Lekarstwo z Moguncji
Niemiecki koncern farmakologiczny BioNTech może odmienić oblicze postpandemicznego świata - to współtwórca razem z koncernem Pfizer pierwszej prawdziwej szczepionki na COVID-19. Mózgiem BioNTechu jest tureckie małżeństwo Uğur Şahin oraz Özlem Türeci. Oboje są z wykształcenia lekarzami, choć do niedawna zajmowali się jeszcze głównie walką z rakiem. Tureckie małżeństwo posiada 18 proc. akcji BioNTechu, a wraz ze wzrostem ich cen po ogłoszeniu pomyślnego finału prac nad szczepionką z dnia na dzień znaleźli się wśród stu najbogatszych Niemców.
Wśród artykułów prasowych o niemieckim koncernie farmakologicznym BioNTech, wylewających się w ostatnich tygodniach na łamy mediów światowych, znajdą się bodaj tylko dwa, które budzą negatywne skojarzenia. Pierwszy z nich zdominowała dyskurs medialny w połowie grudnia, kiedy okazało się, że hakerzy zorganizowali cyberatak na Europejską Agencję Leków, wykradając ważne informacje z centrali BioNTechu.
Druga "hiobowa wiadomość" obiegła media nieco później i zaniepokoiła już wszystkich przywódców światowych mocarstw. U producenta z Moguncji, który wraz z amerykańskim koncernem Pfizer opracował pierwszą certyfikowaną szczepionkę na COVID-19, miały zaistnieć problemy z dystrybucją nowego preparatu. Poza tymi wyjątkami można było odnieść wrażenie, że pokłady życzliwości autorów piszących o BioNTechu zdają się być tak obfite, że warto zapytać, czy te laury nie są przedwczesne? Kim są osoby stojące za sukcesem przedsiębiorstwa znad Renu, których nazwiska do niedawna były nieznane, a teraz nie schodzą z ust możnych tego świata?
- Jest czymś niesamowitym, że udało nam się w tak krótkim czasie opracować szczepionkę przeciwko koronawirusowi - cieszyła się niemiecka kanclerz Angela Merkel na początku grudnia w Bundestagu. Mimo że naznaczony pandemią rok 2020 z powodu licznych ograniczeń w życiu publicznym wydawał się nam nieskończenie długi, opracowanie nowego leku przebiegło w rekordowym tempie. "Prędkość światła" - tak w styczniu bieżącego roku nazwano w firmie BioNTech ambitny projekt, mający znaleźć remedium na wirusa, który wtedy wydawał nam się jeszcze szalenie odległy.
W normalnych czasach wytworzenie szczepionki zabiera od ośmiu do dziesięciu lat, podczas gdy naukowcy z Nadrenii potrzebowali na to zaledwie rok. W połowie listopada BioNTech wraz ze swoim amerykańskim partnerem Pfizer złożyli wniosek o wprowadzenie nowego preparatu na rynki w Stanach Zjednoczonych i Europie. Rezultaty badań wskazywały już wtedy na jego ponad 90-procentową skuteczność. Oczywiście wielu rzeczy jeszcze nie wiemy.
W pierwszej kolejności zostaną zaszczepieni pracownicy służby zdrowia i starsi pacjenci, a także młodsze osoby z chorobami współistniejącymi. Po pierwszych fazach szczepień będziemy w stanie sprecyzować kolejne grupy priorytetowe - tłumaczył minister zdrowia Jens Spahn w wywiadzie dla telewizji ARD. Jak dodał, dopiero wiosną 2021 r. dowiemy się więcej o tym, czy skuteczność szczepionki zależy na przykład też od wieku pacjenta. Minister zdrowia jest jednak przekonany, że najpóźniej wtedy będą one już dostępne w zwykłych gabinetach lekarskich. I mimo że na razie nowy lek jest dostępny jedynie w Wielkiej Brytanii, w Niemczech i Unii Europejskiej euforia już teraz nie zna granic.
Jeśli bowiem życie potwierdzi założenia ekspertów, już za chwilę świat pozna europejskiego zwycięzcę biegu po pierwszą prawdziwą szczepionkę przeciwko na SARS-CoV-2. Co jednak ciekawe, wytworzenie nowego leku nie jest sukcesem wyłącznie niemieckim. Baczniejszym obserwatorom rzeczywistości nie umknęło, że przychylne wieści o "biotechnologicznej rewolucji" naukowców z Moguncji zalewały przede wszystkim też łamy mediów w Turcji.
Mózgiem BioNTechu jest bowiem tureckie małżeństwo Uğur Şahin oraz Özlem Türeci. Oboje są z wykształcenia lekarzami, choć do niedawna zajmowali się jeszcze głównie walką z rakiem. Pracowali nad indywidualnymi terapiami immunologicznymi, wykorzystującymi naturalne mechanizmy samoleczenia każdego organizmu. Wśród wytrawnych znawców medycyny i biotechnologii Şahin znany był już wcześniej. W 2019 roku odebrał prestiżową irańską nagrodę za wybitne osiągnięcia naukowe. Urodził się w Turcji i jako małych chłopiec przyjechał z rodzicami do Kolonii. Na początku lat 70. XX wieku do Niemiec Zachodnich napływało wielu tureckich imigrantów, szukających nadziei na lepsze jutro.
Ojciec Uğura Şahina pracował w zakładach Forda. On sam już jako dziecko odkrył swoją pasję do biologii. - Już w szkole zainteresowało mnie, w jaki sposób organizm sam może identyfikować i atakować komórki rakowe - wspomina 54-letni naukowiec. Po studiach pracował na uniwersytecie, następnie zaś w klinice Kraju Saary, gdzie poznał swoją przyszłą żonę. Özlem Türeci, córka tureckiego lekarza, który przybył do Niemiec ze Stambułu, uchodzi dziś w Niemczech za jedną z pionierek w leczeniu raka metodami immunologicznymi. Wykłada m.in. na uniwersytecie w Moguncji.
W 2001 roku małżeństwo założyło spółkę biofarmaceutyczną Ganymed Pharmaceuticals AG, która skupiała się na opracowaniu lekarstw na nowotwory. Cztery lata temu Şahin i Türeci sprzedali ją za 422 mln euro. Już wcześniej współzakładali firmę BioNTech, gdzie zostali już na stałe, dalej zajmując się badaniami, związanymi z opartym na immunologii leczeniem raka. Dziś Şahin jest prezesem zarządu koncernu i od kilku miesięcy przyjmuje niemal codziennie dziennikarzy lub polityków, którzy chcą się dowiedzieć więcej o nowej szczepionce i jego twórcy.
Niezależnie od pory roku Şahin zawsze przyjeżdża do pracy rowerem. Jego przyjaciel Andreas Kuhn, który od trzynastu lat pracuje jako badacz w BioNTechu. - Rzadko spotykałem w swoim życiu ludzi, którzy są tak inteligentni. Można odnieść wrażenie, że we wszystkim co robi zawsze jest o krok dalej niż inni. Dziś może się to opłacić miliardom ludzi - mówi Kuhn. Trudno odmówić mu racji, przy czym nie chodzi jedynie o przełomowe osiągnięcia BioNTechu w dziedzinie medycyny. Kiedy świat obiegła informacja o skuteczności nowego preparatu oraz staraniach niemieckiego koncernu o certyfikację, na światowych giełdach zapanowały uroczyste nastroje.
Wtajemniczeni zdawali sobie już wcześniej sprawę z potencjału firmy z Moguncji. BioNTech ma ponad 1300 pracowników w ponad 60 krajach. Cztery miesiące temu niemieckie przedsiębiorstwo weszło na giełdę NASDAQ. Sprzedaż akcji przyspieszyła rozwój firmy, a opracowanie szczepionki na COVID-19 utorowało drogę do niespotykanych dotąd możliwości produkcyjnych.
"Kierowaliśmy się nieodmiennie jedną zasadą. Trzeba się koncentrować na tym, co leży w naszym zasięgu, a ten jest przeważnie większy niż nam się na początku wydaje" - przekonuje Özlem Türeci.
Determinacja oraz wiara w możliwości nauki przyniosły także w końcu upragniony sukces finansowy. Małżeństwo posiada 18 proc. akcji BioNTechu, a wraz ze wzrostem ich cen po ogłoszeniu pomyślnego finału prac nad szczepionką z dnia na dzień znaleźli się wśród stu najbogatszych Niemców.
Założyciele BioNTechu szybko doszli do wniosku, że to prawdopodobnie niewiele wskórają, jeśli nie uzyskają dostępu do światowych rynków. Między innymi dlatego związali się z amerykańskim megakoncernem Pfizer. I to właśnie przedsiębiorstwo z siedzibą w Nowym Jorku wynegocjowało umowy dotyczące zakupu szczepionki z Komisją Europejską oraz odpowiednimi organami w USA. Według ustaleń amerykańskich dziennikarzy Pfizer i BioNTech mają się podzielić dochodami ze sprzedaży szczepionki. Przy czym tylko w roku 2021 mają one wynieść ok. 15 mld dolarów. - W tej branży tak właśnie funkcjonują zasady gry: zdolni badacze z małej spółki opracowują szczepionkę, a potem silniejsi partnerzy dodają im skrzydeł albo im je podcinają, wykupując ich udziały - tłumaczy znany niemiecki inwestor Klaus Hommels. Jego zdaniem firmy jak BioNTech są zdane na pomoc gigantów. Wśród największych dziesięciu koncernów farmakologicznych na świecie nie ma bowiem ani jednej niemieckiej spółki.
Oczywiście zarząd BioNTechu nie zamierza dać się "wykupić", lecz dostrzega w tym przełomowym momencie swojej historii szansę na doszlusowanie do branżowej czołówki. Tym bardziej, że europejska konkurencja nie śpi. Niemiecki konkurent CureVac z Tybingi ubiega się również o szybką certyfikację preparatu, dzięki któremu chciałby odmienić oblicze świata postpandemicznego.
- W Niemczech wciąż nie ma odpowiedniej infrastruktury, mogącej pomóc firmom jak BioNTech czy CureVac. Politycy ją po prostu latami zaniedbywali, a w obliczu pandemii koronawirusa nagle odkryli, że jest potrzebna. Powinni więc potraktować obecny kryzys jako okazję, by wreszcie wesprzeć swoje talenty tu w kraju. Dolina Krzemowa zawdzięcza swoje dzisiejsze oblicze szczodrym rządzącym, choć nie zawsze tak wyglądało - wyjaśnia Hommels.
A przecież z reguły Niemcy potrafią się zorganizować, czego dowodzi choćby to, że są już przygotowani na wielkie szczepienie na miesiąc przed puszczeniem lekarstwa na rynek. Pierwsze dostawy preparatu trafią do około 60 ośrodków dystrybucji, rozsianych po całym kraju. Następnie zostaną one rozesłane do centrów szczepień, utworzonych przez rządy landów. W samym Berlinie powstało sześć takich centrów, między innymi na lodowiskach oraz nieczynnych lotniskach Tegel i Tempelhof. Wspomniane ośrodki powstają obecnie we wszystkich krajach związkowych. Przykładowo w graniczącym z Polską landzie Meklemburgia Pomorze-Przednie od początku stycznia ma być szczepionych ponad pięć tysięcy osób dziennie. Mają tam też zostać utworzone mobilne zespoły, dostarczające szczepionki pacjentom w domach opieki. Zespoły te mają zostać podzielone na cztery grupy, każda z nich ma pracować nieprzerwanie przez cztery godziny, co ma zapewnić szczepienie przez 16 godzin dziennie. Co ciekawe, jako że już teraz brakuje rąk do pracy, lokalne rządy w Schwerinie, Berlinie czy Poczdamie zaczynają zerkać za Odrę, zachęcając polskich pielęgniarzy i lekarzy do zasilenia personelu medycznego.
Wojciech Osiński, Berlin
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Sprawdź najnowsze promocje i korzystaj z listy zakupowej ding.pl