Nie bijmy się w piersi, Europa widzi nas nieźle
Z gorszym lub lepszym skutkiem prowadzimy negocjacje stowarzyszeniowe z Unią Europejską.
Odrzucając pewne doktrynalne uprzedzenia z jednej strony, a nierealne marzenia i oczekiwania z drugiej - trzeba chyba powiedzieć, że generalnie nie jest źle. Tym bardziej, jeżeli - wbrew buńczucznym zapowiedziom niektórych polityków - zdamy sobie sprawę, iż negocjacje nie są prowadzone przez dwóch równoprawnych partnerów. Im wcześniej wszyscy zdamy sobie z tego sprawę, tym mniej będzie rzeczywistych rozczarowań i upokorzeń. To przede wszystkim my mamy interes w przystąpieniu do elitarnego grona państw i to my musimy spełnić określone warunki. Unia rzeczywiście chce się rozszerzać, ale bez Polski da sobie radę znacznie lepiej niż my bez Unii.
Jeżeli przyjmiemy taki tok rozumowania, specjalnego znaczenia nabiera obraz naszego kraju w oczach nie tylko unijnych negocjatorów, ale wszystkich ludzi związanych z biznesem, robieniem interesów - niezależnie od dziedziny. O obrazie wśród przeciętnych obywateli nie ma co wspominać, bo to zupełnie odrębna sprawa. Wizerunek Polski jako kraju, w którym można robić interesy, nie jest taki, jaki byśmy chcieli widzieć - lecz taki, jaki wykreują najróżniejsze instytucje finansowe i badawcze. Bynajmniej nie ulokowane nad Wisłą.
Jest to niezależne od faktu, że stosowane metody badawcze, a w konsekwencji wyniki, często budzą poważne wątpliwości, oraz że przedstawiane prognozy oparte są o mierniki chyba w zbyt dużym stopniu wystandaryzowane, wręcz zautomatyzowane. Z pewnością ułatwia to pracę, ale z równie wielką pewnością wypacza wyniki. Najlepszym dowodem są skoki w górę czy w dół o kilkanaście czy kilkadziesiąt pozycji. Taka sytuacja możliwa jest w rankingu FIFA, gdy piłkarska reprezentacja wygra lub przegra kilka spotkań z rzędu - ale nie w gospodarce.
Przy tych wszystkich zastrzeżeniach warto, a wręcz trzeba wiedzieć, jak postrzegają nas bliżsi i dalsi partnerzy w interesach. Na szczęście można powiedzieć, że obraz naszego kraju nie jest taki zły, jak by się mogło wydawać z polskiej, najeżonej tysiącem codziennych trudności, perspektywy. Nie jesteśmy już, co prawda, tygrysem Europy - jak w latach poprzednich - ale wzrost gospodarczy, szacowany przez największe instytucje finansowe Europy na poziomie 4,1-4,3 proc., lokuje nas znacznie wyżej od wszystkich krajów Eurolandu oraz w zdecydowanej czołówce krajów aspirujących i ościennych. W sporządzonym przez EBOR rankingu państw transformujących swoje gospodarki wyprzedzają nas tylko Węgry, a drugie miejsce dzielimy z Czechami.
Ta ocena ma wymierne efekty - prawie 40 proc. bezpośrednich inwestycji zagranicznych w regionie lokowane jest właśnie w Polsce. W roku 2001 będzie to kolejne 8,3 mld USD. I nie wynika to jedynie z faktu, że - po prostu - jesteśmy stosunkowo dużym krajem.