Po epidemii trzeba będzie posprzątać straty

Rząd ma podjąć jedną z najważniejszych decyzji od minionych dziesięciu lat i na kolejne dziesięć. Będzie to decyzja o tym, w jaki sposób Polacy podzielą straty spowodowane epidemią koronawirusa. Najważniejsze pytanie jest teraz takie - czy rząd zrobi "wszystko co trzeba", żeby podzielić je sprawiedliwie i byśmy ten podział zaakceptowali.

- W takiej sytuacji jak obecna dużo większe pole do działania ma polityka fiskalna, czyli zapewnienie dopływu środków do gospodarki z budżetu państwa oraz zapewnienie gwarancji przedsiębiorstwom - mówi Interii profesor Dariusz Filar, były członek Rady Polityki Pieniężnej.

To będzie zupełnie inny kryzys

Tylko co jakiś czas zastanawiamy się, czy podział zysków odpowiada naszemu poczuciu rozsądku, a niektórzy także - czy jest zgodny z poczuciem sprawiedliwości. Sytuacja teraz jest zupełnie inna.  

Kiedy wybucha kryzys, musimy zastanowić się, jak dzielić straty. I zwykle sprawia to dużo większy kłopot niż podział zysków. Poprzedni globalny kryzys finansowy sprzed 12 lat wywołał największy międzynarodowy spór o podział strat. Ten podział dotąd nie został przeprowadzony, a straty też nie zostały pokryte. To stawia dziś cały świat w dużo gorszej sytuacji niż 12 lat temu.

Reklama

To będzie zupełnie inny kryzys - zwracają uwagę ekonomiści. "Poprzedni był wynikiem nierównowagi finansowej, przede wszystkim w sektorze mieszkaniowym w USA. Obecny jest spowodowany całkowicie zewnętrznym czynnikiem" - pisze Louise Sheiner, dyrektor w amerykańskim ośrodku badawczym The Hutchins Center on Fiscal and Monetary Policy.

A w związku z tym "narzędzia" do przeciwdziałania skutkom obecnego kryzysu też powinny być inne. Jednak kryzys 2008 roku spowodował, że ich dobór jest bardzo ograniczony. Poza tym użyte wówczas narzędzia okazały się nie do końca skuteczne. Zwłaszcza jeśli chodzi o podział i pokrycie strat.

- To jest inny wstrząs niż poprzedni kryzys. Tamten był globalnym kryzysem finansowym, uderzył przez sferę finansową, przez system bankowy i giełdy w realną gospodarkę. Teraz mamy do czynienia ze wstrząsem wielowymiarowym. Uderza nie tylko w sferę finansową, ale i w sferę realną, zarówno po stronie popytowej, jak i podażowej - mówi Dariusz Filar.  

Kryzys 2008 roku wybuchł wskutek strat banków wynikających z niespłacanych kredytów hipotecznych. Rządy były zmuszone ratować banki, a na przykład Irlandia wydała na to aż 32 proc. swojego rocznego PKB. Natychmiast wybuchły spory o to, kto ma pokryć straty w przypadku instytucji międzynarodowych. Francja Belgia, Luksemburg i Holandia stanęły na skraju wojny, gdy upadł działający we wszystkich tych krajach bank Dexia. Każde państwo działało na własną rękę.

Aż do lipca 2012 roku nie było żadnej wspólnej polityki. W Hiszpanii na przykład rząd pozwolił tamtejszym bankom na bezprzykładne odbieranie nieruchomości kredytobiorcom, gdy tylko zaczęły się opóźnienia w spłatach rat. W Irlandii windykatorzy i pośrednicy - zwykle żerujący na takich okazjach - mówili: nie przyłożymy ręki do zabierania ludziom mieszkań i domów; nie będziemy robili rzeczy nieakceptowanych przez społeczeństwo.

Wnioski z przeszłości

Z reakcją na poprzedni kryzys Unia wystartowała katastrofalnie spóźniona. Ale nie wolno zapominać o jednym - Unia działa tylko w takich granicach, jakie zakreślają jej egoizmy państw narodowych. A wiadomo, że niektóre traktują Brukselę jak bankomat - "wy dajecie pieniądze, a my nie mamy żadnych zobowiązań". Dlatego odpowiedzialność za walkę ze skutkami kryzysu w Europie spadła na Europejski Bank Centralny.
To właśnie w lipcu 2012 roku w Londynie jego ówczesny prezes Mario Draghi powiedział, że "zrobi wszystko co potrzeba" - "whatever it takes" - żeby ocalić wspólną walutę, euro. EBC - podobnie jak zresztą wcześniej amerykański Fed - obniżył stopy procentowe, w efekcie nawet poniżej zera, i zaczął kupować obligacje od banków. Kiedy kredytobiorcy mają kłopoty ze spłacaniem kredytów, banki nie mogą pożyczać dalej, bo nie mają z czego. Za obligacje banki dostawały gotówkę, więc mogły udzielać znowu kredytów.

Kłopot, który powstał, był taki, że - jak to zostało już nie raz policzone - gotówka w niewielkim odsetku trafiała do gospodarki. Sprzyjała natomiast hossie na rynkach finansowych. Indeksy giełd amerykańskich rosły do 2009 roku niemal nieprzerwanie, a S&P 500 od dołka w 2009 roku do krachu z 21 lutego zyskał na wartości ponad pięć razy.

- Sytuacja amerykańska była bardzo specyficzna. Po globalnym kryzysie nie wyciągnięto wniosków i w rezultacie ta ogromna płynność, jaka była w systemie finansowym, poszła na giełdy. Wielu analityków było przekonanych, że poziomy indeksów nie są racjonalne. Koronawirus stał się szpilą, która balon przekłuła - mówi Dariusz Filar.

Tego błędu nie należy powtarzać, choć banki chętnie wyciągną ręce po każdy kapiący pieniądz. Ale co robić? Kłopot z tym, że strat w gospodarce jeszcze nie widać i na razie mamy tylko prognozy. Już dwa tygodnie temu Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju opublikowała prognozę, że wzrost PKB w tym roku na świecie będzie z powodu epidemii o ok. 0,5 pkt. proc. niższy niż w poprzednim scenariuszu. Ale pojawiają się też prognozy, iż epidemia spowoduje, że świat straci ok. 5 proc. swojego PKB.

- Sytuacja wygląda znacznie gorzej niż w 2008 roku (...) Jest tylko jeden sposób na przywrócenie równowagi: bezczynność gospodarcza, dopóki nie minie niebezpieczeństwo - mówi w wywiadzie dla portalu Vox Jason Furman, jeden z głównych doradców ekonomicznych byłego prezydenta USA Baracka Obamy.
Prognozy dotyczą na razie tylko niektórych branż. I tak przewoźnicy lotniczy (IATA) przewidują, że poniosą straty między 63 a 113 mld dolarów. Szacunki organizacji turystycznych we Włoszech podają prognozy spadku ruchu w tym kraju o 40-80 proc., a we Francji o 30-40 proc.

Czas szybkich działań

Statystyki i rzeczywiste dane nie nadążają za rozprzestrzenianiem się wirusa, a więc trzeba działać niejako "na ślepo".  Na razie mamy tylko "twarde" dane z Chin, gdzie epidemia się zaczęła. Są najgorsze w historii statystyki prowadzonej przez to państwo.

Krajowa produkcja przemysłowa w ciągu pierwszych dwóch miesięcy 2020 roku spadła o 13,5 proc. - podało w poniedziałek Narodowe Biuro Statystyki. Stopa bezrobocia w miastach wzrosła w lutym do 6,2 proc., sprzedaż detaliczna spadła w styczniu i lutym o 20,5 proc. rok do roku a inwestycje w środki trwałe - o 24,5 proc.  

To powoduje, że dla Polski nie ma dobrych wiadomości. Analitycy Credit Agricole Bank Polska obniżyli w poniedziałek prognozę wzrostu naszego PKB na ten rok do 1,2 proc., z 2,7 proc. poprzednio. Przy założeniu, że w najbliższych tygodniach nastąpi szybki wzrost liczby chorych, ale epidemia wygaśnie na przełomie II i III kwartału. Tydzień temu analitycy mBanku obcięli prognozę wzrostu naszego PKB do 1,6 proc. na ten rok.

Co w takiej sytuacji robić? "Musimy podjąć ryzyko robienia więcej niż mniej" - pisze Louise Sheiner. Czy to jednak rola dla banków centralnych? Przede wszystkim mają one o wiele mniejsze pole manewru, gdyż stopa funduszy federalnych Fed przed pojawieniem się epidemii w USA wynosiła 1,5 proc., a przed wybuchem poprzedniego kryzysu - 5,25 proc. EBC ma cały czas ujemne stopy procentowe, a po wybuchu poprzedniego kryzysu też miał z czego obniżać.

Mimo to w piątek Fed obciął stopy o cały punkt procentowy do 0-0,25 proc. Czy inne banki centralne powinny go naśladować? Prezes NBP powiedział w piątek, że na najbliższym posiedzeniu zarekomenduje RPP obniżkę stóp. Członek RPP Łukasz Hardt odpowiedział natomiast, że zamiast obniżki stóp potrzebne są działania niestandardowe - zastrzyk płynności dla przedsiębiorstw we współpracy z bankami komercyjnymi i rządem.

- Fed zadziałał w typowy sposób dla krajów, w których jest napompowana giełda - zmniejszając stopy, obniżył rentowność papierów dłużnych. To nie jest wzorzec dla banków centralnych, przede wszystkim w Polsce. Mamy inflację bazową 3,6 proc. - jak w tych warunkach obniżać stopy? - mówi Dariusz Filar.

Zarząd NBP rozpoczął w poniedziałek operacje repo na ponad 7 mld zł, mające zasilić banki w płynność. Zapowiedział też, że przeprowadzi "na dużą skalę" zakup obligacji skarbowych na rynku wtórnym. Zamierza wprowadzić kredyt wekslowy dla banków, który ma im umożliwiać refinansowanie kredytów udzielanych. Zarekomendował też RPP "istotne" obniżenie stopy rezerwy obowiązkowej oraz podniesienie jej oprocentowania z 0,5 proc. do 1,5 proc.

Co na to europejska wspólnota?

Na razie w Europie najbardziej pełny program zapobiegania skutkom epidemii wprowadziły Włochy, najwcześniej i najmocniej dotknięty przez wirusa kraj na naszym kontynencie. A równocześnie - na co zwracają ekonomiści - najbardziej wrażliwa na nierównowagi gospodarka Unii i strefy euro, wciąż ocierająca się o krawędź niewypłacalności.

Wolfgang Muenchau na stronach "Financial Times" zwraca uwagę, że "whatever it takes"  Mario Draghiego, a potem działania EBC uratowały strefę euro, ale być może niechcący dały przywódcom Unii wymówkę, by nic nie robić w sprawie unii fiskalnej. A skoro takiej nie ma, to Unia ma niewielkie pole manewru i rządy prawdopodobnie będą działać na własną rękę. Unia ewentualnie "wypełni" tę resztę, jaką jej pozostawiają.

"(Obecna sytuacja) byłby to dobry moment na stworzenie instrumentu finansowego obejmującego całą strefę euro, który mógłby zostać wykorzystany do zapewnienia finansowania nadzwyczajnego" - pisze Wolfgang Muenchau.

Komisja Europejska sygnalizuje, że chce wykorzystać maksymalnie swoje możliwości i zamierza przeznaczyć na leczenie gospodarczych skutków koronawirusa w całej UE 37 mld euro ze środków na politykę spójności. Polska ma otrzymać z tego 7,4 mld euro - znacznie więcej niż Włochy.

Ważniejsze jest jednak, że KE zapowiedziała - zamiast starań o unię fiskalną - elastyczne podejście do deficytów budżetowych i do pomocy publicznej. Procedury te mają zostać złagodzone. Unia ma też zagwarantować pożyczki w wysokości 8 mld euro dla 100 tys. firm w celu poprawy ich płynności i - według deklaracji przewodniczącej KE Ursuli von der Leyen - "jest w stanie zrobić więcej w miarę rozwoju sytuacji".

W tej sytuacji dyskusje o niewypłacalności Włoch czy też o nieprzestrzeganiu dyscypliny fiskalnej przez Polskę (na co się zapowiada) ucichną. A to nasz rząd powinno zachęcić do podjęcia raczej kroków w myśl dewizy "whatever it takes" niż zbyt ostrożnych lub kunktatorskich. Ale nierównowagi pozostaną i nie sposób będzie stracić je całkiem z oczu. Pewne jest jedno, że wszystkie rządy będą musiały zabrać się do odwracania ich po dwóch kryzysach, a nie po jednym. To będzie dużo trudniejsze.

Na pewno kryzys odbije się też w sektorze bankowym, w którym przejściowe rozluźnienie reguł budowanych pieczołowicie przez ostatnie 10 lat wydaje się teraz konieczne. Według ostatnich danych europejskiego nadzorcy, banki w Unii mają wciąż w swoich portfelach 636 mld euro niespłaconych kredytów i wciąż najwięcej - banki włoskie. Jest to o połowę mniej niż jeszcze cztery lata temu, ale niebawem kwoty te urosną.


Ta sytuacja wymaga także czujności ze strony nadzorów i banków centralnych. Komitet Stabilności Finansowej zarekomendował w poniedziałek niezwłoczne uchylenie obowiązku stosowania przez banki bufora ryzyka systemowego, oraz utrzymania zerowego bufora antycyklicznego, a to oznacza, że polskie instytucje mogą mieć mniejsze kapitały o ok. 30 mld zł niż obecnie. Korzystne byłoby jednak skoordynowanie europejskiej polityki najpierw rozluźniania, a potem zacieśniania reguł dla banków, bo w przeciwnym wypadku praca nad bezpieczeństwem systemu finansowego wykonana przez ostatnie 10 lat może iść na marne.

Jacek Ramotowski 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: koronawirus | PKB | podatki | budżet
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »