Jest sposób na bezrobocie!

W czasach socjalizmu klasycznego, jak powszechnie wiadomo, panowała zarówno w cudnym raju, czyli Związku Radzieckim, jak i w Polsce, wolność słowa taka sama, jak w Ameryce. W Ameryce każdy mógł, dajmy na to, publicznie skrytykować tamtejszego prezydenta. Otóż i w Związku Radzieckim i w Polsce też każdy mógł skrytykować amerykańskiego prezydenta i niezliczone mnóstwo ludzi porobiło na tym kariery, ważne do dnia dzisiejszego.

Ale wolność wolnością, jednak - jak poucza poeta - "na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności". Z tej to zapewne przyczyny wszystkie prace naukowe z okresu socjalizmu klasycznego, bez względu na ich tematykę, rozpoczynały się od jakiegoś cytatu z nieprzebranej skarbnicy spiżowych wypowiedzi Józefa Stalina. To cytowanie przypominało starożytny obrzęd libacji, kiedy to przed jakąś ważną czynnością ulewano kilka kropel wina dla larów domowych lub larów państwowych, bo były i takie. Ponieważ socjalizm wkracza u nas w fazę dynamicznego rozwoju, co widać choćby po zaostrzającej się walce klasowej, na wszelki wypadek rozpocznę mój wywód od zacytowania klasyka jeszcze bardziej odpowiedniego na dzisiejsze czasy, czyli psalmisty Dawida: "Taki co w głowie uradzi, do skutku nie doprowadzi".

Reklama

Diagnozy i recepty przedziwnego doradcy

Jednym z owych "uradzających w głowie" jest Jeremiasz Ryfkin, b. doradca naukowy prezydenta Clintona, znany również w Polsce jako autor książki "Koniec pracy". Dowodzi on tam, że bezrobocie, rozumiane jako niemożność znalezienia zatrudnienia za wynagrodzeniem, jest zjawiskiem nie tylko nieuchronnym, ale w dodatku narastającym ze względu na rozwój techniki i nauki. Sprawiają one, że zaledwie 10 procent ludzi może zaopatrzyć resztę ludzkości w potrzebne towary, zatem z punktu widzenia ekonomicznego praca pozostałych 90 procent jest zupełnie zbędna. Co więcej - rozwój nauki sprawia, że wiele dziedzin gospodarki traci rację bytu. Na przykład plantacje trzciny cukrowej i takichże buraków oraz produkcja cukru nie ma już sensu, bo laboratoria bodajże koncernu Unilever opracowały technologię przemysłowej produkcji taumatyny, czyli substancji STO TYSIĘCY RAZY słodszej od cukru. Czy w tej sytuacji utrzymywanie pracochłonnych plantacji trzciny czy buraków, budowanie cukrowni i transportowanie wielkich ilości cukru ma jeszcze sens, skoro przemysł napojów słodzonych, przemysł cukierniczy i w ogóle przemysł spożywczy, podobnie jak indywidualni konsumenci, mogą z powodzeniem wykorzystywać tańszą taumatynę? Taumatyna bowiem jest oczywiście tańsza, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej zdolność słodzenia. Podobnie tańsza od wanilii naturalnej, produkowanej głównie na Madagaskarze i Komorach, jest wanilia syntetyczna.

No dobrze, ale co w takim razie mają począć właściciele i pracownicy plantacji trzciny czy buraków cukrowych, właściciele i pracownicy cukrowni czy plantatorzy wanilii? Problem polega na tym, że nie wiadomo. Nikt nie wie, w jaki sposób i na jakiej zasadzie te 90 procent ludzi, których praca nie jest już potrzebna, ma uczestniczyć w podziale dochodu narodowego. Dotychczas jest bowiem tak, że jeśli ktoś chce uczestniczyć w podziale dochodu narodowego, to musi dostarczyć innym ludziom jakieś dobro lub usługę, za którą tamci zechcą zapłacić, albo - zostać funkcjonariuszem publicznym i swoje dochody wymuszać siłą, albo wreszcie - zostać wyborcą, czyli klientem funkcjonariuszy publicznych, którzy za swoim pośrednictwem, pozwolą mu ograbiać współobywateli w ramach tzw. świadczeń socjalnych w zamian za poparcie w wyborach. Ten proces odbywa się na naszych oczach; odsetek ludzi wytwarzających zarobkowo dobra lub usługi systematycznie maleje, zaś gwałtownie rośnie liczba funkcjonariuszy publicznych i wyborców.

Jeremiasz Ryfkin widocznie jednak uważa, że wszyscy nie mogą zostać funkcjonariuszami publicznymi lub wyborcami, bo twierdzi, że wyjściem z sytuacji jest wolontariat, czyli wykonywanie usług za darmo.

W poprzednim felietonie zwróciłem uwagę, że rosnące zapotrzebowanie na wolontariat w Polsce w sytuacji 40-procentowego bezrobocia wśród młodzieży dowodzi, iż tak naprawdę żadnego bezrobocia nie ma, tylko ludzie potrzebujący usług, które mogą być świadczone przez wolontariuszy, zostali najzwyczajniej w świecie obrabowani z pieniędzy, wskutek czego nie mogą za nie zapłacić. Wygląda na to, że Jeremiasz Ryfkin może się mylić zarówno w swojej diagnozie, jak i recepcie. Jego fatalizmowi przedstawiłbym optymistyczny w gruncie rzeczy pogląd Stanisława Lema. Twierdzi on, że prawdziwie wielki przemysł nie zaspokaja potrzeb, tylko je stwarza. Dobrze funkcjonująca gospodarka - też.

W poszukiwaniu specjalizacji

Jeśli ktoś miałby wątpliwości, czy dobrze funkcjonująca gospodarka stwarza nowe potrzeby, które później trzeba zaspokajać, to przecież może się przekonać, że takie potrzeby może stwarzać nawet gospodarka funkcjonująca trochę gorzej, ot, taka jak, dajmy na to, nasza.

Od pewnego czasu w różnych mediach światowych i w politycznych gabinetach mówi się, że CIA pozakładała w Europie tajne więzienia, w których nie tylko trzyma, ale nawet torturuje terrorystów albo ludzi, którzy pod tym zarzutem zostali zatrzymani. Wymienia się przy tym Polskę, a w szczególności - odludne lotnisko w Szymanach i pobliską szkołę wywiadu w Kiejkutach. Jest to oczywiście nieprawda, w każdym razie tak mówią wszyscy nasi państwowi dygnitarze, a potwierdza nawet pan red. Ziemkiewicz, co oczywiście zamyka sprawę. A szkoda, bo to jest przykład specjalizacji gospodarczej, jaką Polska mogłaby wzbogacić ofertę światowej gospodarki w dobie globalizacji. W każdym kraju jest pewna grupa obywateli, których grupy aktualnie trzymające władzę pragnęłyby jakoś odizolować od społeczeństwa, być może nawet w sposób nieodwracalny, ale obowiązujące tam oficjalnie prawa stwarzają trudności nie do przezwyciężenia. W takiej sytuacji wysunięta przez Polskę oferta dyskretnych usług więziennych z pewnością nie tylko zostałaby zauważona, ale i przyjęta z uczuciem wdzięczności.

Postawienie na taką właśnie specjalizację przyniosłoby naszemu krajowi same korzyści. Po pierwsze i tak już jesteśmy o to podejrzewani i to od wielu lat, niestety bez żadnych dla nas profitów. Zamiast tedy daremnie (qui s`excuse - s`accuse czyli kto się tłumaczy, ten się oskarża) zaprzeczać takim oskarżeniom, należałoby raczej podkreślać nasz profesjonalizm i dyskrecję. Rosnące zapotrzebowanie na takie usługi nie tylko poprawi naszą pozycję międzynarodową, ale wyciszy też wszelkie oskarżenia, bowiem korzystające z naszych usług rządy z pewnością potrafią wpłynąć na tamtejsze niezależne media, by nie rozpoczynały rozmowy o sznurze tam, gdzie nie trzeba.

Po drugie, taka dziedzina naszej specjalizacji gospodarczej sprawi, że zostanie wreszcie położony kres jałowym dyskusjom nad zakresem interwencjonizmu państwowego w gospodarce. Ta dziedzina, z uwagi na międzynarodowy i międzyrządowy charakter dyskretnych zamówień, siłą rzeczy musiałaby pozostać pod ścisłym nadzorem państwa, być może nawet jako jakaś postać monopolu, chociaż poszczególne jednostki mogłyby oczywiście, a może nawet powinny, przyjmować prawną formę jednoosobowych spółek Skarbu Państwa, z uwagi na korzyści płynące z obsadzania zarządów i rad nadzorczych. Byłaby to wprawdzie komercjalizacja, ale "w celu innym niż prywatyzacja". Wreszcie pojawiłaby się szansa, by do tej narodowej specjalizacji gospodarczej dostosować sferę edukacyjną, bo trudno sobie wyobrazić braku koordynacji w tak ważnej dziedzinie. Dzisiaj natomiast nikt nie wie, do czego właściwie edukację dostosowywać; czy, dajmy na to, do przewidywanego kierunku zapotrzebowania na usługi w Wlk. Brytanii, czy też przybierającego na sile wydzierania sobie łupów przez różne grupy trzymające władzę. W pierwszym przypadku edukacja powinna preferować proste umiejętności politechniczne w drugim - raczej psychologię i prawo.

Wyliczanie dalszych korzyści można by oczywiście mnożyć, ale nie o to przecież chodzi, bo i tak każdy zapewne widzi, że dzięki jednej strategicznej decyzji, gospodarka nasza zostałaby wreszcie wprowadzona na jedynie słuszną drogę. Rozwój sytuacji międzynarodowej pokazuje, że skończyłyby się nasze kłopoty z zagwarantowaniem pełnego zatrudnienia, a to jest niewątpliwie koronny argument, podważający bałamutną tezę Jeremiasza Ryfkina, przedstawioną w książce "Koniec pracy".

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wolność | bezrobocie | korzyści | ludzi | gospodarka | wolność słowa | przemysł | procent
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »