującego, ponad biliona dolarów. Po blisko trzech latach ratowania gospodarki Amerykanie nie mają żadnych powodów do optymizmu.

Nie pomogło wpompowanie w gospodarkę amerykańską, w postaci pakietu stymulującego, ponad biliona dolarów. Po blisko trzech latach ratowania gospodarki Amerykanie nie mają żadnych powodów do optymizmu.

Coraz wyraźniej widać, że polityka ekspansji monetarnej, czyli pobudzania gospodarki za pomocą zastrzyków pustego pieniądza, nie tylko nie przynosi pożądanych skutków, lecz - co gorsza - kryzys przedłuża, a nawet pogłębia.

FED is good

Fakty są brutalne: rosnące dwucyfrowe bezrobocie, inflacja, spadek wolumenu inwestycji, a zwłaszcza martwy rynek nieruchomości. Nie przeszkadza to wpływowym ekonomistom, jak choćby nobliście Paulowi Krugmanowi, domagać się bardziej zdecydowanych działań, a więc jeszcze większej dawki akcji kredytowej ze strony banku centralnego. Podobnie uważa słynny mistrz inwestowania Warren Buffett, który utrzymuje, że wszystko idzie w dobrym kierunku (zwłaszcza że rośnie wskaźnik inflacji i słabnie siła nabywcza pieniądza), więc nie ma mowy o zrealizowaniu się scenariusza "podwójnego dna". I chociaż coraz głośniej mówi się (i pisze) o ewidentnych błędach takiej polityki, głosy krytyczne - jak choćby wypowiedzi Petera Schiffa, który zasłynął tym, że w 2006 r. przewidział obecny krach, czy Lwa Rockwella (prezesa Instytutu Misesa, www.mises.org) - są przez establishment lekceważone, żeby nie powiedzieć, wyciszane. Zahamowanie stymulacji nie jest na rękę ani politykom, ani wielkiemu biznesowi, ani tym bardziej bankierom, z naczelnym bankierem Stanów Zjednoczonych, prezesem Rady Rezerwy Federalnej (FED) Benem Bernanke. Politycy, z prezydentem Barackiem Obamą na czele, chcą pozyskiwać wpływy i sympatię elektoratu, biznes i bankierzy otrzymywać za darmo pieniądze, które choć mają mniejszą siłę nabywczą, to jednak jakąś siłę wciąż mają, zwłaszcza że podobnie źle traktują swoje pieniądze rządy krajów Unii Europejskiej czy Japonii.

Reklama

Trudno powiedzieć, kto w tej grze jest ignorantem, a kto cynicznym cwaniakiem, w każdym razie perspektywy amerykańskiego biznesu są wciąż ponure. Widać to chociażby po systematycznym pogarszaniu się notowań Białego Domu, które spadły już do rekordowo niskiego poziomu, poniżej 40 proc., a także po wynikach listopadowych (2010 r.) wyborów uzupełniających do Kongresu, w których prostymulacyjni demokraci ponieśli sromotną porażkę, na rzecz konserwatywnych republikanów. Mimo to Ben Bernanke utrzymuje, że stymulowanie gospodarki jest ok., zaś winą za to, że nie przynosi ono oczekiwanych postępów obciąża... zwykłych obywateli z ich sceptycyzmem i brakiem wiary w dobre intencje rządu.

FED is bad

Trzymanie się tezy, że za błędy rządu odpowiedzialność ponoszą obywatele jest podejściem mało ambitnym. Tym bardziej że w tym sporze rację ma tylko jedna strona, i nie jest nią bynajmniej FED. Cały bałagan zaczął się jeszcze za Clintona, który - w zamian za obietnicę boomu gospodarczego - dał wolną rękę w zakresie polityki monetarnej poprzednikowi Bernanke, Alanowi Greenspanowi. Zaczęło się od absurdalnego cięcia stóp procentowych (niemal do zera), co najpierw spowodowało krach dot.com, później zaś, w następstwie wydarzeń z 11 września 2001 r. i kolejnej ekspansji kredytowej, powstanie bańki na rynku nieruchomości. Nadmiar pieniądza na rynku nieruchomości doprowadził nie tylko do nagromadzenia się dużej liczby złych kredytów i niewypłacalnych dłużników, lecz przede wszystkim do powstania wielu nowych, choć zbytecznych, miejsc pracy przy budowie niepotrzebnych centrów handlowych, biurowych i biznesowych. Za tym poszedł wzrost zatrudnienia w administracji, która tę bańkę musiała obsługiwać. Taki sztucznie tworzony boom - jak pisze Douglas French z Instytutu Misesa w Alabamie - działał jak bankomat zasilany tanim i łatwo dostępnym kredytem, który miał trwać wiecznie. Gloryfikowano konsumpcję jako źródło wzrostu, zapominając, że aby sprzedać i skonsumować, trzeba najpierw wyprodukować. Same pieniądze nie zapewnią wzrostu gospodarczego, tym bardziej że nie powstały z produkcji, lecz zostały wytworzone - albo wręcz zapisane na rachunkach - z powietrza.

Trudno takie przeoczenie nazwać ignorancją, skoro autorem teorii, która zwróciła uwagę na chronologiczne pierwszeństwo produkcji (w stosunku do konsumpcji) był francuski ekonomista, Jean Baptiste Say ("każda podaż ma swój popyt") ponad 200 lat temu! Zamiast pamiętać o prawie Saya, celebrowano mistrza taniego pieniądza, Johna M. Keynesa ("każdy popyt ma swą podaż"), bo tak było wygodniej. I w końcu bańka pękła. Dlaczego pękła? Ponieważ ekspansja kredytowa stała się rywalem produkcji. Pieniądz, a ściślej papier, z którego został wykonany, dobrobytu nie zapewni. Bywały czasy w PRL, kiedy pieniędzy mieliśmy w bród, stopy procentowe były niskie, problem w tym, że pieniądz był mało wart i brakowało produkcji. Coś podobnego działo się w USA, gdzie zachęceni powodzią taniego kredytu obywatele zaczęli na gwałt od pieniędzy uciekać. A gdzie najkorzystniej uciec? W nieruchomości. Resztę już znamy; na rynek wylała się rzeka domów, których wartość netto (equity) spadła poniżej wartości samego zadłużenia, więc przestawało się opłacać je dalej spłacać. Banki zostały bez pieniędzy. I to nawet bez tych, które sobie same zrobiły z papieru.

Jan M. Fijor

Miesięcznik Finansowy Bank
Dowiedz się więcej na temat: zły
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »