Jedna Ziemia, dwa światy
Ziemia - planeta zamieszkana przez ponad 6,5 mld ludzkich istnień - skupionych w prawie 200 państwach. Jedność globu zakłóca zróżnicowanie geograficznie, wyznaniowe, ustrojowe i systemowe. Jednak to nie powyższe kryteria zagrażają spójności świata, mimo iż zdają się być poważnymi przesłankami dezintegracji.
W przeciągu ostatnich dziesięcioleci planetę podzieliła zupełnie inna siła - pieniądz. Na mapie globu współistnieją dwa światy - bieguny bogactwa, wokół których rozlało się morze ubóstwa i nędzy. Widzimy świat opływający w dobrobyt i świat pozbawiony podstawowych środków do egzystowania. Świat, w którym nauka manipuluje ludzkimi genami i świat umierający na zwyczajne, uleczalne choroby. Świat nowoczesnych technologii i świat, gdzie uprawia się poletka tradycyjnymi technikami. Świat wydający gigantyczne kwoty na wspaniałe konstrukcje architektoniczne i świat, w którym ludzie nie posiadają godnego do miejsca mieszkania. Świat ludzi sukcesu i świat, dla których sukcesem jest przeżycie kolejnego dnia. Świat, w którym liczy się przede wszystkim pieniądz i świat, gdzie najwyższą wartość stanowi woda.
Bogaci jeszcze się bogacą
Chcąc naszkicować obraz współczesnego świata można stwierdzić, iż znalazł się on w fazie najwyższego w całej swej historii poziomu rozwoju społeczno-gospodarczego, przy niespotykanej dotychczas polaryzacji w rozkładzie efektów tegoż rozwoju. Zgodnie z ostatnim raportem World Institute for Development and Economic Research w 2000 r. 2 proc. najbogatszych ludzi świata posiadało ponad połowę globalnego bogactwa. 1 proc. krezusów zarządzających 40 proc. światowego dobrobytu skupił się głównie w USA (37 proc.) i Japonii (27 proc.). Najbogatsze 10 proc. populacji kontrolowało 85 proc. światowego majątku. Prawie 90 proc. produkcji światowej koncentrowało się na obszarach Ameryki Północnej, Europy oraz wysoko rozwiniętych krajów Azji i Pacyfiku. Natomiast 50 proc. ludności globu o najniższych dochodach partycypowało w zaledwie 1 proc. światowego bogactwa.
Na liście miliarderów opracowanej przez magazyn Forbes - zaledwie 946 osoby posiadały w 2007 r. majątek wielkości około 3,5 bln USD! Największe przedsiębiorstwa transnarodowe z listy Fortune Global 500, takie jak Exxon Mobil, Wal-mart Stores, Royal Dutch Shell, Chevron, Ford Motor, czy General Motors osiągają dużo wyższe przychody niż PKB wielu państw. Przykładowo, Wal-mart Stores - lider ostatniego rankingu Fortune - w 2007 r. osiągnął przychody ponad 140-krotnie przewyższające nominalny PKB Rwandy i prawie 228 razy większe od nominalnego PKB Sierra Leone. Najbogatszy człowiek świata - Warren Buffett posiadał na koniec 2007 majątek będący 28-krotnością PKB Zimbabwe liczonego korzystniejszym dla kraju parytetem siły nabywczej. Aktywa zarządzane przez najpotężniejszy rządowy fundusz inwestycyjny - Abu Dhabi Investment Council ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich - przewyższają roczne zapotrzebowanie na walkę z biedą na świecie ponad 10 razy. Tezę o coraz większym zróżnicowaniu potwierdzają wskaźniki nierówności rozkładu dochodów.
Bardzo popularny współczynnik Giniego, czy już trochę mniej znany indeks Theila, alarmują, że globalne społeczeństwo się rozwarstwia. Współczesny świat podzielił się na kraje rozwinięte (najbogatsze), do których zaliczane są: USA, Japonia, kraje Europy Zachodniej, Australia, Nowa Zelandia, Kanada i rozwijające się (reszta świata), obejmujące także najniżej rozwinięte państwa świata, np. Angolę, Burundi, Nepal, Niger, czy Somalię.
Czy zawsze tak było?
Do połowy XVIII w. zjawisko międzynarodowego zróżnicowania w poziomie rozwoju prawie nie istniało. Zdarzały się cywilizacje, które przeżywały okresy prosperity, budowały swoją potęgę podbijając inne narody, dokonywały odkryć naukowych i technicznych oraz usprawniały technologie produkcji. Jednak żadna z tych społeczności nie wkroczyła na ścieżkę trwałego rozwoju gospodarczego. Narody rozwijały się w zbliżonym, powolnym tempie, trwając często przez wieki w stagnacji. Panowało powszechne ubóstwo i niski poziom jakości życia. Z szacunków historyków gospodarczych wynika, że od X w. do rewolucji przemysłowej, PKB na świecie wzrósł z 116,8 mld USD do 695,3 mld USD (prawie 6-krotnie), przeciętny dochód per capita zwiększył się zaledwie z 441 do 578 USD, natomiast liczba ludności wzrosła 4 razy (z 268 mln do 1042 mln ludzi).
Obecnie najbogatsze państwa niewiele różniły się od pozostałych krajów pod względem poziomu rozwoju, a ich całkowita produkcja stanowiła nieznaczny procent globalnego PKB. Rewolucja przemysłowa i poprzedzająca ją rewolucja naukowa stały się głównymi stymulantami rozwoju gospodarki światowej. Ponieważ tylko część państw skorzystała z dobrodziejstw przemian, od tego okresu z każdym rokiem pogłębiała się dywergencja dochodowa na świecie. W 1913 r. kraje współcześnie zaliczane do rozwiniętych wytwarzały prawie 57 proc. światowego PKB w ujęciu nominalnym, a w 2006 - już ok. 76 proc.. W przeciwieństwie do zwiększającej się roli gospodarek krajów rozwiniętych w światowej produkcji, udział ludności zamieszkującej te państwa w całkowitej populacji świata zawsze kształtował się na niskim poziomie - oscylował wokół 16 proc.
W okresie 1820-2006 najbogatsze państwa powiększyły wskaźnik dochodu na mieszkańca ponad 31-krotnie, podczas gdy reszta świata - tylko niespełna 10-krotnie. W 1870 r. relację PKB per capita między krajami najwyżej rozwiniętymi a rozwijającymi się szacowano na 3:1, w 1980 r. wyniosła ona 15:1, w 1993 - 22:1, w 2001 - 23:1. Od roku 2002 bardzo powoli zmniejsza się przepaść między państwami rozwiniętymi a resztą świata.
W 2004 zróżnicowanie między dochodami narodowymi per capita kształtowało się 22:1, a w 2006 spadło do 18:1. Zmniejszania się przepaści między dochodami krajów rozwiniętych i rozwijających się nie można interpretować jako równomiernego podniesienia się poziomu życia we wszystkich państwach rozwijających się. Bardziej szczegółowe analizy wskazują, iż wybrane kraje azjatyckie, Ameryki Łacińskiej i Środkowego Wschodu rozwijają się bardzo dynamicznie pomniejszając lukę dochodową, podczas gdy wiele najuboższych państw nadal boryka się ze stagnacją i skrajną biedą. Dlatego do wszelkich ogólnych wskaźników zróżnicowania należy podchodzić ze sporą ostrożnością, ponieważ niejednokrotnie nie oddają one do stanu faktycznego. Analiza w ostatnich dwóch stuleciach kształtowania się zaawansowania społeczno-gospodarczego państw, pokazuje narastanie różnic w tempie przyrostu dochodu na mieszkańca.
Do wybuchu rewolucji przemysłowej, stopy wzrostu dochodu narodowego per capita w grupie krajów rozwijających się zrównywały się z wynikami osiąganymi przez współczesne państwa najwyżej rozwinięte. Potem tempo przyrostu PKB per capita w krajach rozwiniętych wyraźnie przewyższało wzrost w pozostałych obszarach świata. Taka tendencja panowała do końca XX w. Przeciętnie w okresie 1960-2000 kraje rozwinięte notowały 1,9 proc. rocznego przyrostu dochodu per capita, podczas gdy najuboższe obszary Afryki cofały się w swoim rozwoju (- 0,1 proc.). Wraz z początkiem nowego millenium stopa wzrostu dochodu per capita krajów najwyżej rozwiniętych zaczęła wyhamowywać.
