Kup pan dług, czyli o rynku wierzytelności w Polsce
Jan Kowalski przegląda codzienną korespondencję. Tutaj reklamy, tam rachunki, spóźniona kartka znad morza.. Nagle jego wzrok trafia na kopertę z eleganckim, ale dyskretnym logo. Z przyspieszonym tętnem otwiera list i dowiaduje się, że właśnie ktoś przypomniał sobie o zaległych ratach, o których pan Jan bardzo chciał zapomnieć. - Uśmiechnij się, właśnie zostałeś klientem firmy windykacyjnej!
Handel zarówno na świecie, jak i w Polsce obejmuje już praktycznie wszystkie dziedziny naszego życia. Sprzedaje się nie tylko artykuły użytku codziennego, ale także broń, ludzi, "wypożyczone" zabytki z egipskich muzeów.. Dlaczego zatem nie można by handlować cudzymi długami? Otóż handluje się nimi od dawna i to bardzo intensywnie. W Polsce jest to branża młoda, ale bardzo dynamicznie się rozwijająca. To właśnie o niej jest ten artykuł.
Przeciętnemu zainteresowanemu windykacja najczęściej kojarzy się z mało sympatycznymi panami o dużych gabarytach, którzy odwiedzają dłużnika z ciężkimi argumentami w dłoniach, chcąc przekonać go do szybkiego uregulowania zobowiązania. Taki stereotyp pokutuje do dzisiaj, często wprowadzając dłużników w stan podwyższonej nerwowości. Jednak jest to ocena tak fałszywa, jak i krzywdząca. Polskie spółki zajmujące się windykacją należności od dawna czynią to tylko i wyłącznie na drodze prawnej. Rynek ten jednak ma w Polsce historię dosyć krótką i należy ją w tym momencie opisać.
Naturalnie o działalności firm windykacyjnych możemy mówić w kontekście przemian dokonanych po 1989 roku. W poprzednim ustroju o zadłużaniu się w taki sposób jak dziś nie było mowy, ponieważ nie miał kto pożyczyć oraz nie było na co pożyczyć, żartobliwie mówiąc. Wraz z przejściem na system kapitalistyczny Polacy bardzo szybko nauczyli się korzystać z wielu dóbr, takich jak system bankowy czy telekomunikacyjny. Jednak jak w każdym społeczeństwie bardzo szybko znalazły się osoby, które z danej usługi skorzystały, ale zapłacić za nią już nie chciały. Pojawiły się pierwsze zatory płatnicze, które dla młodej i dynamicznej gospodarki są bardzo szkodliwe. Wraz z pogarszająca się płynnością przepływów na rynku szybko zaczęły powstawać firmy, które z udrażniania finansowego krwiobiegu uczyniły swój sposób na życie.
Początki były trudne. Wynikało to z dwóch powodów. Przede wszystkim długi tworzyły osoby, które nie miały najmniejszego zamiaru ich spłacać. Wykorzystywały w tym celu różne luki w prawie i ogólną niedoskonałość dopiero rozwijających się organów ścigania. Stosowali przy tym metody znane dobrze i dawno wyplenione w krajach rozwiniętych, które dla rodzimych pożyczkodawców były niestety nowością. Drugim aspektem wspomagającym nierzetelnych dłużników było dziurawe prawo, które było tworzone szybko w zmasowanych ilościach, za czym nie szła poprawa jakości. Utrudniało to życie stronie pokrzywdzonej, podczas gdy "sprytny" dłużnik spał spokojnie. Mimo to powstawały coraz to nowe podmioty, zajmujące się zdawałoby się niewdzięczną branżą.
Sytuacja zaczęła zmieniać się w XXI wieku. Szereg korzystnych zmian legislacyjnych, z czego najważniejszymi były nowelizacje ustaw Prawo bankowe i O funduszach inwestycyjnych, ułatwiły firmom windykacyjnym działanie oraz otworzyły przed nimi nowe możliwości. Dodatkowo zaczął zmieniać się profil typowego dłużnika. System prawny został uszczelniony, a zwykli naciągacze - wyeliminowani. Ich miejsce zajęły zaś osoby, które zwyczajnie utraciły płynność w budżecie domowym, najczęściej z powodu trudnej sytuacji życiowej lub zbyt optymistycznej oceny swoich możliwości finansowych. Lwią część niespłaconych zobowiązań zaczęły stanowić np. rachunki za media, niespłacone pożyczki gotówkowe czy raty z tytułu zakupu nowego wyposażenia domowego. Kwoty, choć nominalnie niskie, zebrane razem szły w miliony złotych, co oznaczało kłopoty dla pożyczkodawców, ale udane żniwa dla firm windykacyjnych. W związku z poprawą efektywności polskiego sądownictwa, a zatem procesów windykacyjnych, także i zyski przedsiębiorstw zaczęły być liczone w milionach. Tendencja w branży pozostaje wzrostowa.
Firmy windykacyjne są najczęściej kojarzone z egzekwowaniem zobowiązań na zlecenie. Wiele instytucji, zamiast tworzyć lub rozbudowywać własne działy windykacji, woli zlecić dokonanie usługi na zewnątrz. Jest to tańsze i często bardziej skuteczne. Jest to tzw. windykacja w systemie inkaso. Sprawy związane z niespłaconymi długami są przekazywane do firm, które wdrażają odpowiednie procedury i reprezentują wierzyciela przed sądem w zamian za prowizję, będącą najczęściej procentem od odzyskanej kwoty. Jest to jednak system z wielu względów niewygodny dla firm windykacyjnych. Muszą one ściśle przestrzegać procedur zlecającego, które nierzadko diametralnie się różnią od wewnętrznych, a także muszą naciskać dłużnika, by ten spłacił wierzytelność w całości - wierzyciele praktycznie nigdy nie akceptują systemu spłaty w ratach, głównie ze względów prawnych. W związku z tym możliwości windykatorów są mocno ograniczone i zawężają ich do roli zwykłych podwykonawców. I dlatego, choć windykacja w systemie inkaso nadal jest dla spółek bardzo ważnym rynkiem, zaczęły one szukać nowych dróg.
Prawdziwym przełomem okazała się możliwość zakupu całych portfeli wierzytelności od instytucji, by poddawać je windykacji już na własny rachunek. Jest to tzw. obrót wierzytelnościami, dla odróżnienia od zwykłej windykacji. Umożliwiła to zmiana przepisów z 2004 roku, która pozwoliła bankom (ponieważ przede wszystkim ich to dotyczy) zaliczać sprzedane wierzytelności w koszty uzyskania przychodów, co niesie za sobą korzyści podatkowe. Wcześniej oznaczałoby to zwyczajnie stratę księgową i z tego względu nie było praktykowane. Wraz ze zmianą sytuacji na rynek zaczęły trafiać pakiety nierzadko o wartościach nominalnych przekraczających 100 milionów złotych. Portfele tej wielkości często są sprzedawane za stosunkowo niewielki procent wielkości nominalnej, a następnie firmy windykacyjne przystępują do egzekucji zobowiązań. Tym razem mogą jednak czynić to bez sztywnego gorsetu, jaki nakładają na nie umowy typu inkaso. Prawdopodobnie najważniejszą nowinką jest możliwość poszukiwania ugody z dłużnikiem, tak by uniknąć kosztownych procedur sądowych.
Dlaczego ugody są takie ważne? Podstawową przewagą windykującego na własny rachunek w porównaniu z usługą na zlecenie jest fakt, że firma windykacyjna może część długu zwyczajnie umorzyć. Może sobie na to pozwolić, ponieważ portfele są kupowane tylko za niewielki procent ich wartości nominalnej. Polega to przykładowo na tym, że zaistnieje żądanie spłaty tylko pierwotnej kwoty długu, bez naliczonych od niego karnych odsetek. Od razu zmienia to sytuację i sprawia, że druga strona chętniej podejmuje negocjacje. Dla kontrastu, bank nigdy nie mógłby się na podobny wybieg zdecydować, ponieważ jest to prawnie niemożliwe. Elastyczność daje nabywcom długów szerokie pole do popisu.
Oprócz wspomnianych oferowane są także inne usługi, choć na znacznie mniejszą skalę. Jest to np. pomoc prawna przy egzekucji długu, doradztwo finansowe czy factoring. Interesująca jest tzw. pieczęć prewencyjna, czyli oznaczenie na dokumentach - najczęściej fakturach - faktu, że podmiot współpracuje z firmą windykacyjną i w razie niesumiennego regulowania zobowiązań dług zostanie szybko wyegzekwowany. Można to określić mianem straszaka na nierzetelnych płatników.
Wspomniano już o zmianie profilu dłużnika. Wraz z jego ewolucją swoje nastawienie zmienili także windykatorzy. Dłużnik z nierzetelnego petenta przeistoczył się w partnera, od którego wbrew pozorom wiele zależy. Najczęściej postępowanie sądowe i egzekucja komornicza nie leżą w niczyim interesie. Dla dłużnika oznacza to wysokie koszty, czasem nawet przewyższające kwotę zobowiązania, natomiast windykujący preferuje otrzymanie gotówki szybko, a postępowanie sądowe potrafi w Polsce mocno się przeciągać, szczególnie gdy dłużnik chce odsunąć nieprzyjemny moment jak najdalej w czasie i wykorzystuje wszystkie środki prawne. Ugoda jest tu wygodnym kompromisem - dług jest na ogół rozkładany na raty, dzięki czemu finanse dłużnika nie przeżywają szoku, wierzyciel natomiast ma przekonanie, że wpłaty będą zasilać go regularnie. Naturalnie często zdarza się, że ugoda nie zostaje zawarta lub jej warunki nie są dotrzymywane - wtedy sprawa trafia na drogę sądową. Tutaj statystyki są korzystne dla firm windykacyjnych. Według badań Instytutu nad Gospodarką Rynkową z października 2010, 94 proc. spraw kończy się po myśli wnoszących powództwo, a przeciętna sprawa trwa przed sądem ok. 6 tygodni. Jak widać, szansę na uniknięcie odpowiedzialności są nikłe.
W związku z powyższym od windykatorów wymagane jest podejście bardziej psychologiczne. Dłużnika należy przekonać do celowości współpracy, jej zalet i możliwości, które otwiera. Swoistą marchewką może tu być opisane powyżej umorzenie pewnej części zobowiązania. Jakakolwiek forma presji psychicznej jest niedopuszczalna. Należy pamiętać, że sytuacja jest bardzo stresująca dla dłużnika, może wiązać się ze wstydem i poczuciem niskiej wartości. Z taką osobą rozmawia się trudno i należy czynić to delikatnie, inaczej będzie ona unikać kontaktu i trzeba będzie zwrócić się do sądu. Praktyka podpowiada, że to emocje są najczęściej największym wrogiem dłużników. Nerwy są reakcją obronną na sytuację, u jednych przeistaczają się w depresję, a u innych w agresję. Czasem pracownik firmy windykacyjnej musi przygotować się na dyskusje zdawałoby się zarezerwowane dla bohaterów dowcipów o dzwoniących do pomocy technicznej czy działu obsługi klienta. Dlatego wymagane jest odpowiednie przygotowanie nie tylko pod względem prawniczym, ale także psychologicznym. Pracownik występuje jako reprezentant spółki i jego zadaniem jest nakłonić do współpracy, nie zaś przyjąć postawę triumfalną i cieszyć się pozycją siły.
W tym miejscu należy wspomnieć o nowalijkach, które branża bardzo chętnie wykorzystuje, pokazując w ten sposób nowoczesne podejście do biznesu. Pierwsza z nich to bardzo intensywne wykorzystywanie instytucji e-sądu. Jest to system elektronicznej administracji, który pozwala kierować wnioski do sądu za pośrednictwem Internetu. Dzięki temu procedury znacznie zyskały na efektywności, a sprawy przebiegają wyjątkowo szybko jak na polski wymiar sprawiedliwości. Zaowocowało to także dynamicznym rozwojem instytucji e-sądu, na tyle szybkim, że system ostatnimi czasy ulegał przeciążeniu i w związku z tym w połowie lutego został on na dwa tygodnie wyłączony. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że ministerstwo sprawiedliwości przekaże na rozwój e-sądu dodatkowe fundusze. Jest to paradoks, ponieważ e-sąd został powołany właśnie po to, by koszty ograniczyć. Prawdopodobnie ministerstwo nie przewidziało skali sukcesu własnego pomysłu.
Interesujące jest to, że przez sieć działają nie tylko sądy, ale także komornicy. W serwisie e-komornik można odnaleźć daty nadchodzących licytacji zarówno ruchomości, jak i nieruchomości. Ciężko określić, jakim zainteresowaniem cieszą się podobne aukcje, ponieważ portal nie publikuje podobnych danych. Inicjatywa jest jednak warta wzmianki.
Uważnemu czytelnikowi mogło się parę akapitów temu nasunąć istotne pytanie. Skoro firmy windykacyjne kupują od instytucji całe portfele wierzytelności, to ile kapitału potrzebują i skąd go mają?
Prawda jest taka, że potrzeby kapitałowe są największą barierą w rozwoju branży windykacyjnej. Wypracowane zyski, nawet akumulowane przez lata nie pokryją kosztów jednego dużego portfela wierzytelności. A żeby zdobyć przewagę konkurencyjną na rynku, należy nabyć ich większą liczbę. W związku z tym spółki wyjątkowo chętnie sięgają po finansowanie zewnętrzne, tj. wykorzystują rynek długu. Tutaj drogi są dwie - albo finansowanie przy wykorzystaniu linii kredytowych lub emisji obligacji albo poprzez debiut giełdowy. Jeśli chodzi o "czyste" finansowanie, to emisja obligacji zdecydowanie wyparła zaciąganie kredytu w bankach. Te ostatnie stosunkowo niechętnie udzielały pożyczek, których zabezpieczeniem miałyby być zakupione długi. Dodatkowo jest to pozbawiona elastyczności i stosunkowo kosztowna forma zdobywania kapitału, ponieważ oprócz zwykłego oprocentowania banki lubią potrącać sobie dodatkowe koszty. Dlatego też firmy windykacyjne zwróciły się w kierunku rynku obligacji, który okazał się dla nich wyjątkowo wdzięczny.
Spółki najczęściej emitują papiery krótkoterminowe, z okresem do wykupu od dwóch do trzech lat. Oprocentowanie takich papierów najczęściej waha się w okolicach 12 proc., co z pewnością jest ofertą bardzo konkurencyjną w stosunku do obligacji skarbowych czy spółdzielczych. Kupon jest na ogół uzależniony od stopy WIBOR z dodatkową marżą od 6 do 10 proc. Niestety, emisje najczęściej nie mają charakteru publicznego i są kierowane tylko i wyłącznie do wybranych instytucji. Kwoty emisji sięgają dziesiątków milionów złotych, dług wartości 50 mln można uznać już za stosunkowo duży na tle branży. Z objęciem całości emisji nie jest jednak zazwyczaj tak różowo i czasem spółki muszą zadowolić się mniejszym zebranym kapitałem. Dlatego też czasem wielkość emisji jest celowo przeszacowywana, by mimo mniejszego zainteresowania zebrać wymaganą kwotę.
Kto kupuje taki dług? Oczywiście duże instytucje finansowe, przede wszystkim fundusze inwestycyjne działające na rynku obligacji, ale także np. otwarte fundusze emerytalne. Obligacje spółek zajmujących się windykacją są znakomitą możliwością dywersyfikacji portfela, ponieważ sama branża jest stosunkowo odporna na wahania koniunktury, a z drugiej strony słabo skorelowana z innymi branżami. Pozostaje życzyć sobie, by obligacje tego typu były szerzej dostępne, np. na rynku Catalyst.
Wejście na parkiet giełdowy nie jest postrzegane jako najlepszy sposób zdobywania kapitału. Jest to związane z faktem, że standardowo spółki przeprowadzają emisję akcji w celu zdobycia środków pod konkretną inwestycję, natomiast wymagania kapitałowe spółek windykacyjnych nie mają charakteru jednorazowego. Dlatego decydują się one na wejście na giełdę najczęściej w celu zdobycia prestiżu oraz dla większej transparentności. Efektem jest lepsze postrzeganie przez rynek finansowy i np. niższe koszty długu lub możliwość uplasowania większej emisji. Najczęściej na jednej ofercie akcji się kończy, co jest swego rodzaju kontrastem dla spółek innych branż, które potrafią emitować akcje co pół roku.
Należy w tym miejscu podkreślić, ze dla wielu spółek debiut na giełdzie był stosunkowo nieudany. Jest to związane z tym, że wchodziły one na GPW już po szczytach z 2007 roku, w okresie rozpędzającej się bessy. W efekcie pozyskały skromny kapitał i jako branża cieszą się na giełdzie niską popularnością. Obroty na ich papierach należą do niskich, a analitycy interesują się tymi spółkami od wielkiego dzwonu.
Sekurytyzacja to amerykański wynalazek, który wielu komentatorów postrzega jako jedną z przyczyn kryzysu finansowego lat 2007-9. Zadomowiła się także u nas i rozwija niezwykle dynamicznie. Po uchwaleniu Ustawy o funduszach inwestycyjnych możliwe stało się tworzenie funduszy sekurytyzacyjnych. Pierwsze pojawiły się już w 2005 roku, a do dziś jest ich ponad 20. Mechanizm sekurytyzacji jest dosyć skomplikowany. Polega on na emisji długu - najczęściej są to certyfikaty inwestycyjne, ponieważ to ten instrument mogą emitować fundusze sekurytyzacyjne. Zabezpieczeniem tegoż długu są nabywane wierzytelności. Typowy przebieg procesu sekurytyzacji jest następujący. Instytucja finansowa pragnąca sprzedać swój pakiet wierzytelności organizuje przetarg. Potencjalni inwestorzy przeprowadzają pogłębioną analizę próbki portfela wierzytelności (tzw. due dilligence, termin kojarzony częściej z rynkiem fuzji i przejęć), a następnie składają swoje oferty. Fundusz sekurytyzacyjny, który odniesie zwycięstwo w przetargu, emituje dług w postaci certyfikatów inwestycyjnych, by zdobyć kapitał.
Kapitał ten pochodzi od prywatnych inwestorów, jednak bardzo częstą praktyką na rynku jest obejmowanie całości emisji przez firmę windykacyjną, która była współtwórcą funduszu. Następnie firma ta staje się tzw. serwerem. Oznacza to, że będzie odpowiedzialna za egzekucję zakupionych wierzytelności, z którego to tytułu pobierać będzie ona wynagrodzenie. Dodatkowo, wraz ze wzrostem wyegzekwowanych wierzytelności, objęte certyfikaty będą zyskiwać na wartości, z czym wiąże się dodatkowy zysk, choć najczęściej tylko księgowy, dopóki certyfikaty nie zostaną wykupione. Nic dziwnego zatem, ze forma ta staje się wyjątkowo popularna.
Znamy już zalety sekurytyzacji z punktu widzenia indykatorów, jednak czy wiążą się z tym korzyści dla sprzedających wierzytelności? Odpowiedź jest twierdząca. Pierwszą zaletą jest zastrzyk kapitałowy dla sprzedającej instytucji. Można by zapytać, czemu jest to tak w ogóle postrzegane, skoro portfele o wartościach setek milionów są sprzedawane za ułamek tej kwoty? Otóż banki najczęściej takie złe kredyty puściły już w ciężar kosztów, tworząc na nie odpowiednią rezerwę w bilansie, de facto nie spodziewając się otrzymać za nie ani złotówki. W związku z tym dodatkowe kilka milionów dla banku jest postrzegane pozytywnie.
Pobierz: program do rozliczeń PIT
Druga zaleta, być może nawet ważniejsza, to poprawa struktury bilansu. Toksyczne aktywa są z niego wypychane, uzdrawiając bank pod względem księgowym i poprawiając jego wskaźniki. Najważniejszym jest tu prawdopodobnie współczynnik wypłacalności, który banki muszą utrzymywać na poziomie powyżej 8,5 proc. Jednorazowy skok takiego wskaźnika pozwala bankowi np. na udzielanie dalszych kredytów i w efekcie wyższy zarobek. Trzecią zaletą są korzyści podatkowe. Banki obecnie mogą zaliczać sekurytyzowane aktywa w koszty uzyskania przychodów, co wpływa korzystnie na ich zobowiązanie podatkowe. Przed 2004 rokiem nie było to możliwe, w związku z czym banki sprzedawały wierzytelności raczej niechętnie. Korzyści podatkowe nie dotyczą jednak samych banków - także spółki windykacyjne korzystające z mechanizmu sekurytyzacji odnoszą korzyści podatkowe - obowiązek podatkowy powstaje dopiero w momencie umorzenia certyfikatu, a nie za każdym wzrostem jego wartości.
W związku z jej licznymi zaletami, sekurytyzacja najprawdopodobniej będzie zyskiwała zwolenników w przyszłości. Już teraz banki często ograniczają przetargi tylko do funduszy sekurytyzacyjnych, a korzyści z niej płynące dostrzegło więcej podmiotów. Rynek będzie rozwijał się dynamicznie, a spółki, które przyswoiły tą innowację szybciej, zyskały przewagę konkurencyjną. Na polski rynek sekurytyzacji zaczęły zwracać uwagę także zagraniczne podmioty, których wejście z pewnością nadałoby konkurencji nowego wymiaru. Póki co jednak rynek polski postrzegany jako zbyt mały. Inwestor indywidualny także na razie nie ma tu za bardzo czego szukać, ale nie można wykluczyć, że w przyszłości certyfikaty inwestycyjne będą dostępne dla szerszego grona. Byłaby to znakomita alternatywa inwestycyjna.
Instytut Badań na Gospodarką Rynkową oszacował wielkość polskiego rynku windykacji w 2009 roku na blisko 14,3 mld złotych. Oznacza to wzrost w stosunku do roku 2006 o blisko 5,3 mld złotych, czyli 60 proc. Świadczy to nie tylko o potencjale rynku, ale przede wszystkim niewyrobionej do końca strukturze - stąd tak gwałtowny przyrost. Z przedstawionej kwoty blisko 5 mld przypadło na windykację wierzytelności z portfeli nabytych, natomiast pozostałą część stanowiła windykacja tradycyjna, czyli na zlecenie.
Wśród zleceniodawców bądź sprzedających wierzytelności (w praktyce dotyczy to tylko banków) dominują banki, odpowiadające za blisko 70 proc. segmentu. Sektor B2B (czyli wierzytelności powstałe pomiędzy przedsiębiorstwami) odpowiada za około 15 proc. rynku, pozostałą część stanowią długi wobec firm telekomunikacyjnych oraz dostarczających media. Udział innych podmiotów jest śladowy. Jeśli chodzi o sektor bankowy, to największą część kredytów niespłaconych obejmują oczywiście kredyty gotówkowe, na dalszych miejscach plasują się zaś kredyty korporacyjne i hipoteczne. Warto zauważyć, ze średnia wartość egzekwowanego długu w ostatnich latach znacząco wzrosła - od 1500 zł w 2007 roku aż do blisko 4000 zł w 2009 r. Pokazuje to dwie tendencje. Po pierwsze, banki w okresie prosperity nie tylko udzielały pożyczek bardziej liberalnie, ale przede wszystkim czyniły to na większe kwoty. Po drugie zaś, potrzeby samych Polaków poszybowały w górę, niesione szybkim wzrostem gospodarczym. Jak się okazało, wielu konsumentów podeszło do sprawy optymistycznie. Trudno jest mieć o to jednak pretensje, gdy banki rzadko żądały jakichkolwiek zabezpieczeń.
Jaka natomiast jest wymarzona wierzytelność dla firmy windykacyjnej? Przede wszystkim powinna być "świeża" - co oznacza, że powstała stosunkowo niedawno i bardzo szybko została sprzedana. Za graniczną datę uznaje się na ogół ok. 30 dni od daty ostatniej płatności. Wierzytelności młode na ogół znacznie prościej wyegzekwować niż stare długi, które dłużnik może traktować jako przedawnione. Po drugie, wierzytelność taka nie powinna być zbyt duża - tutaj granica jest bardzo płynna, najczęściej jednak kwoty powyżej dwóch średnich krajowych są traktowane jako poważne. Wysokie długi ciężko wyegzekwować w całości i najczęściej należy się zadowolić skromniejszą kwotą niż by to wynikało z wartości nominalnej. Finalnie stan prawny takiej należności musi być klarowny. Należy pamiętać, że kupując cały portfel, firmy windykacyjne przeprowadzają analizę tylko na próbce - w całym portfolio mogą znaleźć się sprawy, które są z góry skazane na niepowodzenie.
Należność, której egzekwować się nie da, to dla windykatora czysta strata.
Perspektywy dla branży rysują się interesująco. Czytelnik otrzymał już porcję liczb, dlatego by go nie zanudzać napiszę tylko, że IBnGR oszacował wielkość rynku windykacji w 2014 na 22 mld złotych, czyli prognozuje wzrost o blisko 50 proc. Warto więcej napisać o czynnikach sprzyjających rozwojowi. Najważniejszym z nich jest wzrost wartości udzielanych kredytów. Na tle krajów zachodnich Polacy są stosunkowo mniej zadłużeni, ale ta różnica będzie nadrabiana. W dodatku banki wyszły z kryzysu stosunkowo nieuszkodzone i są w stanie udzielać nowych kredytów. Oznacza to naturalnie większą liczbę długów do windykacji, nawet przy malejącej szkodowości kredytów. Szkodowość to termin określający odsetek kredytów, które przestały być spłacane. Znacząco wzrosła ona podczas kryzysu i przez następne lata będzie utrzymywała się na wyższych poziomach. Ze szkodą dla banków, a z zyskiem dla windykatorów. Dodatkowo coraz więcej instytucji będzie odchodziło od utrzymywania własnych działów windykacji na rzecz outsourcingu (zatrudniania zewnętrznych). Firmy o ugruntowanej pozycji mogą w związku z tym liczyć na poważny napływ kolejnych zleceń.
Przy rozwijającej się sekurytyzacji, banki będą chętne do wystawiania większej ilości pakietów na sprzedaż. Będzie premiowało to spółki, które zainwestowały w utworzenie funduszu sekurytyzacyjnego i zachęcało inne, by to uczyniły. Warto w tym miejscu jeszcze podkreślić wzrastającą rolę biur informacji gospodarczej, które w krajach rozwiniętych stanowiły często poważny bodziec do rozwoju rynku oraz rosnący segment kredytów korporacyjnych, który do tej pory ustępował kredytom konsumenckim. W Polsce ich potencjał jest cały czas niewykorzystany, a ich społeczna rola jest nie do przecenienia. Przedsiębiorstwa, które mają kłopot z nierzetelnymi płatnikami, często same wpadają w kłopoty. W efekcie, zanim na dobre mogą rozpocząć działalność, upadają, a ich bankructwo często pociąga kolejne. Efektywna windykacja mogłaby dać poduszkę powietrzną polskiej gospodarce, która nadal szybko się rozwija.
W każdej gospodarce powstają niespłacone długi i to prawdopodobnie nigdy się nie zmieni. W ten sposób powstaje nisza, którą wypełniają firmy windykacyjne. Udrażniają one finansowy krwioobieg, nie czynią tego jednak charytatywnie. Można dyskutować, czy bodowanie swojej pozycji biznesowej na cudzym nieszczęściu jest etyczne, jednak faktem jest, że to nie windykatorzy tworzą długi. Długi powstają na skutek błędnych decyzji wcześniej, a ktoś te błędy w pewnym sensie później naprawia. Bez tego każda długoterminowa działalność byłaby na dłuższą metę zagrożona. Zaufanie jest wprawdzie w biznesie ważne, ale firmowej kasy nie wypełni. Z pewnością z biegiem czasu branża windykacyjna będzie zyskiwała na znaczeniu, a wraz z upowszechnieniem jej usług mało korzystne stereotypy odejdą w niepamięć.
Marcin Różowski
Pobierz za darmo: program PIT 2010