Jak Amerykanie kupowali i budowali kraj

Informacja o zamiarze zakupu przez USA Grenlandii zeszła z łamów gazet, jak każda rewelacja ogłaszana w sezonie ogórkowym. Natomiast dwieście i sto lat temu Amerykanie rzeczywiście kupowali na potęgę całe terytoria. Zarobili na tym krocie, nie mówiąc już o tym, że zbudowali na tym handlu superpaństwo.

Nie ma tzw. twardych informacji o powierzchni trzynastu kolonii brytyjskich nad Atlantykiem, od New Hampshire na północy, do Georgii na południu, ponieważ ich granice zachodnie były dość płynne i orientacyjne. Uśredniając różne szacunki można jednak uznać, że kolonie miały łącznie ok. 400 tysięcy mil kwadratowych, czyli mniej więcej 1 mln km kw., tyle ile ma dzisiejsza Boliwia lub Egipt. Dzisiejsze USA rozciągają się jednak na ziemiach o powierzchni dziewięć razy większej (prawie 9,15 mln km kw.). Jak do tego doszło?

Reklama

Rozwój terytorialny USA odbywał się na trzy sposoby. Najłatwiejsze było zagarnianie ziem w ówczesnym rozumieniu niczyich, bo zamieszkałych przez "dzikich". Regularne wojny o terytoria dalej za miedzą i pod kontrolą potęg europejskich zawsze kosztują krocie, a wiadomo przecież, że idea niepodległości miała dużo wspólnego ze wstrętem kolonistów do wydawania pieniędzy na cła i podatki. Gdy nadarzała się zatem okazja, Amerykanie ubijali wielkie transakcje ziemskie po kupiecku.

Luizjana i polskie wojska

Przełom XVIII i XIX to wielkie wojny toczone przez Napoleona z iloma tylko władcami miał okazję. To w Europie i Afryce, a w Ameryce Północnej? W drugiej połowie XVIII wieku tereny na zachód od Appalachów zwane Luizjaną były pod jako taką kontrolą Hiszpanów, którzy w 1762 r. dostali je od Francuzów. Ci drudzy obawiali się wówczas, że obszary te przejmą Brytyjczycy walczący z nimi o podział kontynentu i jeśli już, to woleli oddać je słabnącej sile.

W 1800 r. Napoleon wymusił jednak na Hiszpanach tajną umowę nazwaną Traktatem z San Ildefonso, na mocy której Luizjana znowu znalazła się w objęciach Francji. Myślał o rozbudowie potencjału gospodarczego francuskich kolonii na Karaibach, a obszary Luizjany miały być dla nich rosnącym rynkiem zbytu. Z myślą o tym wysłał na San Domingo (dziś Haiti) wojska, także polskie, do złamania oporu byłych, czarnych niewolników. Francja i walczące w jej imieniu Legiony Polskie poniosły tam jednak klęskę i plan ekspansji ekonomicznej spalił na panewce. W tej sytuacji Luizjana przestała być ważna i stała się elementem polityczno-militarnej układanki. Napoleon stracił na Haiti całą armię, prawie bezsilny musiałby bronić Luizjany przed Brytyjczykami, lecz gdyby ta dostała się w ręce Amerykanów, to - kto wie - być może ci ostatni dołączyliby do niego w rewanżu jako koalicjanci.

Amerykanie nie byli przesadnie zainteresowani Luizjaną, chociaż obawiali się francuskiej potęgi w pobliżu swoich ówczesnych granic. Interesował ich głównie port w Nowym Orleanie, przy ujściu Missisipi, bo dawał faktyczną kontrolę nad handlem na całym wielkim obszarze po obu brzegach w górę wielkiej rzeki. W 1802 r. wysłannicy prezydenta Thomasa Jeffersona rozpoczęli w Paryżu rozmowy w sprawie nabycia Nowego Orleanu oraz ewentualnie Florydy.

Ku ich zdziwieniu na stole pojawiła się wnet cała Luizjana. W 1803 r. transakcja została dopięta. Cena za 828 tys. mil kwadratowych (2,14 mln km kw.) między Missisipi a Górami Skalistymi, gdzie dziś jest aż 15 stanów, ustalona została na 15 mln dolarów. Tak jakby po milionie za stan, a gdyby przeliczyć na dzisiejszą wartość pieniądza - 340 milionów lub niecałe 23 miliony za jeden stan. Cały ten niesamowity interes mógł dojść do skutku po części wskutek porażki wojskowej Polaków na Karaibach.

Wywłaszczanie Hiszpanii, okrajanie Meksyku

Hiszpania miała swoje kłopoty wewnętrzne i nie była w stanie bronić ziem za oceanem Na południowym wschodzie kontynentu miała w portfolio Florydę wraz z przyległościami. Na obszary te chrapkę miała Francja, Wielka Brytania oraz Rosja. Były plany rozdysponowania Florydy przez Kongres Wiedeński, ale coś nie wyszło.

Amerykanie mieli do Florydy najbliżej i nie zasypiali gruszek w popiele. Ich osadnictwo tam kwitło. Po różnych rozgrywkach, w 1819 r., na mocy traktatu Adams-Onis, otrzymali te tereny od Hiszpanów za 5 mln dolarów. W rzeczywistości był to rodzaj wymiany zobowiązań, bowiem rząd USA nie zapłacił Hiszpanom, a uregulował roszczenia własnych obywateli wobec korony hiszpańskiej.

Z kolei na zachodzie istniało nadal Wicekrólestwo Nowej Hiszpanii, rozłożone na olbrzymich połaciach dzisiejszego Meksyku, Kalifornii, Teksasu i wielu innych krain. Meksykanie zaczęli się jednak wybijać na niepodległość, ze wschodu zaczynała się ekspansja Jankesów w kierunku Pacyfiku. Teksańczycy odseparowali się od niepodległej od 1821 r. meksykańskiej metropolii. Teksas ogłoszony został 28. stanem USA i już nic nie mogło powstrzymać wojny, przegranej po dwóch latach przez Meksyk.

Na mocy kolejnego traktatu z 1848 r., zapisanego w historii jako układ Guadelupe Hidalgo, w zamian za 15 mln dolarów (dzisiaj ok. pół miliarda) Amerykanie przejęli na własność Kalifornię, Nevadę i Utah oraz części dzisiejszej Arizony, Kolorado, Nowego Meksyku i położonego daleko na północy Wyoming. Razem 525 tys. mil kwadratowych, czyli 1,36 mld km kw.

Ze spraw spornych między USA a Meksykiem pozostał jeszcze problem Doliny Mesilla ciągnącej się od południowego Nowego Meksyku do zachodniego Teksasu, gdzie miała powstać linia kolejowa. Amerykanie postawili na swoim i kupili te 30 tys. mil kwadratowych (77 tys. km kw., tyle mniej więcej mają Czechy) za 10 mln dolarów, które dziś warte byłyby nieco ponad 300 milionów. W podręcznikach transakcja nosi nazwę zakupu Gadsdena z 1854 r. James Gadsden był wtedy specjalnym wysłannikiem prezydenta do kontaktów z Meksykiem.

Potem nastąpiła przerwa, ale rodzące się, nowe imperium nie przepuszczało nawet bezludnym skałom. W 1856 r. Kongres uchwalił The Guano Islands Act, czyli ustawę o wyspach plugawionych przez najedzone do syta ptactwo. Legislacja miała podłoże rolnicze. Nowe ziemie zamieniane w pola uprawne szybko traciły urodzajność, a przyrost ludności wymagał wzrostu plonów. Wynalazca sztucznych nawozów azotowych, prof. Fritz Haber z Wrocławia jeszcze się nawet nie urodził, więc jedynym realnym źródłem azotu dla rolnictwa były ptasie odchody zwane guanem. Najwięcej było go na wybrzeżach Peru. Pokłady guana znajdowano też na pacyficznych oraz karaibskich wyspach i skałach.

Tona guana kosztowała wówczas 50-55 ówczesnych, tj. ok. 1700 dzisiejszych dolarów. Kongres postanowił zatem dla dobra fellow Americans, że "jeśliby przydarzyło się obywatelowi amerykańskiemu znaleźć guano na niezamieszkałej wyspie, do której nikt nie rości pretensji, to wówczas »taka wyspa, skała lub atol mogą być, wg swobodnej woli prezydenta, uznane jako należące do Stanów Zjednoczonych«." Ustawa nie miała istotnych praktycznych skutków, ale prof. Christina Duffy Burnett z Columbia University dowodzi, że USA władają na jej podstawie ponad 70 wyspami i mniejszymi skrawkami lądu. Zajęcie przez USA odkrytej przez marynarzy Kolumba i pełnej kiedyś guana wyspy Navassa jest przedmiotem nierozwiązanego od półtora stulecia sporu z Haiti.

Alaska po 8 centów za hektar

Ameryka nie miała z Rosją interesów. Gdy Amerykanie podbijali "Dziki Zachód", Rosjanie ponieśli zawstydzającą klęskę w wojnie krymskiej wywołanej planami Petersburga zainstalowania się na dobre na Bliskim Wschodzie i w basenie Morza Śródziemnego. Jakieś sto lat wcześniej czujki Piotra I dotarły na Alaskę. Nikt inny nie rościł sobie praw do lodowych i leśnych pustkowi, więc rozumiało się, że terytorium jest rosyjskie.

Z rosyjskością Alaski jest sporo przesady, ponieważ wg niektórych źródeł liczba Rosjan mieszkających na Alasce nigdy ponoć nie przekroczyła 400. Nie była to jednak kraina nieznana, rozwijał się handel, wiadomo było o tamtejszych surowcach. Rosja osłabiona wojną krymską nie była wszakże w stanie chronić Alaski przed władającymi na morzach Brytyjczykami. W obawie przed przechwyceniem terytorium przez Londyn i wzmocnieniem tym samym głównego przeciwnika, Rosjanie w 1859 r. zaproponowali zakup Alaski Amerykanom. Ludzie po obu stronach byli przeciw. Gazety rosyjskie pytały "dlaczego pozbywamy się ziemi, w którą włożyliśmy tyle sił właśnie wtedy, gdy pojawił się telegraf i znaleziono tam złoto?". Prasa amerykańska dziwiła się na inną nutę: "Komu potrzebne to pudło lodu i 50 tysięcy dzikich Eskimosów pijących na śniadanie rybi olej?" Rosjanie uznali jednak, że nie ma wyjścia, bo jeśli czym prędzej nie sprzedadzą, to i tak stracą Alaskę, ale za bezdurno. Takie było podłoże transakcji dotyczącej 586,4 tys. mil kwadratowych (1,52 mln km kw.), wycenionej na 7,2 mln dolarów i z powodu wojny secesyjnej zakończonej ze sporym opóźnieniem dopiero w 1867 r.

Cena znowu była śmieszna, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy. Wyniosła 4,74 dol./km kw. czyli niecałe 5 centów za hektar. W tym samym czasie równie niezagospodarowana ziemia, o identycznej powierzchni na Syberii, kosztować mogła nawet 1400 razy więcej. Po przeliczeniu na dzisiejsze realia cenowe jeden hektar na Alasce kosztował 88 centów, czyli mniej niż trzy i pół złotego. Wprawdzie większość powierzchni pokrywają zaśnieżone góry i przepastne lasy, a mnóstwo też lodowców oraz tundry, to jednak mieć tam np. prawie 5 hektarów w cenie zwykłego Big Maca, który kosztuje dziś w Ameryce cztery dolary bez jednego centa, to jest jednak wyczyn.

Z innej, bo kolonialnej parafii są Filipiny. Sprawa od razu przywodzi na myśl obecne użycie ceł przez Amerykanów. Wówczas chodziło o cukier, który był głównym towarem eksportowym hiszpańskiej wówczas Kuby. USA nałożyła restrykcyjne cła na ten produkt. Ruch ten wywołał ogromne napięcia na wyspie i w relacjach Hiszpanii z USA.

Po bardzo podejrzanym incydencie z wybuchem i zatonięciem krążownika Maine rozpoczęła się wojna i to nie tylko na Kubie. Wobec dysproporcji potencjałów trwała niecały rok. Amerykanie opanowali Filipiny, a także Guam i Puerto Rico. Na mocy Układu Paryskiego wszystkie trzy stały się koloniami amerykańskimi, a zgodnie z wcześniejszymi deklaracjami, Kuba stała się niepodległa. USA zawsze starały się być państwem pragmatycznym, więc na pocieszenie wypłacili Hiszpanom za archipelag 20 mln dolarów rekompensaty (dziś byłoby to 618 milionów).

Karaiby od Duńczyków

Ze sklepu z ziemią Amerykanie wyszli na dobre w 1917 r., kiedy za relatywnie bardzo duże pieniądze, bo za 25 milionów ówczesnych, czyli pół miliarda dzisiejszych, dolarów w złocie, kupili od Danii wyspy karaibskie zwane wówczas Duńskimi Indiami Zachodnimi. Przemianowane przez Amerykanów na Wyspy Dziewicze mają łączną powierzchnię 130 mil kw., więc za 1 km kw. wypadło po 74 tysiące dol. (dziś prawie 1,5 miliona dolarów).

Tu sprawa ciągnęła się ponad pół wieku i po stronie duńskiej wiąże się z załamaniem ekonomicznym na wyspach wywołanym rewoltą niewolników wykorzystywanych w uprawie trzciny cukrowej oraz niedoinwestowaniem plantacji. Utrzymywanie tej kolonii stawało się dla Duńczyków zbyt kłopotliwe, a już zwłaszcza nazbyt kosztowne. W USA zdobywała natomiast poklask ocena, że obecność w rejonie Karaibów ma znaczenie gospodarcze, ale istotne są także względy bezpieczeństwa państwa.

Do pierwszego porozumienia doszło już w 1867 r., ale zostało odrzucone przez senat, który obraził się, że twórca i realizator pokojowej ekspansji terytorialnej USA - sekretarz stanu W.H. Seward stanął za prezydentem Andrew Johnsonem w nieudanej próbie jego impeachmentu. Pół wieku później doszło jednak w końcu do zakupu. Szalę przechyliły obawy przed aneksją Duńskich Indii Zachodnich przez Niemcy i uczynieniem z nich bazy wypadowej dla floty kajzera w jej potencjalnych atakach na cele w USA podczas I wojny.

Bilans zysków

Czy olbrzymie nabytki terytorialne USA miały sens? Z dzisiejszej perspektywy odpowiedź jest oczywiście pozytywna, ale im dalej w przeszłość tym więcej można było mieć wątpliwości. Z braku miejsca zostawmy je na boku, ciekawszy jest z pewnością rachunek korzyści.

Kolonie zostawiamy z boku, bo mniej istotne i były tylko epizodem. Tak więc, licząc od początku XIX wieku, w wyniku zakupów i zwycięskich wojen USA uzyskały terytoria o łącznej powierzchni ponad 2 milionów mil kwadratowych, czyli ponad 5 mln km kw. W swoich statystykach Amerykanie bardzo często nie uwzględniają Alaski i Hawajów, ograniczając się do tzw. dolnych stanów (lower states).

Alaska - jeden z dwóch pomijanych - to stan ekstremalnie słabo zaludniony, mieszka tam mniej ludzi niż w Krakowie. Natomiast z Honolulu na Hawajach do Los Angeles jest po prostej 4100 km, zaś do stolicy w Waszyngtonie aż 7800 km - tylko paręset kilometrów dalej niż z Warszawy do Chicago. Ograniczając zatem wiele porównań do lower states, Amerykanie unikają ekstremów podobnych do tych z przykładu o dwojgu statystycznych trzydziestolatków, z których jeden to 58-letni dziadek, a drugi - jego dwuletni wnuk.

Wiliam Larson z rządowego Biura Analiz Ekonomicznych opublikował wyniki najnowszej próby oszacowania wartości ziemi należącej do rządu federalnego (New Estimates of Value of Land of the United States, April 3, 2015). Uwzględnił wyłącznie tzw. użytki rolne i tereny zurbanizowane oraz ceny rynkowe z momentu badania. Łączny areał gruntów tego rodzaju wynosi w kontynentalnej części USA 1,89 mld akrów, czyli 2,95 mln mil kw. (ok. 7,65 mln km kw.), a wszystkie miały być warte (wg cen bieżących z 2009 r.) 23 biliony dolarów (23000 mld dol.). Ziemia należąca do rządu stanowiła 24 proc. tej powierzchni i warta była 1,8 biliona, czyli 1800 mld dolarów. Błąd szacunku wartości może wynosić od minus 10 do plus 10 proc.

Wyceny biznesowe różnią się zazwyczaj od wielkości zapisanych w księgach. Dla porządku podać zatem trzeba, że wg dorocznego raportu amerykańskiego ministerstwa finansów za 2018 r. (Financial Report FY18 of the United States), buchalteryjna wartość nieruchomości należących do rządu wynosi ok. 500 mld dolarów.

Ziemia federalna ma obecnie powierzchnię ok. 710 tys. mil kw., tymczasem wszystkie nabytki terytorialne USA wyniosły 2,03 mln mil kw. z Alaską i 1,44 mln mil kw. bez niej. Po przeliczeniu na dzisiejszą siłę nabywczą łączna zapłata za terytoria w granicach dzisiejszych lower states wyniosła ok. 2 mld dolarów. Każdy dolar zainwestowany w nowe terytoria zwrócił się zatem co najmniej kilkaset razy, choć nie liczymy korzyści z ich długoletniego użytkowania oraz wpływów ze sprzedaży rządowych gruntów obywatelom lub amerykańskim i zagranicznym osobom prawnym.

Korzyści z powiększania terytoriów można oceniać także z użyciem rachunków PKB. Najprościej zobrazować je za pomocą porównań międzynarodowych. Ktoś wpadł kiedyś na pomysł zestawienia państw ze stanami USA. Najnowsze, sporządzone przez prof. Marka J. Perry z University of Michigan jest z lutego 2019 r. Pokazuje, że Alaska wytwarza produkt brutto w wysokości 54 mld dol., a więc mniej więcej tyle samo, co Słowenia. Słoweńcy nie byliby szczęśliwi, gdyby chcieć im dziś zapłacić za ich kraj 125 milionów dolarów, czyli tyle, ile na dzisiejsze pieniądze dostali Rosjanie za Alaskę. Wytrawny kupiec podkreśliłby jednak z drugiej strony, że osiągnięcie obecnego poziomu PKB na terenach dzisiejszej Słowenii wymagało dobrze ponad 2000 lat trudu i pomyślunku, tymczasem Alaska miała na to niecałe trzy stulecia.

Nabywcą Alaski było państwo, a PKB to bochen dla wszystkich, więc pożytki fiskusa są bardziej miarodajne. Wg Federal Reserve Bank of St. Louis, przez 22 lata od stycznia 1996 do grudnia 2017 r. produkt krajowy brutto wytworzony na Alasce wyniósł prawie 950 mld dolarów. Szacunki OECD pokazują z kolei, że udział podatków i wszelkich innych danin w PKB Stanów Zjednoczonych wynosi obecnie ok. 27 proc. Dla uproszczenia założyć można, że średnioroczna wartość wskaźnika "tax to GDP" za lata 1996-2017 wynosi 25 proc. Przez ostatnie 22 lata udało się zatem prawdopodobnie "wycisnąć" z Alaski ok. 235-240 mld dolarów w podatkach, innych opłatach i składkach.

Doświadczenie w potyczkach z liczbami sugeruje domniemanie, że od momentu przejęcia tych ziem od Rosji w 1867 r. wpływy państwa amerykańskiego z tytułu władztwa nad Alaską mogły wynieść nawet nie mniej niż 300 mld dzisiejszych dolarów (wcześniej nie było wydobycia ropy). Tym samym, uzyskane podatki mogą być nawet dwa i pół tysiąca razy większe od ceny zakupu Alaski, zaś oparta na podatkach stopa zwrotu ze 150-letniej inwestycji prawie 50 proc. rocznie.

Transakcje kupna-sprzedaży całych terytoriów przez państwa od innego państwa należą od dawna do przeszłości, a rzekome nadzieje prezydenta Donalda Trumpa na zakup Grenlandii są płonne, przynajmniej do czasu, gdy obecny ład międzynarodowy nie ulegnie jakiejś wielkiej zmianie. Handel ziemią idzie jednak w najlepsze i ma także wymiar międzykontynentalny.

Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: USA | Alaska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »