Rafał Woś: Dług to nasza nadzieja, nie zagrożenie
Rząd chce zwiększać wydatki na obronność bez oglądania się na sztuczne i nieżyciowe limity zadłużenia publicznego. To bardzo dobra wiadomość - przekonuje Rafał Woś.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
O zwiększeniu potencjału obronnego Rzeczpospolitej mówi się i pisze od lat. Zadanie to było jednak przez lata odkładane. Głównie z powodu przekonania, że czas wojen w Europie się definitywnie skończył. To przekonanie od kilku tygodni leży jednak w dymiących zgliszczach.
Ale uwaga! Nie chodzi przecież o to, by przeorientowanie polskich wydatków publicznych wiązało się z radykalnym wycofaniem państwa ze wspierania wszystkich innych - niemniej wszak żywotnych - potrzeb swoich obywateli. Żmudne zwiększanie (wciąż za małych) wydatków na służbę zdrowia, 500 plus albo 13. emeryturę. Plus konieczne wydatki na transformację energetyczną czy rozwój energetyki atomowej. Czy mamy teraz zrezygnować ze wszystkich tych zdobyczy polskiego państwa dobrobytu i przesunąć te środki na obronność? Czy o to nam chodzi? Czy chcemy być krajem względnie bezpiecznym, ale jednocześnie nierównym, niesprawiedliwym i trawionym społecznymi napięciami? Nie, nie taki powinien być cel! To by było wylewanie dziecka z kąpielą. Bezsens i obłęd.
Dlatego trzeba robić i jedno i drugie. Trzeba inwestować w wojsko, ale bez jednoczesnego cięcia na ślepo w innych obszarach polityki ekonomicznej i społecznej. Ten cel da się osiągnąć tylko posyłając do stu diabłów ów niedemokratyczny, nieżyciowy i antyrozwojowy hamulec, który wmontowano nam do konstytucji 1997 roku. Chodzi o limit 60 proc. zadłużenia publicznego wobec PKB.
Skąd się w ogóle ten zapis wziął w naszej ustawie zasadniczej?
Odpowiedź jest prosta. Konstytucyjny limit zadłużenia mamy w konstytucji dlatego, że wpisali go tam ojcowie założyciele III RP. A konkretnie ta część obozu postsolidarnościowego, która odpowiedzialna była za filozofię terapii szokowej lat 90. Chodzi głównie o współrządząca wtedy krajem Unię Wolności. Kierowaną wtedy (cóż za zaskoczenie!!!) przez Leszka Balcerowicza.
Dlatego dobrze jest pamiętać, że wpisany przez nich do konstytucji 1997 roku limit nie jest i nigdy nie był żadnym prawem naturalnym ani żadną prawdą objawioną. Nie ma też zbyt wiele mocnych ekonomicznych argumentów, które by za jego istnieniem w ogóle przemawiały. Większość krajów rozwiniętych w najlepszych momentach swojego rozwoju takiego przepisu nie miała wcale. Niemcy swoje Schuldenbremse wpisali do konstytucji w roku 2009 (ze strachu przed kryzysem finansowym), ale nawet oni skonstruowali mechanizm dużo bardziej luźno niż my. Zgodnie z tymi zapisami Rządy Republiki Federalnej mają więc nadmiernego zadłużenia unikać... chyba, że dojdzie do sytuacji wyjątkowej. Wtedy można limit długu zignorować. Nota bene - właśnie na te przepisy chce się teraz powołać koalicja kanclerza Scholza. Właśnie po to, by zwiększyć wydatki na obronność!
Owszem, jest jeszcze Unia Europejska. I faktycznie ona na pierwszy rzut oka mocno pilnuje zadłużenia krajów członkowskich w zgodzie z zapisami traktatów z Maastricht czy Amsterdamu. Jednak nawet w Brukseli nigdy nie traktowali tych zapisów jako absolutnej świętości. Nigdy tak naprawdę nie były one egzekwowane wobec krajów dużych i potężnych (Francja czy Niemcy miały przez lata ponadnormatywne zadłużenie i nic im się nie stało). Na dodatek ostatnio - w czasie pandemii - funkcjonowanie unijnych limitów zadłużenia zostało w ogóle zawieszone. Od dwóch lat mówi się w Brukseli głośno o konieczności ich trwałego poluzowania.
Grupa Polsat Plus i Fundacja Polsat razem dla dzieci z Ukrainy
W Polsce wpisanie hamulca do konstytucji było oczywiście wykwitem naiwnego liberalnego neofictwa. Podstawowym założeniem była wiara w to, że rynek wszystko załatwi. Demokratycznych polityków zaś trzeba trzymać jak najdalej od wpływu na gospodarkę. Najlepiej, by ograniczyli się do zabawiania gawiedzi i robili z siebie idiotów w bezsensownych telewizyjnych kłótniach. Zabawki trzeba im jednak pozabierać. Limit zadłużenia miał być właśnie takim pozabieraniem narzędzi potrzebnych do prowadzenia prawdziwej polityki ekonomicznej.
Ale przecież w ciągu ostatnich 30 lat nawet średnio rozgarnięty obserwator rzeczywistości zobaczyć musiał dwie rzeczy.
Po pierwsze, limit zadłużenia jest niedemokratyczny. Osłabione brakiem możliwości prowadzenia jakiejkolwiek sensownej polityki rządy mogą się tylko przyglądać jak władzę nad naszym światem przejmują z jednej strony prywatne korporacje. Z drugiej zaś w siłę rosną kraje autorytarne takie jak Chiny czy Rosja, które podobnych ograniczeń nie mają. Albo mogą dopasowywać je do potrzeb i ograniczeń.
Po drugie, reguły antyzadłużeniowe są ekonomicznie absurdalne oraz nieskuteczne. Bez możliwości zwiększania długu publicznego nie da się walczyć z kryzysami ekonomicznymi, które przecież kapitalistyczny świat raz po raz nawiedzają. Nie sposób też przeciwdziałać takim procesom jak wzrost nierówności czy nadmierny wpływ najbogatszych na proces stanowienia prawa. Właśnie przez ten brak skuteczności Zachód stał się w ostatnich latach dużo gorszym miejscem do życia niż był jeszcze w latach 60. czy 70. Ludzie w Europie czy w USA to czują i odwracają się od tradycyjnych ugrupowań szukając rozwiązań u tzw. populistów. I trudno im się dziwić.
Już choćby z tych powodów po regułach antyzadłużeniowych nie trzeba płakać. Przeciwnie. Należy mieć nadzieję, że to początek ich kompletnego wyrzucenia na śmietnik historii.
W pierwszej kolejności pomoże nam to poczuć się bezpieczniej. A potem to dzięki pomocy długu publicznego będziemy poradzić sobie z innymi wyzwaniami. Z potrzebą pocovidowej odbudowy zmęczonych gospodarek, z transformacją energetyczną albo z potrzebą budowania bardziej solidarnej i równej Unii Europejskiej.
Rafał Woś
Autor felietonu prezentuje własne poglądy
***