Orłowski: Rząd mógłby robić więcej i szybciej

Opinia publiczna prędzej zauważy wpompowanie w gospodarkę blisko biliona dolarów, jak to robi prezydent Barak Obama, niż zmianę 30 ustaw - twierdzi prof. Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PricewaterhouseCoopers, dyrektor Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej.

Opinia publiczna prędzej zauważy wpompowanie w gospodarkę blisko biliona dolarów, jak to robi prezydent Barak Obama, niż zmianę 30 ustaw - twierdzi prof. Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PricewaterhouseCoopers, dyrektor Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej.

Jak ocenia Pan antykryzysowe działania rządu?

- Dyskusja na temat sposobów walki z kryzysem ma miejsce nie tylko w Polsce. Niektóre kraje na czele z USA, Wielka Brytanią, Japonią i Francją twierdzą, że trzeba ożywiać gospodarkę wykorzystując wydatki publiczne. Inne, w tym Niemcy, uważają, że z kryzysem nie należy walczyć poprzez zwiększanie deficytu i wydawanie pieniędzy, ale np. zmieniając prawo. Nasz rząd poszedł tą drugą drogą. Nie oznacza to jednak, że rząd, który nie zwiększa deficytu budżetowego, nic nie robi. Jednak opinia publiczna prędzej zauważy wpompowanie w gospodarkę blisko biliona dolarów, jak to robi prezydent Barak Obama, niż zmianę 30 ustaw.

Reklama

Która droga jest lepsza?

- Wydawanie pieniędzy kosztem znacznego zadłużania się państwa jest dość kontrowersyjne, to fałszywa droga wyjścia z kryzysu. Na krótką metę gospodarka ma się lepiej, ale w perspektywie kilku lat pojawią się potężne kłopoty. W UE dominuje podejście "niemieckie". Choć deficyty budżetowe wzrastają, mało kto chce dobrowolnie dodatkowo się zadłużać, aby ogromnymi strumieniami pieniędzy pobudzać gospodarkę. Można oczywiście zapytać, czy w innych dziedzinach polski rząd robi dostatecznie dużo, np. przy zmianie prawa pracy - aby umożliwić bardziej elastyczne formy zatrudnienia, czy przy wspieraniu sektora finansowanego - aby zapewnić kredyty dla gospodarki. Odpowiedź brzmi: mogłoby być więcej i szybciej. Kluczowe znaczenie ma sprawniejsze wydawanie pieniędzy z UE. Prezydent Obama w ramach pakietu stymulacyjnego ma zamiar wydać około 5 proc. amerykańskiego PKB. Polska ma w ramach unijnych funduszy strukturalnych pulę w wysokości 2 proc. PKB, jeśli doliczymy niezbędne współfinansowanie, będzie to 3-4 proc. PKB. Gdybyśmy byli w stanie w pełni wykorzystywać unijne fundusze, mielibyśmy porównywalny program ożywienia gospodarki z tym, co fundują sobie Amerykanie za cenę dramatycznego zadłużenia kraju.

Niektórzy pulę unijnych funduszy nazywają wręcz planem Marshalla.

- Inne czasy, inne warunki. Plan Marshalla służył powojennej odbudowie gospodarki europejskiej, miał życiodajne znaczenie dla państw zachodniej Europy. Dziś gdyby nie było środków unijnych, Polsce nie groziłoby załamanie gospodarcze. Ich znaczenie jest inne - dają nam możliwość przyspieszenia rozwoju poprzez poprawienie warunków do prowadzenia działalności gospodarczej oraz jakości kapitału ludzkiego.

Wydawanie unijnych funduszy nie idzie nam jednak tak sprawnie, jak zakładał rząd.

- W przypadku unijnych programów trudno na bieżąco na podstawie liczb oceniać, czy wydajemy szybko czy wolno. Mówimy przecież o programach wieloletnich, które często - głównie w przypadku dużych projektów - mają długą fazę przygotowań. Tak się dziś buduje np. autostrady. Gdyby rozliczać tylko na podstawie ilości wydanych pieniędzy, mógłby powstać mylny obraz. Nie popełnimy jednak pewnie błędu mówiąc, że na pewno są możliwości przyspieszenia.

Jakie? Czy sami nie komplikujemy procedur?

- Często stykam się z opiniami, że wymogi unijne związane z realizacją danego projektu zostały dwukrotnie zwiększone przez twórczość polskich urzędników odpowiedzialnych za jego realizację. Oznacza to, że urzędnik podejmuje decyzje z mniejszym ryzykiem. Za przykład mogą posłużyć żądania bardzo wysokich gwarancji bankowych, które są drogie i czasem trudno dostępne. Angażując się w jakąkolwiek działalność inwestycyjną z pieniędzy publicznych państwo musi brać na siebie część ryzyka. Tymczasem bardzo często jednostka odpowiedzialna za realizację projektu chce, aby 100 procent ryzyka wziął na siebie realizujący. To wygodne z punktu widzenia urzędnika. Mniejsze jednostki - firmy, samorządy - mogą się jednak zastanowić, czy warto brać współfinansowanie, jeśli do spełnienia są tak kosztowne wymogi. Czasem bariera organizacyjno-prawna spełnienia kryteriów może być na tyle poważna, że beneficjent uzna, że w ogóle nie warto się ubiegać o dofinansowanie, skoro jest ono tak skomplikowane, czasochłonne, kosztowne i niepewne. Nie zachęcam do rozdawania pieniędzy bez przyjrzenia się projektowi i minimalnego niezbędnego zabezpieczenia, ale jestem przekonany, że w wielu przypadkach stawiane wymogi idą za daleko. Kosztem opóźnień, a nawet nie wydawania części pieniędzy, instytucje zarządzające funduszami chcą pozbyć się jakiekolwiek ryzyka przerzucając je w całości na beneficjenta. Jest to duża przesada, zwłaszcza w czasie kryzysu. Wiem, że firmy mają problemy z uzyskaniem gwarancji bankowych, czy kredytu na współfinansowanie. To sprawia, że wydajemy mniej niż moglibyśmy. Skoro rząd jest gotów gwarantować kredyty dla przedsiębiorstw, tym bardziej powinien gwarantować kredyty na współfinansowanie projektów unijnych. Banki teoretycznie są gotowe do ich udzielania, w praktyce bywa różnie. Wydaje się, że również banki oczekują od państwa wzięcia większej odpowiedzialności na wypadek niepowodzenia. Ryzyko nie jest duże, ale w czasach kryzysu banki starają się go unikać. Dla radzenia sobie przez Polskę z obecnym kryzysem kluczowe jest jak najlepsze wykorzystanie środków unijnych.