W okresie 2000-2006 wyniosła średnio 1,7 proc. Odwrotną tendencję obserwuje się w państwach rozwijających się. Dynamika zwiększania się dochodu przypadającego na mieszkańca ponad dwukrotnie przewyższała kraje rozwinięte i oszacowano ją średnio na 4 proc. rocznie. Prognozy wskazują, iż państwa rozwijające się, a w szczególności kraje Azji Wschodniej i Ameryki Łacińskiej, będą notowały coraz wyższe tempo przyrostu dochodu na osobę. Chcąc prześledzić proces rozwarstwiania się dochodów na świecie, można posłużyć się przykładem USA i jednego z najuboższych państw afrykańskich -Sierra Leone. Szacuje się, że jeszcze w 1870 r. USA osiągały nominalny dochód per capita 9-krotnie przewyższający dochody mieszkańca kraju afrykańskiego. W roku 1950 dochód przeciętnego Amerykanina był 15 razy wyższy niż mieszkańca Sierra Leone. W 1980 r. przepaść ta wzrosła do 41:1, natomiast 15 lat później różnica pogłębiła się czterokrotnie. Do roku 2006 różnica między osiąganymi dochodami dwóch analizowanych krajów wzrosła do 186:1!
Stop biedzie! Ale nie tak szybko
Jeśli chodzi o problem skrajnego ubóstwa na świecie, sytuacja ulega stopniowej poprawie w ostatnich latach. W 1985 r. prawie 1/3 populacji świata żyła poniżej międzynarodowej linii ubóstwa (około 1,08 USD dziennie). Najwięcej ludzi egzystujących w chronicznej biedzie zamieszkiwało Azję Południową (40,1 proc. światowej populacji żyjącej poniżej linii ubóstwa), Azję Wschodnią i Pacyfik (35,3 proc.) oraz Afrykę Subsaharyjską (18,4 proc.). W 1998 r. 1/5 (1,2 mld) z 6 mld populacji żyła za mniej niż dolara dziennie. Od 2004 r. sytuacja uległa pewnej poprawie - 1,12 mld ludności świata (niecała 1/5) znajdowało się poniżej światowej linii ubóstwa. Biegunem biedy była Afryka Subsaharyjska (44 proc. ogółu ludności regionu żyło z mniej niż dolara dziennie).W Mali, Zambii, czy Nigerii wskaźnik przekraczał nawet 70 proc. społeczeństwa. Drugą lokatę w niechlubnym rankingu zajmował region Azji Południowej, gdzie prawie co trzeci mieszkaniec cierpiał z powodu ubóstwa. Aktualnie około 3 mld ludzi usiłuje przeżyć za 2 USD dziennie.
W 2006 r. 57 mln ludzi zmarło na skutek biedy, z tego 10,5 mln dzieci poniżej piątego roku życia. Pomimo licznych deklaracji walki z biedą wygłaszanych przez organizacje międzynarodowe, statystyki są nieubłagane - ubóstwo ciągle istnieje. Co prawda ogólna liczba egzystujących poniżej międzynarodowej linii ubóstwa powoli spada, jednak redukcja nie odbywa się równomiernie na wszystkich obszarach. Skuteczną walkę z biedą prowadzą kraje Azji Wschodniej i Pacyfiku (ponad trzykrotny spadek) oraz Azja Południowa (redukcja o ponad 1/5). Odwrotną tendencję obserwuje się w krajach Afryki Subsaharyjskiej, gdzie nędza przyjmuje kolosalne rozmiary i od 20 lat wzrosła ponad dwukrotnie. Liczby są przerażające. W 2005 r. około 850 mln ludzi na świecie cierpiało na niedożywienie, z czego około 820 mln zamieszkiwało państwa rozwijające się.
Zgodnie z danymi FAO, w latach 2001-2003 najwięcej osób dotkniętych głodem żyło w Azji Południowej (300 mln), na obszarach Afryki Subsaharyjskiej (206 mln) i Azji Wschodniej (160 mln). W krajach rozwijających się corocznie umiera około 6,6 mln dzieci w wyniku głodu i niedożywienia. Oznacza to, iż przeciętnie co 5 sekund odchodzi jedno dziecko.
Najwięcej dzieci niedożywionych zamieszkiwało Azję Południową, gdzie prawie co drugie dziecko miało niedowagę, i Afrykę Subsaharyjską, na której obszarze co trzecie dziecko dotykał problem zbyt niskiej masy ciała. Zgony dzieci poniżej piątego roku życia w krajach rozwijających się w 3/4 spowodowane są bezpośrednio niedożywieniem lub chorobami z nim związanymi. Jeśli wierzyć statystykom FAO, sytuacja ta ulega stopniowej poprawie, gdyż w coraz mniejszej liczbie państw spożywa się dziennie średnio poniżej 2000 kcal (np. Demokratyczna Republika Konga, Etiopia, Sierra Leone, Tadżykistan, Liberia, Tanzania, czy Zambia).
Jednak mając na uwadze obecny kryzys cen żywnościowych, należy przygotować się na pogłębienie problemu niedożywienia w krajach najuboższych. Dla porównania, przeciętny Amerykanin spożywa średnio 3770 kcal dziennie, Brytyjczyk i Holender niewiele mniej, bo 3440 kcal, a Portugalczyk - aż 3750 kcal. Ponadto istnieje spora polaryzacja żywnościowa w ramach pojedynczych państw. W większości przypadków można zauważyć prawidłowość - im kraj biedniejszy, tym większe wewnętrzne zróżnicowanie ilości spożywanych kalorii. Wiele krajów najniżej rozwiniętych wpadło w pułapkę ubóstwa. Bieda, niedożywienie i liczne choroby przyczyniają się do wysokiej śmiertelności w tych państwach. Wysoka umieralność (co czwarte dziecko umiera przed ukończeniem piątego roku życia) i nieznaczny wzrost przeciętnej długości życia (z 52 lat w 1996 r. do 54 - w 2005 r.) stanowią cechy charakterystyczne krajów Trzeciego i Czwartego Świata. Głód i nędza powodują zapóźnienia w edukacji, a wielokrotnie jej zupełny brak.
Około 875 mln dorosłej ludności globu to analfabeci, którzy zamieszkują najbiedniejsze obszary Azji Południowej i Afryki.
Choroby całkowicie uleczalne w państwach rozwiniętych, takie jak malaria, zapalenie płuc, różyczka, odra, dyzenteria czy gruźlica, przekształcają się na obszarach najbiedniejszych w pandemie. Pasożytnicza choroba przenoszona przez samce komara widliszka - malaria, w okresie 1990-2001 uśmiercała ponad milion ludzi rocznie (dziennie umierało 3000 osób). Współcześnie, co pół minuty w wyniku malarii umiera dziecko. Co roku wykrywa się około 500 milionów przypadków zachorowań. Najbardziej narażone na chorobę są kraje o wilgotnym i gorącym klimacie równikowym, zamieszkiwane przez około 40 proc. populacji świata.
W Afryce 80 proc. przypadków malarii leczonych jest w warunkach domowych, czego skutkiem jest tak wysoka umieralność.
Drugą najczęstszą przyczynę śmierci w krajach rozwijających się stanowi AIDS. Zgodnie z oficjalnymi danymi, w krajach Afryki Subsaharyjskiej w 2006 r. żyło 24,7 mln osób z wirusem HIV (63 proc. wszystkich przypadków na świecie), a w Azji Południowej było ich 7,8 mln (20 proc.). W 2006 r. 2,1 mln mieszkańców Afryki Subsaharyjskiej zmarło w wyniku AIDS, co stanowiło prawie 3/4 wszystkich śmiertelnych przypadków na świecie. Tropikalny klimat sprzyjający rozprzestrzenianiu się wirusów, bakterii i pasożytów je przenoszących należy w dużej mierze uznać za sprawcę nadal przegrywanej batalii z chorobami w krajach najuboższych.
Przyczyn szerzenia się epidemii należy także szukać w niskim poziomie higieny i braku dostępu do podstawowych urządzeń sanitarnych. Współcześnie 1,1 mld ludności nie ma dostępu do czystej wody. Z kanalizacji nie korzysta 2,6 mld ludzi. Ponad 2 mld osób nie posiada elektryczności, z czego najwięcej zamieszkuje Afrykę Subsaharyjską, gdzie zaledwie 1/4 ludności korzysta z prądu. W niewiele lepszej sytuacji znajduje się Azja Południowa, na której obszarze co trzeci mieszkaniec nie ma elektryczności.
Czy ratunek nadejdzie?
W pewnej audycji telewizyjnej poświęconej biedzie, przypadkowo zapytana przez reportera mieszkanka jednego z najuboższych krajów, stwierdziła: "Bieda jest jak gorączka - nie zobaczysz jej, więc jeśli chcesz poznać biedę, musisz przez nią przejść". Słowa te oddają istotę problemu. O stopniowym i powolnym eliminowaniu skrajnej nędzy informują raporty ONZ, Banku Światowego i innych międzynarodowych organizacji zajmujących się problem ubóstwa na świecie. Wiele publikowanych statystyk często opiera się na szacunkach z powodu niemożności zgromadzenia dokładnych danych. Pomimo to opracowania te można traktować jako barometry tendencji rozwojowych świata.
Sporą zasługę w monitorowaniu i redukcji ubóstwa posiada ONZ. Ogłoszone w 2000 r. przez nią Milenijne Cele Rozwoju (Millennium Development Goals - MDGs), zaaprobowane przez wszystkich jej członków, w swej konstrukcji nie są czysto teoretycznymi postanowieniami. MDGs stanowią największy, ośmiowymiarowy projekt walki z zacofaniem, w który zaangażowane są prawie wszystkie państwa świata i na realizację którego kierowane są ogromne fundusze. W swych założeniach Milenijne Cele dążą do zmniejszenia o połowę liczby ludzi żyjących poniżej międzynarodowej linii ubóstwa i osób głodujących, obniżenia zgonów noworodków, zwiększenia dostępu do podstawowej edukacji, czy redukcji zachorowalności na AIDS.
Organizacja, wyznaczając konkretne, skwantyfikowane cele do osiągnięcia na polu walki z zapóźnieniem gospodarczym, oszacowała środki potrzebne do ich realizacji. Regularnie są wydawane raporty ukazujące postępy w wykonywaniu planu. Zgodnie z wyliczeniami Earth Institute, by pokonać współczesną biedę do 2015 r. potrzeba będzie rocznie średnio 200 mld USD. Suma faktycznie niebagatelna, gdyby obciążyć nią jedno państwo. Jednak rozłożenie jej na najzamożniejsze kraje powoduje, że zebranie takiej kwoty będzie kosztowało każde z państw w granicach 0,7 proc. rocznego dochodu narodowego.
Tak niewiele, można stwierdzić, a jednak okazuje się, że dla oligarchów zbyt dużo! W 2005 r. nie osiągnięto kwoty pomocy. Wyniosła ona zaledwie 106 mld USD, co oznaczało, iż przeznaczono zaledwie 0,33 proc. dochodu narodowego krajów rozwiniętych. W następnych latach sytuacja się powtórzyła. Tendencja jest niepokojąca, ponieważ pomoc płynąca od większości donatorów zmalała. Jedynie kraje skandynawskie wraz z Holandią, Danią i Luksemburgiem wpłacają do skarbonki na rzecz najbiedniejszych zadeklarowany w 2000 r. procent dochodu narodowego. Przykładowo, w USA wystarczy przekazać zaledwie 7 centów z 1 dolara rocznie na redukcję biedy na świecie, czego społeczeństwo amerykańskie nie jest w stanie zrealizować. Paradoksem jest, że rząd Ameryki potrafi wydać taką sumę w ciągu dwóch tygodni na zaspokojenie potrzeb wojny w Iraku.
Jednak w wyniku światowej krytyki postawy USA wobec nędzy, prezydent, w projektach budżetu na rok 2009, zapowiedział wzrost wydatków na MDGs o prawie 700 mln USD. Jednak warto zauważyć, że w bieżącym roku zredukował fundusze kierowane do kasy ONZ o ponad 200 mln USD. W maju tego roku USA skierowało do najuboższych krajów 200 mln USD ponadprogramowej pomocy żywnościowej. Nie trzeba sięgać aż za Atlantyk, żeby przekonać się o niedotrzymywaniu obietnic złożonych w Deklaracji Milenijnej. Wystarczy spojrzeć na własne podwórko. Pomoc kierowana z Polski na realizację walki z biedą stanowiła w 2007 r. 0,09 proc. naszego PKB (297,2 mln USD). Na lata następne zaplanowano stopniowy jej wzrost do 0,17 proc. PKB w 2010 i 0,33 proc. PKB - w 2015 r., ale czy zapowiedź zostanie zrealizowana?
Co ciekawe, w listopadzie roku ubiegłego TNS OBOP na zlecenie Departamentu Współpracy Rozwojowej MSZ przeprowadził badanie dotyczące nastawienia Polaków do pomocy najuboższym. Ankietą objęto losową reprezentatywną 1004-osobową grupę powyżej 15 roku życia. Wyniki wskazały, że aż 77 proc. (w 2004 r. tylko 63 proc.) respondentów poparło inicjatywy wspierające rozwój krajów ubogich. Czyżby nie było w badanej próbie osób rządzących? Cóż z tego, że po głośnych konferencjach, podczas których prowadzone są burzliwe rozmowy, jak rozwiązać problem nędzy na świecie, politycy deklarują zwiększenie pomocy, a następnie w gąszczu biurokracji obiecane kwoty są uszczuplane. Co więcej, okresowo pojawiają się pomysły typu, zapewnijmy wioskom afrykańskim stały dostęp do Internetu, albo niech każde dziecko z krajów najniżej rozwiniętych dysponuje własnym laptopem. Aż trudno czasem uwierzyć, że można wysuwać takie postulaty, podczas gdy w krajach potrzeba żywności, wody i leków.
Więc jaki plan działania?
Niestety jednoznacznej i uniwersalnej recepty na wyjście z nędzy jeszcze nikt nie opracował. Coraz częściej wskazuje się, iż do problemu biedy należy podchodzić indywidualnie. Znany ekonomista, J. Sachs, postulował stosowanie ekonomii klinicznej, nakazującej każdy przypadek traktować z osobna. Z taką opinią trudno się nie zgodzić, ponieważ innego rodzaju pomocy potrzebuje afrykańska wioska, gdzie nie są zaspokajane potrzeby najniższego rzędu, natomiast odmiennych sposobów redukcji ubóstwa wymaga znajdujące się na wyższym szczeblu rozwoju miasteczko w Indiach. Jednak zaproponowane przez Sachsa podejście staje się mało realne do implementacji na dużą skalę.
Także likwidacja ubóstwa w ramach realizacji Celów Milenijnych okazuje się niewystarczająca. Okrojone środki płynące z najbogatszych krajów nie zaspokajają ogromnych potrzeb, stąd zredukowanie poziomu biedy zaproponowanego w planie zdaje się być bardzo trudne do osiągnięcia. Jednak połączenie sił donatorów oraz krajów będących odbiorcami ich pomocy może przynieść wymierne efekty. Dlatego niezbędne okazują się przekształcenia w gospodarkach krajów znajdujących się na najniższym szczeblu drabiny rozwojowej.
Po pierwsze, polityka ekonomiczna najuboższych państw rozwijających się powinna zwrócić się ku promowaniu handlu i sektorów produkcyjnych, dokonując ich dywersyfikacji.
Po drugie, należy budować odpowiednie środowisko sprzyjające międzynarodowej wymianie towarowej.
Po trzecie, zachodzi potrzeba zmian w polityce krajów, które często prowadzą nazbyt rozbudowany interwencjonizm. Wpływa to niekorzystnie na rynki finansowe, towarowe, inwestycje i często hamuje rozbudowę infrastruktury oraz rozwój społeczny. Stąd postuluje się o stopniowe wycofywanie się władz ze sfery gospodarczej.
Jednocześnie istnieje potrzeba zapewnienia odpowiedniego poziomu wydatków publicznych, które będą ograniczały rozprzestrzenianie się nierówności wewnątrz kraju. Coraz częściej akcentuje się także konieczność przeprowadzenia reform instytucjonalnych z zachowaniem specyfiki systemu państwa. W ostatnich miesiącach pojawiło się nowe zagrożenie dla realizacji planu walki z nędzą.
Rosnące w szybkim tempie ceny żywności powodują niepokój i zamieszki w krajach, gdzie brakuje podstawowych artykułów konsumpcyjnych. Bangladesz, Egipt, Kamerun, czy Burkina Faso mają największe trudności w zahamowaniu fali wzrostu cen ryżu, cukru i oleju jadalnego oraz walczą z zamieszkami ulicznymi wywołanymi drożejącą żywnością. Agflację wywołały w znacznej mierze słabnący dolar, wzrost popytu na biopaliwa, ale także zwiększające się zapotrzebowaniem na żywność w Chinach i Indiach oraz susza w Australii. Żywność podrożała od połowy 2007 r. w skali światowej średnio aż o 40 proc. Najwyższy skok cen zanotowały: kukurydza (200 proc.), pszenica (80 proc.) i ryż (70 proc.). Sytuacja zagraża stabilizacji, a co najgorsze hamuje rozwój najuboższych państw.
Do walki z rosnącymi cenami włączył się Bank Światowy. R. Zoellick zwrócił się z apelem do państw, aby zgromadziły 500 mln USD w ramach Światowego Programu Żywnościowego, a Komisja Europejska zaproponowała, aby niewykorzystane środki z unijnego budżetu, głównie z puli na wspólną politykę rolną, przeznaczyć na pomoc krajom rozwijającym się. Fundusze zostałyby przeznaczone na zakup zbóż i nawozów. Jednak postulaty te nie spotykały się z akceptacją wszystkich państw członkowskich.
Także podczas spotkania krajów G8 debatowano na temat problemów żywnościowych. Po szczycie wygłoszono tylko "miękkie" deklaracje o przeznaczaniu zaledwie 10 mld USD na zwalczanie kryzysu żywnościowego. W obliczu takich niepewnych obietnic pozostaje tylko wiara, że trudności na rynku żywności jakoś się uda przezwyciężyć i dalej będą realizowane działania zwalczające ubóstwo na świecie.
Przecież miała być konwergencja
Skoro zróżnicowanie dochodów i jakości życia w skali globalnej jest zjawiskiem niepodważalnym w świetle danych statystycznych, rodzi się pytanie: czy warto, zatem mówić o konwergencji? Liczby są nieubłagane i wskazują, że teoria głosząca zbieganie się poziomów rozwojowych w wymiarze globalnym słabo funkcjonuje. Jednak, jeżeli odrzucimy optymistyczne proroctwo konwergencji, to rodzi się następna wątpliwość: czy warto zatem podejmować wysiłki i walczyć z dysproporcjami oraz biedą. Tutaj odpowiedź wydaje się bardziej oczywista. Jeżeli pozostawimy miliony ludzi bez wsparcia, obszary ubóstwa staną się zalążkami chorób, terroryzmu, niepokojów społecznych oraz innych patologii mogących rozprzestrzenić się na rozwinięty świat i zburzyć jego harmonię.
Więc nie odwołując się do sumienia, humanitaryzmu, zasad religijnych, czy etycznych, racjonalne jest wspólne niesienie pomocy najbiedniejszym krajom rozwijającym się. Za przykład dobrze prowadzonej polityki spójności może posłużyć Unia Europejska, która wdrażając kosztowne programy w tym zakresie mające na celu wyeliminowanie nierówności między państwami członkowskimi, sukcesywnie redukuje zróżnicowanie rozwojowe. Skoro na mniejszym obszarze się udało, a zaangażowanych w projekt było niewiele państw, więc przy ogólnej współpracy istnieje możliwość podobnego sukcesu w skali świata.
Ewa Cieślik