Rafał Woś: Bruksela prze do polexitu
Polexit to był przez parę lat największy fake news polskiej polityki. Ale już nie jest. Podziękujmy za to unijnym elitom. Bo Bruksela i Berlin wykonały w ostatnich miesiącach ogromną robotę, by rozbudzić w Polakach słuszny gniew na Unię.
Nie ulega dla mnie większej wątpliwości, że pieniądze na KPO - choć się Polsce z każdego punktu widzenia należą - nad Wisłę jednak nie popłyną. Nie wydarzy się to aż do wyborów 2023 roku. Tych euro nie będzie, bo w Brukseli (i w Berlinie) zapadła polityczna decyzja o "zagłodzeniu" niegrzecznej Polski.
Ostatnio pojawiają się medialne przecieki, że zamrożone zostaną nam też środki z innych unijnych funduszy. Nie zdziwię się jeśli tak właśnie będzie. Więcej nawet. Takie posunięcie mieści się doskonale w logice "głodzenia". Skoro unijny establishment porzucił już wszelką (choćby udawaną) bezstronność, to będzie chciał jeszcze bardziej odciąć powietrze wrażemu PiS-owskiemu rządowi. Sprawić, by polscy wyborcy zrozumieli w końcu, co dla nich naprawdę dobre. Dzięki czemu ci Polacy może wreszcie wybiorą sobie taki rząd, jak trzeba. I na jaki jest w Brukseli i Berlinie zapotrzebowanie. - Moi klienci wybrać mogą samochód w każdym kolorze. Pod warunkiem, że będzie to kolor czarny - mawiał kiedyś przemysłowiec Henry Ford. Ursula von der Leyen i jej otoczenie wyznają podobną zasadę w temacie preferencji politycznych europejskiego demos.
Czy jest to mieszanie się w suwerenne decyzje demokratycznego kraju? O tak! Na dodatek odbywające się w samym środku świata lubiącego szczycić się swoim demokratyzmem.
Nie ulega też najmniejszej wątpliwości, że nie na takim duchu oparte były porozumienia i traktaty ustanawiające zjednoczoną Europę. Wychwalające przecież pod niebiosa zasadę "subsydiarności" (to, co można rozwiązać na poziomie lokalnym, trzeba rozwiązać na poziomie lokalnym). Stanowiące jednoznacznie, że Wspólnota Europejska (a potem Unia) jest rodziną wolnych, suwerennych i równych sobie narodów. A narody te decydują się na bardziej ścisłą współpracę w poszanowaniu tychże zasad. Dzisiejsza praktyka nie przystaje do tych zasad w sposób wręcz dramatyczny. Jako żywo przypomina się raczej zachowanie imperium kolonialnego, którego elity coraz bardziej bezwzględnie tłumią przejawy oporu prowincji. Trzeba naprawdę dużo złej woli, by tego nie dostrzegać.
Każdy, kto nie urodził się wczoraj, wie oczywiście że mamy tu szerszy problem. Bo to nie dzieje się przecież po raz pierwszy. Na tej samej zasadzie potraktowany został w roku 2015 rząd greckiej Syrizy. Choć dysponował silnym demokratycznym mandatem od wyborców, został zmuszony do przyjęcia upokarzającej narzuconej wbrew woli parlamentu oraz ludowego referendum decyzji tzw. Trojki. Czyli Komisji Europejskiej, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Europejskiego Banku Centralnego. A więc technokratycznych instytucji, które nie dysponowały nawet cieniem demokratycznego mandatu Syrizy. A jednak. Zaprowadzenie przez nich (pozornego) porządku w Atenach zostało przyjęte przez sporą część europejskiej opinii publicznej jako "zwycięstwo ładu i demokracji". Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie dotyczyło spraw tak poważnych.
Na podobnej zasadzie rynki i instytucje unijne wymusiły szereg zmian rządów we Włoszech. Podobną presję zastosowano wobec Irlandii, Portugalii czy Hiszpanii. Na tej samej dziś zasadzie podduszana jest Polska. A wcześniej to samo czyniono z Węgrami. Wyłania się z tego dość ponury obraz. Na tym obrazie unijny establishment broni się na wszelkie sposoby przed jakąkolwiek korektą własnych błędów. Jak gdyby w Brukseli czy Berlinie nie wyciągnięto większych wniosków - ani z kryzysu finansowego 2008 r., ani z kryzysu zadłużeniowego w strefie euro 2012-2015, ani z brexitu, ani z kompletnego krachu unijnej (a de facto niemieckiej) koncepcji polityki energetycznej w obliczu wojny na Ukrainie.
Ich krytyka może się oczywiście odbywać na bezpiecznym poziomie akademickich dyskusji o przyszłości euro czy publicystycznej debaty o drogim gazie. Ale gdy zaczyna to wychodzić na poważniejszy - polityczny - poziom, gdy jeden czy drugi rząd zaczynają mówić o poważniejszej zmianie kierunku rozwoju samej Unii. Gdy - mówiąc innymi słowy - unijny establishment czuje, że trzeba się będzie podzielić władzą - wtedy reakcja jest ostra. Winni są zawsze na zewnątrz. Zawsze Europie szkodzą "populiści", "postfaszyści", "lepeniści", "meloniści", "orbaniści" i "kaczyści". To ich trzeba zatrzymać, zniszczyć, zadusić. A sama Unia? A panujące w niej niepodzielnie od lat elity? Nie - one z definicji - nie mogą być niczemu winne. I nie muszą odrabiać żadnych lekcji. Nigdy.
Czy znowu im się uda? Czy Polska zostanie złamana? Podobnie jak wcześniej pogruchotane zostały iluzje Aten, Rzymu i innych? Nie wiem. Nie można tego wykluczyć.
Biznes INTERIA.PL na Facebooku. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Warto jednak pamiętać, że nie odbędzie się to bez konsekwencji. W sondażach jeszcze tego nie widać. Ale za rok-dwa stosunek Polski do Unii ulegnie znacznemu odwróceniu. Jak tak dalej pójdzie to polexit stanie się samospełniającą się przepowiednią. Nie dlatego, że Kaczyński albo jakikolwiek inny "populista" postawił sobie za cel wyprowadzenie Polski z Europy. Odwrotnie. To Unia i panujący w niej establishment Polskę złamie, albo ją z Unii wypchnie.
A wiele mądrych głów będzie się potem zastanawiać "jak to się mogło stać?". A przecież odpowiedź na to pytanie widać już dziś. Bo to się właśnie na naszych oczach rozgrywa.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie.
- - - - -
Zobacz także: