Kłopoty Grecji a polski złoty
Wydarzenia, które w ostatnim czasie w największym stopniu elektryzowały uwagę inwestorów to rzecz jasna problemy greckie, a konkretniej burzliwe dyskusje władz poszczególnych krajów Eurolandu nad wypracowaniem wspólnej koncepcji pomocy dla tego kraju.
Wzajemne "przepychanki" i rozgrzewające momentami do czerwoności dyskusje na tym polu trwały kilka miesięcy, co z drugiej strony korespondowało z rozmiarem problemów i powagą sytuacji, z jaką przyszło się zmierzyć krajom strefy euro. Wszystko to jednak miało (a właściwie nadal ma) raczej charakter niebezpiecznego precedensu w aspekcie prestiżu i obrony idei słuszności powstania wspólnej waluty, a co za tym idzie przekonania "rynku" o braku zagrożenia dla dalszego bytu waluty euro. I jakkolwiek problem, któremu przyszło nam stawić czoło ma postać czegoś na kształt "surviving plan" dla jednego z krajów 16, tym niemniej liczne, daleko idące opinie niektórych analityków na temat końca strefy euro są absolutnie zbyt śmiałe i raczej nie mające uzasadnienia w merytorycznej analizie sytuacji. Sprawa ta bowiem bardziej odbija się na wizerunku Unii Monetarnej, gdyż chłodna kalkulacja ekonomiczna pokazuje chociażby fakt, że greckie zadłużenie to równowartość ułamkowa całego zadłużenia krajów strefy euro. Tymczasem odmiennego zdania byli jednak inwestorzy, zwykle reagujący jak wiadomo bardzo emocjonalnie na tego typu informacje, momentami wręcz panicznie pozbywając się wspólnej waluty. Tym razem inwestorom niespełna dwa miesiące potrzebne były, ażeby sprowadzić kurs najpłynniejszej pary walutowej na świecie EUR/USD o blisko 13 figur (z 1,4500 do 1,3200). Dotarcie do obszaru 1,3200-1,3300 zbiegło się właśnie z informacją na temat ostatecznego wypracowania planu pomocowego dla Grecji, a finansującymi te przedsięwzięcie jak się okazuje będą w proporcji 2/3 kraje strefy euro (w stopniu równym udziałom w Europejskim Banku Centralnym) oraz w 1/3 Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW). Przeforsowana koncepcja zaangażowania w proces sanacyjny greckich kłopotów instytucji MFW jest jednak pewną oznaką słabości, albowiem jak na dłoni pokazuje niemożność rozprawienia i uporania się władz Eurolandu z wewnętrznymi problemami przy użyciu własnych sił. Nie zmienia to jednak faktu, że sama informacja o pozytywnym finale tej sprawy napełnia serca inwestorów pewnym spokojem i dużą dozą ulgi, co w konsekwencji powinno w najbliższych miesiącach "przekuć" się na odrabianie sił waluty euro. Pozostając jednak na płaszczyźnie prognozowania przyszłości dla wspólnej waluty, nie należy popadać w skrajny huraoptymizm, bowiem tuż za rogiem stoją kolejne wyzwania i testy wytrzymałości idei "jednego pieniądza". Chodzi o inne kraje Eurolandu, które również borykają się z problemami finansów publicznych (choć względna skala problemów jest już dużo mniejsza), a jako pierwszy sygnał ostrzegawczy tego zjawiska należy uznać niedawne obniżenie przez agencję Fitch ratingu dla Portugalii (z AA do AA minus).
Obok wydarzeń z Grecji, nieco w cieniu, choć równie ważne były dyskusje, co do kształtu przyszłej polityki pieniężnej za oceanem. W ostatnich tygodniach byliśmy bowiem świadkami swego rodzaju braku spójności na płaszczyźnie wypowiadanych słów przez członków FED oraz faktycznym działaniem w tym obszarze. Z jednej strony członkowie FEDu zapewniają, że tamtejsze stopy procentowe pozostaną przez dłuższy czas na historycznie niskim poziomie, a za utrzymaniem takiego stanu rzeczy przemawia przede wszystkim anemiczne i kruche ożywienie w amerykańskiej gospodarce. W tym samym czasie - ku zaskoczeniu wielu analityków - ci sami członkowie decydują się na podwyższenie stopy dyskontowej, co posługując się analogiami historycznymi oznacza ni mniej, ni więcej jak preludium do zaostrzania polityki pieniężnej. Dlatego też wskazane jest tropinie dalszych posunięć FEDu na tym polu z należytą uwagą, bowiem droższy pieniądz zbiegnie się z pogorszeniem sentymentu na rynku - a ten z pewnością nie będzie zachęcał do inwestowania na rynku akcji - czy też kupowaniu walut o podwyższonym ryzyku inwestycyjnym. Inwestorzy, którzy z odpowiednim wyprzedzeniem wykażą się instynktem trafnego zidentyfikowania momentu zmiany nastawienia w polityce pieniężnej największego banku centralnego na świecie będą dużymi szczęśliwcami, z ogromnym potencjałem na sowity zarobek.
Tymi słowami ostatnio premier Donald Tusk wypowiadał się o polskiej gospodarce, zachwalając na międzynarodowym forum nasz kraj, który to wyszedł "suchą nogą" z kryzysu stulecia. Przechodząc płynnie na grunt krajowego podwórka faktycznie można być z tego stanu rzeczy bardzo dumnym, co nie oznacza, że jedyna w tym zasługa rządu (bardziej chyba jednak wpływ korzystnych splotów wydarzeń absolutnie niezależnych od sił politycznych). Tym niemniej faktem jest, że polski złoty w ostatnich tygodniach zyskiwał na wartości, warszawska giełda rosła w siłę, podczas gdy rentowności polskich obligacji w szybkim tempie spadały. Te ostatnie z niemalże mistrzowską precyzją zostały wykorzystane przez Ministerstwo Finansów, które to już w I kwartale sfinansowało w dużym stopniu potrzeby pożyczkowe na cały 2010 rok, dzięki czemu przyszły koszt obsługi długu pozostanie relatywnie niski. Dla przykładu rentowności 10-latków pod koniec marca spadły w okolice 5,50 proc., wobec 4,70 proc. dla papierów skarbowych o dwuletnim terminie zapadalności (jeszcze kilka tygodni temu było to odpowiednio 6,30 proc. i 5,50 proc.). Poprawę sentymentu inwestorów w stosunku do rodzimej gospodarki najbardziej oddają chyba ostatnie kwotowania stawek CDS (Credit Deafault Swap), które obrazują premię za ryzyko inwestycyjne dla naszego kraju. Obecnie spadły one z niedawnych 150 punktów do mocno poniżej 100 punktów, czyli do wielkości bliskiej wartościom sprzed kryzysu (70-80 punktów). Apetyt na ryzyko jest także dostrzegalny poprzez pryzmat giełdy, tutaj bowiem, podobnie zresztą jak na zachodnich parkietach, zostały wygenerowane nowe maksima rocznej hossy. W takich okolicznościach polski złoty nie miał niejako innego wyjścia jak tylko się dalej umacniać, co zresztą na parze EUR/PLN było nad wyraz widoczne. Para ta po skutecznym przełamaniu psychologicznej bariery 4,0000 bardzo szybko pozwoliła kupić jedno euro już za 3,9000. Mniej "byczo" dla polskiej waluty było w przeliczeniu na amerykańskie dolary, gdzie jesteśmy świadkami szerokiej konsolidacji, tj. 2,7000 - 3,0000.
Kondycja polskiego złotego w następnych tygodniach zarówno z fundamentalnego, jak i technicznego punktu widzenia, wydaje się być niezagrożoną. Zapoczątkowany trend aprecjacji złotego powinien być kontynuowany, tym niemniej po tak silnym umocnieniu kilkugroszowe odreagowania w międzyczasie są naturalnym porządkiem rzeczy. Należy też pamiętać, że obszar 3,8500 - 3,8600 pozostaje jak do tej pory silnym wsparciem dla rynku EUR/PLN, a jego złamanie i ruch w kierunku 3,8000 będzie warunkowany podtrzymaniem dobrego klimatu inwestycyjnego na świecie. Z drugiej strony na długotrwałe kwotowania z "4" z przodu nie ma za bardzo co liczyć, a sam fakt ich pojawienia się powinien być dobrym momentem do zabezpieczania przedsiębiorstw eksportujących swoje produkty na zachód i rozliczających się w euro. Bardziej mgliście rysuje się obraz na rynku USD/PLN, para ta bowiem pozostaje w silnej zależności z rynkiem EUR/USD. Przy założeniu, że para EUR/USD wybroni obszar 1,3200 - 1,3400 (co jest scenariuszem bazowym) i zakończy proces umacniania amerykańskiej waluty na tym poziomie, będzie to niewątpliwe dobry sygnał dla USD/PLN. Wtedy też ta ostatnia para będzie miała otwartą drogę na kilkunastomiesięczne minima i poziom 2,7000 stanie otworem.
Łukasz Leszczyński
analityk ECM DM