Co należałoby zrobić?

- Przede wszystkim zwalczyć tendencje w biurokracji, aby nie zajmowała się głównie ochroną bezpieczeństwa podejmujących decyzje urzędników. Bo te przepisy ustalają polskie instytucje.

Jak rząd może "naciskać" na banki, aby chętniej udzielały kredytów?

- Rząd ma przede wszystkim możliwości zachęty. Gwarancje kredytowe nie są wcale naciskiem. Jednak rząd ich nie wykorzystuje, choć deklarował kilka miesięcy temu, że będzie szeroko z takiej możliwości korzystał. Program gwarancji kredytowych znajduje się obecnie w Sejmie, prawdopodobnie antykryzysowy program wspierania i gwarantowania kredytów będziemy mieli zaraz po tym, jak skończy się kryzys.

Czyli kiedy?

- Nie wiadomo. Ten kryzys jest cięższy i bardziej nieprzewidywalny niż te, z którymi mieliśmy do czynienia przez ostatnie pół wieku. Optymiści twierdzą, że już w przyszłym roku będzie widać wyraźną poprawę, pesymiści uważają, że czeka nas kilka lat trudnych gospodarczo. W przypadku Polski "trudne lata" nie muszą oznaczać recesji, a znacznie wolniejszy wzrost niż w latach poprzednich. Musimy być gotowi na różne scenariusze przy planowaniu.

Pan jest optymistą?

- Myślę, że czeka nas kilka trudnych lat, sytuacja poprawi się trochę już w przyszłym roku, ale poprawa nie będzie szybka. Przez kilka najbliższych lat będzie trudno, bo w trudnej sytuacji będzie się znajdowała Europa zachodnia. Nie znaczy to, że mamy zawiesić wszystko na kołku. Wśród państw UE jesteśmy krajem będącym dziś w najlepszej sytuacji gospodarczej i naszym celem powinno być, aby takim pozostać. To powinno nas również skłaniać do jak najlepszego wydawania unijnych funduszy. Ta część wydatków i koniunktury gospodarczej nie zależy od humoru prywatnych przedsiębiorców ani od sytuacji gospodarczej naszych partnerów handlowych. To dodatkowy wzrost, który możemy sobie zafundować wykorzystując środki, które mamy obiecane i po które możemy sięgnąć.

Jakie znaczenie przypisuje Pan oddziaływaniu funduszy unijnych na naszą gospodarkę?

- Fundusze unijne mają dla nas fundamentalne znaczenie. Długofalowe - dla tworzenia warunków do prowadzenia działalności gospodarczej porównywalnej z zachodnią Europą, a także krótkofalowe - obecnie w czasie kryzysu - dla wspomagania koniunktury. W warunkach powolnego wzrostu gospodarczego lub wręcz stagnacji pieniądze te są dla nas cenniejsze, bo pomagają w trudnym czasie. Paradoksalnie, w okresie złej koniunktury możemy je lepiej wykorzystywać - spadły kosztorysy niektórych projektów, mamy czasowe osłabienie złotego, więc więcej możemy wybudować za te same pieniądze. Mądre wydawanie funduszy unijnych jest obecnie jednym z głównych zadań rządu. To szansa dana raz na sto lat - w następnej perspektywie finansowej nie dostaniemy już tak dużej puli. Muszą one zostać wydane nie byle jak, lecz zgodnie z planem długookresowego rozwoju Polski. Krótkookresowy efekt antyrecesyjny ma duże znaczenie, ale jest jednak mniej ważny.

W ostatnim czasie pojawiły się propozycje, aby UE podjęła decyzję polityczną i wszystkich 27 członków objęła wspólną walutą. To dobry pomysł?

- To czysta fantazja, propozycja całkowicie oderwana od realiów. Nie ma możliwości politycznych i gospodarczych odejścia od kryteriów, jakie stosuje Unia przy rozszerzaniu strefy euro. Propozycja przyjęcia do strefy euro krajów o niezbilansowanych finansach publicznych, z dużymi deficytami w wymianie handlowej z zagranicą jest niedobra także w sensie ekonomicznym. Zlikwidowanie barier wcale nie byłoby dla nas korzystne. Rozsądnym jądrem tej propozycji byłaby natomiast większa otwartość i gotowość krajów państw strefy euro do potraktowania rozszerzenia jako zadania priorytetowego - bez zmieniania formalnych kryteriów.

Rozmawiała: Małgorzata Schwarzgruber

Fundusze Europejskie
Dowiedz się więcej na temat: bank | Barack Obama | prezydent | PKB | Witold Orłowski | wymogi | rząd | strefy | kredyt | współfinansowanie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »