Prognozy w czasach zarazy coraz bardziej ponure
To nadal trudne do przewidzenia - zastrzegają analitycy pytani o to, jak bardzo gospodarka ucierpi z powodu pandemii koronawirusa. Polska popadnie w recesję - mówią wręcz najnowsze prognozy, ale większość analityków liczy, że utrzymamy się powyżej zera.
W prognozach wszystko zależy od tego, jakie przyjmie się założenia co do scenariusza rozwoju epidemii na świecie. Na razie tylko tyle wiadomo, że w Chinach, gdzie od grudnia było jej epicentrum, zaczęła już przygasać.
Ale czy już tamtejsza gospodarka powstała już z kolan - też nie wiemy. Wiemy na razie, że w Chinach w styczniu i lutym produkcja przemysłowa spadła o 13,5 proc., sprzedaż detaliczna - o 20,5 proc., a inwestycje - o 24,5 proc. licząc rok do roku. A to po prostu ogromny szok.
Wśród ekonomistów trwa spór także o to, czy załamanie gospodarcze będące skutkiem epidemii potrwa krótko, czy może znacznie dłużej. Są wśród nich zwolennicy szkoły "V" i szkoły "U". Szkoła "V" oznacza bardzo gwałtowny spadek aktywności gospodarczej, szybkie osiągnięcie "dna" i równie gwałtowne odbicie. Szkoła "U" z kolei - przewiduje gwałtowny spadek, znacznie dłuższe szorowanie po dnie, a potem dopiero dość szybki wzrost.
Po danych z Chin słychać coraz mniej głosów, że gospodarczy szok będzie miał optymistyczny kształt litery "V".
- Ożywienie w kształcie litery "V" wydaje się mało prawdopodobne, ponieważ wirus rozprzestrzenia się wszędzie na świecie, co spowoduje brak popytu zewnętrznego (na towary z) Chin" - powiedział cytowany przez "Financial Times" Zhou Hao, starszy ekonomista rynków wschodzących w Commerzbanku.
Trzeba pamiętać, że podobne dyskusje na tematu związane z alfabetem trwały również jesienią 2008 roku, po upadku banku Lehman Brothers. I okazało się, że sytuacja gospodarcza w kolejnych latach przypominała raczej literę "L". Po gwałtownym załamaniu rachityczny wzrost nie nabierał ślimaczego tempa przez niemal dekadę. Aż czarny łabędź SARS-CoV-2 spowodował kolejny kryzys.
To skłoniło wielu ekonomistów do przypomnienia sobie teorii o "trwałej stagnacji" (secular stagnation) powstałej jeszcze przed II wojną światową. Popadliśmy w nią z wielu przyczyn, a m.in. dlatego, że dochody i majątki skoncentrowane są w rękach zaledwie ok. 1 proc. populacji świata. Reszta nie ma za co kupować, więc gospodarka nie może się kręcić.
W mediach społecznościowych krąży post hiszpańskiej lekarki, która zastanawia się, czemu Christiano Ronaldo zarabia milion euro miesięcznie, a jej płacą 1800 euro, choć teraz haruje narażając co chwila życie. To ważny wpis, uświadamiający ponownie po 12 latach, że społeczeństwa stoją na krawędzi.
Pandemia koronawirusa i zamrożenie działalności gospodarczej - nawet kiedy już minie - może "trwałą stagnację" jeszcze pogłębić, bo na wznowienie biznesu po epidemii potrzebny będzie kapitał. A nie dostarczą go przecież ci, którzy go mają - nie ma się co łudzić. Dlatego tak ważne jest, żeby pieniądze publiczne mające leczyć gospodarcze skutki epidemii trafiały do ludzi i do małych firm, a nie do championów.
Spór w zasadzie dotyczy tylko tego, czy uzupełniać z publicznych pieniędzy dochody ludzi tracących pracę, czy też uzupełniać utracone przychody pracodawców, w taki sposób, żeby demotywować ich do zwalniania. Analitycy mBanku zwracają uwagę, że doświadczenie permanentnych braków kadrowych z minionych lat może skłaniać przedsiębiorstwa do unikania zwolnień i to za wszelką cenę. "Zwłaszcza, jeśli dostarczone zostaną do tego bodźce płynnościowe i subsydia, podobne do uruchamianych przez większość państw" - piszą.
Główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju Aleksander Łaszek pisze: "próby stymulowania popytu są z góry skazane na niepowodzenie". Faktycznie, przy ograniczeniu podaży (przerwy w pracy przedsiębiorstw, mniej towarów, braki w sklepach, mniejsza dostępność usług) próby pobudzenia popytu (np. na wzór amerykański, po 1000 dolarów dla każdego) mogłyby zdestabilizować jeszcze bardziej gospodarkę będącą w stanie hibernacji zamiast ją z niej wyrwać. Ale ludzie, którzy nagle tracą pracę nie mogą zostać bez środków do życia.
Ekonomiści zastanawiają się, czy epidemia i skurczenie się działalności gospodarczej na świecie będzie miało podobny przebieg jak w Chinach. Też na razie tego nie wiemy. Choć statystyki nie nadążają za rozwojem sytuacji, niekoniecznie trzeba tylko wróżyć z fusów.
Analitycy agencji ratingowej Standard and Poor’s zaprzęgli do analizy sytuacji gospodarczej silniki Google i policzyli, że 15 marca niemieckie restauracje wydały o prawie połowę posiłków mniej niż w tym samym dniu poprzedniego roku, a brytyjskie - o 30 proc. Jeszcze 1 marca ludzie jadali w restauracjach mniej więcej tyle samo co rok wcześniej. Te dane świadczą o sile skurczu, choć tylko w jednej branży.
Mimo to agencja Standard and Poor’s ma dość ostrożna prognozę dla światowej gospodarki. Wzrost gospodarczy obniży się w tym roku do 1-1,5 proc. wobec 2,6 proc. prognozowanych przez Bank Światowy na ubiegły rok. Według prognoz S&P amerykańska gospodarka w tym roku nie wzrośnie (w wariancie pesymistycznym popadnie w recesję i skurczy się o 0,5 proc.), w strefie euro recesja sięgnie 0,5-1 proc., a w Chinach wzrost z 6,2 proc. w zeszłym roku obniży się do 2,7-3,2 proc.
Wielki bank inwestycyjny Goldman Sachs uważa, że epidemia koronawirusa najmocniej uderzy w działalność gospodarczą w USA w II kwartale i prawdopodobnie doprowadzi gospodarkę do recesji. Analitycy oszacowali, że w I kwartale gospodarka USA nie urośnie, a w drugim skurczy się o 5 proc. Potem jednak nastąpi odbicie z dołka i roczny wzrost PKB dojdzie do 0,4 proc. Przed wybuchem epidemii bank przewidywał, że w tym roku gospodarka USA urośnie o 1,2 proc. "Globalna recesja w 2020 roku jest naszym podstawowym scenariuszem" - napisał w raporcie wielkiego amerykańskiego banku inwestycyjnego Morgan Stanley jego główny ekonomista Chetan Ahya.
Według jego prognoz globalny PKB skurczy się w I kwartale o 0,3 proc., w drugim - o 0,6 proc. po czy wróci wzrost o 2,5 proc. pod koniec roku. W sumie gospodarka światowa w tym roku urośnie zaledwie o 0,9 proc.
Prawidłowość jest na razie taka, że prognozy są coraz gorsze w miarę jak rośnie liczba zachorowań, a równocześnie drastyczne restrykcje sanitarne wprowadzane są przez kolejne państwa. Sprawa jest oczywista - im bardziej władze publiczne nasilają walkę z epidemią, tym bardziej szkodzi to gospodarce. Także Polski.
Najbardziej pesymistyczne prognozy dla nas ma właśnie Morgan Stanley. Jego analitycy oczekują, że polska gospodarka skurczy się w tym roku o 3,6 proc. w scenariuszu optymistycznym, a w pesymistycznym nawet o 5,6 proc. Bank spodziewa się również kolejnej obniżki stóp przez Radę Polityki Pieniężnej w II kwartale tego roku o 0,5 punktu proc.
Analitycy banku ING uważają, że w sumie w całym roku gospodarka polska będzie w stagnacji, a wzrost PKB wyniesie zero. Recesja nastąpi w drugim (spadek PKB o 1,5 proc.) i w trzecim kwartale ( minus 0,4 proc.). Przed końcem roku z recesji się już wydobędziemy.
W poniedziałek prognozę wzrostu dla Polski obniżyli analitycy Credit Agricole Bank Polska z wcześniejszych 2,7 do 1,2 proc., a tydzień wcześniej mBank - z 2,8 do 1,6 proc. Większym optymistą jest prezes NBP Adam Glapiński.
- Nasze modele pokazują 1,6-1,7 proc. wzrostu PKB w 2020 roku, ja liczę około 2 proc. W drugiej połowie roku gospodarka szybko skoczy w górę - powiedział w środę.
Dodał, że obliczenia NBP pokazują, iż w Polsce recesji nie będzie.
Jacek Ramotowski