Jak długo firmy będą przerzucały wyższe koszty na konsumentów?
Ledwo GUS zaczął badać prawdziwe ceny w prawdziwych sklepach i w czasie, gdy ludzie zaczęli - choć jeszcze ostrożnie - kupować, okazało się, że mamy solidny skok inflacji do 3,3 proc. w skali roku. Grozi nam stagflacja - mówi były członek RPP Dariusz Filar. Powstaje pytanie, jakie procesy wspomagające bądź osłabiające ruch cen drzemią w gospodarce po pandemii.
Zanim na nie spróbujemy odpowiedzieć - a nie będzie to łatwe - przyjrzyjmy się faktom. Od marca aż do maja, czyli przez trzy miesiące bardzo dużą część cen GUS jedynie szacował. W licznych wypadkach ankieterzy nie sprawdzali ich w sklepach, tylko dowiadywali się w inny sposób, np. przez telefon.
Metoda szacunków cen, czy też ich "imputacji" - zamiast w wielu przypadkach niemożliwej rzeczywistej obserwacji - została zastosowana np. dla odzieży i obuwia, w zakresie zdrowia, mieszkań i gastronomii. Ale też dla części produktów żywnościowych. W dodatku ceny paliw spadły na łeb na szyję, baryłka ropy była nawet notowana po cenach ujemnych, a to bardzo obniżyło ogólny wskaźnik.
- Spadek inflacji spowodowany był właściwie tym, że były tańsze paliwa. Ten łagodzący czynnik się wyłączy - mówi Interii Dariusz Filar, emerytowany profesor ekonomii Uniwersytetu Gdańskiego i były członek Rady Polityki Pieniężnej.
W marcu odzwyczajaliśmy się od kupowania, w kwietniu zaspokajaliśmy tylko najpilniejsze potrzeby, a w maju zaczęliśmy znowu zaglądać do sklepów. Czerwiec był pierwszym miesiącem, kiedy działały już sklepy, a większość usług była dostępna. Dlatego czerwiec jest pierwszym miesiącem, który odzwierciedla to, co faktycznie z cenami się dzieje.
I tak okazało się - musimy pamiętać, że jest to jeszcze szacunek wstępny, a ostateczne dane GUS poda w połowie lipca - ceny w czerwcu były wyższe niż przed rokiem o 3,3 proc. Po raz pierwszy od lutego, kiedy inflacja liczona rok do roku wyniosła aż 4,7 proc., ceny wzrosły także w porównaniu z poprzednim miesiącem. W czerwcu w porównaniu z majem skoczyły o 0,7 proc.
- Odroczony popyt był na tyle silny, że pozwolił przedsiębiorcom na przerzucenie na konsumentów wyższych kosztów funkcjonowania w reżimie sanitarnym - napisali analitycy banku Pekao.
Żywność i napoje alkoholowe podrożały w czerwcu rok do roku o 5,8 proc., a nośniki energii - o 5,1 proc. W stosunku do maja ceny w obu tych kategoriach lekko obniżyły się o 0,1 proc. Wciąż - o 19,3 proc. - tańsze niż przed rokiem są paliwa. Ale odrabiają. Ich miesięczny wzrost wyniósł w czerwcu 5,4 proc. Co znaczą te dane?
- To znaczy, ze mechanizm inflacyjny jest u nas rozkręcony - mówi Dariusz Filar.
Dlaczego? Świadczy o tym tzw. inflacja bazowa. Nie uwzględnia ona cen paliw, energii ani pietruszki. W jej skład wchodzą natomiast ceny usług. I okazuje się, że po odmrożeniu gospodarki, podobnie jak w miesiącach poprzedzających pandemię, to one właśnie ciągną ogólny wskaźnik cen w górę.
"Inflację bazową napędzały najprawdopodobniej m.in. coraz powszechniejsze dopłaty "covidowe" do świadczonych usług (np. dentyści, fryzjerzy). Te były z łatwością przerzucane na konsumentów, co mogło powodować dalsze wzrosty w kategoriach zdrowie czy inne. Ponadto rosły ceny kategorii związanych z turystyką i gastronomią. Zmiana preferencji dotycząca wakacyjnych kierunków (o ile w przypadku braku wyboru można mówić o preferencjach) na wakacje w kraju przekładać się będzie na drożejące ceny usług w tej kategorii" - zauważyli analitycy mBanku.
Inflacja bazowa zostanie oszacowana przez NBP po publikacji przez GUS ostatecznych danych za czerwiec, czyli w połowie miesiąca. Ale analitycy oceniają, że wzrosła do co najmniej 4 proc., a niektórzy sądzą, ze skoczyła do 4,2 proc.. z 3,8 proc. w maju. Inflacja bazowa jest ważnym wskaźnikiem, bo pokazuje, jakie są w gospodarce rzeczywiste procesy cenowe.
- Presja inflacyjna jest przede wszystkim widoczna we wskaźniku inflacji bazowej. Jest ona zdecydowanie wyższa niż wskaźnik CPI (cen konsumpcyjnych) - mówi Dariusz Filar.
Analitycy holenderskiego banku ING zwracają uwagę, że czerwcowe dane o nastrojach gospodarczych ujawniły, że sporo sektorów gospodarki zwiększa oczekiwania dotyczące cen sprzedaży. Najbardziej znaczącą grupą produktów, dla której w czerwcu wzrosły oczekiwania wzrostu cen, są konsumpcyjne dobra trwałe oraz żywność i napoje. Dane z Francji pokazują, że wydatki konsumentów po kwietniowej zapaści doszły w maju do 91 proc. średniej z miesięcy wrzesień 2019-luty 2020. Wydatki na dobra trwałe konieczne do prowadzenia gospodarstwa domowego osiągnęły w maju już poziom 98 proc.
- Bezprecedensowy szok pandemiczny okazał się wyraźnym zaburzeniem procesów cenowych. Lockdown sztucznie "zamroził" ceny wielu usług (imputacje), a wychodzenie gospodarki z kwarantanny przyniosło skokowe urealnienie cen, którego skala okazała się trudna do oszacowania - napisali analitycy Pekao.
Przyniósł też bardzo duże rozchwianie oczekiwań inflacyjnych. Analitycy Pekao zauważyli, że początek recesji przyniósł rekordowy spadek oczekiwań cenowych firm i kontynuację wzrostów oczekiwań inflacyjnych gospodarstw domowych. W kwietniowych badaniach koniunktury przedsiębiorstw odsetek firm oczekujących wzrostu cen znalazł się na rekordowo niskim poziomie i to we wszystkich branżach. A to powinno zapowiadać spadek presji inflacyjnej.
Zupełnie inaczej patrzyły na przyszłe procesy cenowe gospodarstwa domowe. W kwietniu ich oczekiwania inflacyjne były prawie tak wysokie, jak w najgorszym miesiącu 2011 roku, który wyznaczył maksimum oczekiwań inflacyjnych gospodarstw domowych w ostatnich dekadach. W maju i czerwcu oczekiwania inflacyjne zaczęły się do siebie zbliżać. Powstaje ważne pytanie - w jaki sposób czerwcowy skok cen wpłynie na te oczekiwania w obu grupach. Odpowiedź poznamy dopiero po kolejnych badaniach. Może ona przesądzić o tym, jak w kolejnych miesiącach będą kształtowały się ceny.
Wiadomo, że pandemia w nierównym stopniu uderzyła w różne branże. Przykładów są już setki. Producenci i dealerzy aut nie wiedzą, jak pozbyć się towaru z przepełnionych placów i uciekają do niewidzianych od lat cięć cen. Ale producenci rowerów nie nadążają z dostarczaniem ich do sklepów i mogą ceny podnosić aż do sufitu.
Ale zerwane i odtwarzane na nowo łańcuchy dostaw oraz zróżnicowanie struktury gospodarek różnych państw powoduje, że ceny mogą zachowywać się zupełnie inaczej w zależności od regionu. Być może nawet w strefie euro następuje coś, co można by określić "fragmentacją" procesów cenotwórczych. Gdyby ten proces okazał się trwały, mógłby być bardzo dużym wyzwaniem dla Europejskiego Banku Centralnego.
Dane Eurostatu za czerwiec pokazują, że inflacja spadła do wartości ujemnych we Włoszech, Hiszpanii, Irlandii i Grecji. Zupełnie inaczej jest jednak w Niemczech. Według wstępnego szacunku, inflacja HICP w czerwcu wzrosła tam do 0,8 proc. licząc rok do roku, z 0,5 proc. w maju. Było to znacznie powyżej konsensusu prognoz, który zakładał nieznaczny wzrost cen do 0,6 proc. w skali roku. Jak ceny mogą kształtować się w Polsce?
- Cały czas powtarzam, że sytuacja Polski jest inna niż najwyżej rozwiniętych gospodarek na świecie - mówi Dariusz Filar.
Z punktu widzenia skali trwającej już recesji sytuacja polskiej gospodarki jest lepsza niż w wielu rozwiniętych państwach. Międzynarodowy Fundusz Walutowy zrewidował ostatnio prognozę dla świata, przewidując głębszą recesję niż niespełna dwa miesiące temu. Dla Polski swojej prognozy jednak nie obniżył. Choć pewne jest, że recesję już mamy, relatywnie lepsza sytuacja naszej gospodarki może oznaczać, że presja cenowa wcale nie osłabnie tak szybko, jak oczekuje tego Narodowy Bank Polski, który przewidywał deflację.
Analitycy mBanku prognozują, że ani w tym, ani w przyszłym roku deflacji, czyli spadku cen, nie będzie. Owszem - za rok, półtora inflacja będzie dużo niższa niż obecnie. Czerwcowe dane pokazują jednak, że na rozchwianych fundamentach gospodarki ceny mogą wymykać się spod kontroli jeszcze przez wiele miesięcy. Recesja w połączeniu z silnym wzrostem cen to stagflacja - najbardziej dotkliwa z katalogu chorób gospodarczych.
- Jesteśmy w obliczu stagflacji - mówi Dariusz Filar.
Choć oczekiwania analityków co do "ścieżki", jaką podążać będą ceny w najbliższych kwartałach, bardzo się różnią (Pekao przewiduje jednak, ze deflacja zawita do nas w I kwartale przyszłego roku), wszyscy są pewni jednego - Rada Polityki Pieniężnej nie zmieni stóp w dającej się przewidzieć w przyszłości. A przypomnijmy, że po obniżkach z marca kwietnia i maja Główna stopa w Polsce wynosi 0,1 proc. i jest "bliska zera", jak w najbardziej dojrzałych i stabilnych - choć mocniej dotkniętych przez kryzys - gospodarkach świata.
Jacek Ramotowski