Mieszkanie dla chiromanty
Przekomarzania między kandydatami na urząd prezydenta wchodzą właśnie w decydującą fazę, to znaczy w fazę, kiedy nie tylko sztaby, ale i poszczególni stronnicy obydwu kandydatów zaczynają spierać się o różnicę łajdactwa nawet nie między kandydatami, bo o tym, ma się rozumieć, nie ma mowy, tylko między sobą.
Dzięki wspaniałomyślności stacji telewizyjnej TVN, mogliśmy niedawno taki spektakl obejrzeć sobie na żywo; panowie Jacek Kurski i Stefan Niesiołowski najpierw powiedzieli sobie nawzajem verba veritatis, a następnie, przy jeszcze pracujących kamerach, omalże się nie uściskali. Cóż innego zresztą mogli zrobić, skoro najdalej za trzy tygodnie będą tworzyli jedną zgraną drużynę: kłamcy z prawdomównymi, łajdacy - z uczciwymi? Tyle ich, co teraz sobie nawymyślają, co w politycznie poprawnej nowomowie nazywa się "pięknym się różnieniem". Korzystajmy tedy i my z tej wojny, bo pokój może być straszny i trochę się pięknie poróżnijmy.
Subwencje źródłem dobrobytu
Jeden z wiernych, acz bezlitośnie krytycznych Czytelników moich felietonów lansuje pogląd, iż współcześnie nie ma rozwoju bez państwowych subwencji. Pogląd ten uważam za absurdalny, co stosunkowo łatwo wykazać na nieubłaganym gruncie teoretycznym. Jeśli mianowicie prawdą jest, że państwowe subwencje są koniecznym warunkiem rozwoju, to prawdopodobnie prawdą jest i to, że im subwencje wyższe, tym rozwój szybszy, a im bardziej powszechne, to co ważniejsze - pewniejszy. Zatem gdyby subwencje były powszechne i stuprocentowe, powinniśmy mieć do czynienia z rozwojem gwarantowanym.
Oczywiście stuprocentowe subwencje wymagałyby konfiskowania przedsiębiorstwom całego zysku, bo jakże inaczej tak szczodrze subwencjonować? W efekcie mielibyśmy do czynienia z powrotem do socjalizmu realnego w najbardziej ortodoksyjnej jego postaci, jeszcze sprzed rewizjonistycznych prób wprowadzania namiastek kategorii ekonomicznych (zysku i konkurencji) w postaci tzw. "bodźców materialnego zainteresowania", którymi tow. Bolesław Jaszczuk pod koniec lat 60-tych oczarował Władysława Gomułkę. Skończyło się to strzelaniną na Wybrzeżu, za którą jeszcze dziś świecić musi oczami gen. Wojciech Jaruzelski.
Mimo takich zniechęcających rezultatów pogląd ten nadal ma swoich fanatycznych zwolenników i nawet na wielu ekonomicznych uczelniach jest podawany do wierzenia w postaci spiżowego prawa naukowego, że co jak co, ale rolnictwo bez subwencji rozwijać się nie może. Tłumaczę sobie tę zatwardziałość nie tyle okolicznością, iż wielu zwolenników tego poglądu z podobnych poglądów się doktoryzowało i habilitowało, a bardziej faktem, iż zasiadają oni w licznych instytutach, jak to się mówi, "obsługujących" rolnictwo, oczywiście subwencjonowanych. Czyż w tej sytuacji wypada im powątpiewaniem w subwencje podcinać gałąź na której tak wygodnie siedzą?
Ale takie teoretyczne rozważania w niektórych praktykach wzbudzają sprzeciw, a co najmniej uśmiech politowania. Sięgnijmy tedy do skarbca doświadczeń praktycznych.
Wielkie Społeczeństwo
Oto w książce Jakuba Goldsmitha "Pułapka" opisane są badania prof. Waltera Williamsa, który w roku 1995 sprawdził funkcjonowanie serii programów socjalnych, wprowadzonych w roku 1965 przez prezydenta USA Lyndona Johnsona pod wspólną nazwą "Wielkie Społeczeństwo". Okazało się, że subwencje rządowe zaledwie w 28 proc. trafiły do adresatów tych programów, bo 72 proc. zostało przechwycone przez administrujące nimi aparaty, które przez całe 30 lat się rozrastały.
Prof. Williams podał też, ile to wszystko kosztowało; za pieniądze wyasygnowane na ten cel można by wykupić majątek trwały 500 największych przedsiębiorstw amerykańskich i całą ziemię uprawną w USA.
Okazuje się, że w ciągu 30 lat zostały z gospodarki wyssane takie ogromne pieniądze po to, by w 2/3 przeznaczyć je na biurokratyczne aparaty, które w innej sytuacji nie byłyby w ogóle potrzebne! Oczywiście, może to być oceniane różnie; z punktu widzenia podatnika może to być uważane za horror i karygodne marnotrawstwo, podczas gdy z punktu widzenia członka tej biurokratycznej kasty, polityka subwencjonowania wszystkiego z pieniędzy publicznych może być uważana za pomysł genialny, a nawet - natchniony.
Ciekawe, że jeden z przywódców murzyńskich w USA, Ludwik Farrakhan też spenetrował prawdę i domaga się natychmiastowego wstrzymania wszelkich programów pomocowych dla Murzynów, bo jego zdaniem, skazują ich one na tzw. wyuczoną bezradność, uzależniają od biurokracji i niszczą życie rodzinne. Nawiasem mówiąc, Farrakhan za te plagi obwinia socjalizm, który jego zdaniem został wymyślony przez Żydów, żeby zniszczyć Murzynów. Z tej racji uważany jest za antysemitnika.
Pocałunek pani wicepremier
Pocałowaniem wszczepiłem w duszę jad, co was będzie pożerać. Spójrzcie i patrzcie na me katusze: wy tak musicie umierać? - napisał Adam Mickiewicz. Chodziło o wodza Maurów Almanzora, który niby to pobratał się ze zwycięskimi Hiszpanami, a tymczasem, wymieniając pocałunki, podstępnie pozarażał ich dżumą. Jeszcze politycy zwycięskich partii trwają w euforii po orgazmie wyborczego zwycięstwa, a desygnowany na premiera pan Kazimierz Marcinkiewicz stręczy nam filary polityki swego przyszłego rządu w postaci "rozwoju przez zatrudnienie", "przyjaznego prawa gospodarczego", które ma polegać na zmniejszeniu liczby koncesji i licencji (nawiasem mówiąc; albo koncesje są dobre, a w takim razie - po co zmniejszać ich liczbę, albo są złe - to dlaczego je utrzymywać), zwiększenia inwestycji i prowadzenia "polityki pieniężnej dla rozwoju" (chodzi o to, żeby "eksport był opłacalny" - a import?), a tymczasem z inicjatywy pani wicepremier Izabeli Jarugi-Nowackiej Polska po cichutku podpisała Zrewidowaną Europejską Kartę Socjalną. Wprowadza ona pewne nowe rozwiązania do Europejskiej Karty Socjalnej, którą Polska, pod presją związków zawodowych ratyfikowała w 1997 roku.
W tym dokumencie są zapisane rozmaite dobrodziejstwa, które można potraktować jako subwencje. Jakże bowiem inaczej potraktować taki np. zapis: "każdy będzie miał możliwość zarabiania na życie w swobodnie wybranym zawodzie". Zwracam uwagę, że nie zapisano tam, iż każdy może swobodnie wybrać sobie zawód, tylko - że może "zarabiać na życie". A jak nie będzie miał żadnych nabywców na produkty swojej pracy?
Na przykład, ktoś obrał sobie zawód chiromanty, ale jego wróżby notorycznie się nie sprawdzały, więc okoliczne kucharki poszły wróżyć sobie z ręki do kogoś innego. I co wtedy? Wtedy ktoś musi naszemu chiromancie tę możliwość zarabiania na życie - zrealizować. W przeciwnym razie te wszystkie zapisy nie miałyby najmniejszego sensu, nieprawdaż?
Do takiej interpretacji upoważnia zresztą inny zapis: "każdy ma prawo do ochrony przed ubóstwem i marginalizacją społeczną", albo: "każdy ma prawo do mieszkania" - oczywiście bez względu na to, czy coś w tym kierunku robi, czy nie, bo w przeciwnym razie w Karcie byłyby wpisane jakieś warunki.
Tak się szczęśliwie składa, że pan Kazimierz Marcinkiewicz zapowiada rozruszanie gospodarki poprzez intensyfikację budownictwa mieszkaniowego, podobnie zresztą, jak przed 10 laty Aleksander Kwaśniewski. W takim razie - będzie co rozdawać, a jeśli to tylko taka zapowiedź, żeby było ładniej - to będzie co odkładać na późniejsze terminy. Nawet i w tym przypadku mielibyśmy do czynienia z państwem "odwróconym przodem do obywatela", jak to pięknie ujął pan Lech Kaczyński. W takim państwie - ho, ho! - wydatki na "subwencje" mogą rosnąć znacznie szybciej, niż dochody z gospodarki. W takiej sytuacji całkiem realna staje się perspektywa, że pisanie podań o subwencje, czyli inaczej mówiąc - żebractwo, stanie się naszą narodową specjalnością.
Stanisław Michalkiewicz