Rafał Woś: Niemcy wpadli we własne sidła

Największa gospodarka Europy płaci właśnie cenę za lata antyrozwojowej polityki ekonomicznej nastawionej na obsesyjną walkę z długiem publicznym.

Być może widzieli już Państwo najnowsze prognozy międzynarodowych organizacji finansowych. Wynika z nich, że Niemcy mają duże kłopoty. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będą jedynym krajem z grupy G7, który zaliczy w roku 2023 faktyczną recesję. To znaczy, że ich PKB zmaleje względem roku poprzedniego. Wszyscy pozostali giganci zaliczą wzrosty - wprawdzie nie ogromne, bo i czasy łatwe nie są. Ale jednak wzrosty. Urośnie więc i gospodarka brytyjska - mimo ogólnie nie najlepszych postbrexitowych nastrojów. Urosną Włosi - tak chętnie przedstawiani od lat (zwłaszcza w niemieckich mediach ekonomicznych) jako "chory człowiek Europy". Urośnie gospodarka francuska - mimo panujących w kraju przez cały czas politycznych napięć. Urosną Japonia i Kanada. Nie mówiąc już nawet o Stanach Zjednoczonych, które od pewnego czasu pozostają liderem rozwoju wśród najbogatszych zachodnich gospodarek.

Reklama

Tylko Republika Federalna będzie pod kreską.

Plan Niemców zaczął się sypać jeszcze w 2021 roku

Rzecz można wytłumaczyć na dwa sposoby. Powierzchowny oraz bardziej dogłębny. Zacznijmy od tego pierwszego. Niemiecka recesja ma oczywiście wiele wspólnego z wojną na Wschodzie. Agresja Putina na Ukrainę wywróciła przecież do góry nogami całą - prowadzoną od dwóch dekad przez kolejne rządy w Berlinie - politykę energetyczną. Była ona - jak wiadomo - oparta na dostawach taniego gazu z Rosji. Gaz ten trafiał do Niemiec i zaopatrywał niemiecki przemysł, dając mu konkurencyjność. Nadwyżki zaś sprzedawano z zyskiem dalej do innych krajów Unii, na czym zarabiały bardzo dobrze niemieckie firmy. To właśnie w nadziei zwiększania zysków Niemcy parli - mimo protestów europejskich partnerów - do rozbudowy kolejnych gazociągów wiodących na Wschód. Stały dopływ taniego paliwa dawał też Berlinowi przestrzeń do realizacji własnej wersji zielonej transformacji Europy. Miała ona polegać na odchodzeniu od wydobycia i zużycia w ramach UE paliw kopalnych (głównie węgla oraz importowanej ropy). I przechodzenia do tzw. zielonych technologii. Czyli energetyki odnawialnej, której głównym producentem i zwolennikiem były... właśnie Niemcy.

Ten plan zaczął się jednak sypać jeszcze w roku 2021, gdy Rosja zaczęła podnosić ceny gazu - dziś wiemy, że Kreml robił to, przygotowując pole do inwazji na Ukrainę. Cała koncepcja niemieckiej polityki energetycznej runęła zaś w momencie, gdy Putin zaatakował Kijów. A większość krajów Zachodu - dziś wiemy, że pod wpływem Stanów Zjednoczonych - zdecydowała się nie ulec rosyjskiemu szantażowi i obłożyć Moskwę sankcjami. W ciągu następnych kilku miesięcy zaczął się więc w Europie proces stopniowego, ale jednak, wychodzenia z zależności od rosyjskich dostaw. Oznaczało to definitywny koniec niemieckiej strategii energetycznej, która zaczęła się jeszcze w czasach kanclerza Schroedera (1998-2005). I była rozwijana przez cały okres długich rządów Angeli Merkel (2005-2021).

Ale energetyka, gaz i Rosja nie tłumaczą w całości niemieckiego spowolnienia gospodarczego, które właśnie obserwujemy. Nie mniej ważne - a może nawet ważniejsze - są tutaj inne długofalowe trendy niemieckiej polityki gospodarczej. Wśród nich obsesyjny wręcz strach tamtejszych elit politycznych i gospodarczych przed długiem publicznym.

Strach ten był do tego stopnia, że niemiecki parlament już w roku 2009 uchwalił sobie tzw. hamulec antyzadłużeniowy (wszedł w życie w roku 2011). Tym samym polityczny establiszment - niczym mityczny Odyseusz - kazał spętać się linami i przywiązać do masztu okrętu. Na wypadek, gdyby nęcący śpiew "syren demokracji" zaczął im "odbierać rozum" i skłaniać do stałego zwiększania wydatków publicznych. Ów hamulec - należący do żelaznego repertuaru wszelkich neoliberalnych polityk - miał być przejawem politycznej dojrzałości rządzących. Dowodem, że obce są im pokusy populizmu i że przyjęli szczepionkę na rozdawnictwo.

Strukturalna stagnacja największej gospodarki Europy?

Tyle że w praktyce ten niemiecki hamulec antyzadłużeniowy okazał się raczej... antyrozwojowy. W tym sensie był pomysłem równie idiotycznym i krótkowzrocznym, co totalne uzależnienie od rosyjskiego gazu. W krótkim okresie Niemcy zmarnowali w ten sposób parę lat dobrej koniunktury. Zamiast inwestować wtedy w rozwój swojego państwa i społeczeństwa, oni ciułali niczym "oszczędna szwabska gospodyni" (ulubione hasło Angeli Merkel). W efekcie nie poprawili niczego. Ani stanu infrastruktury publicznej, ani dobrobytu zwyczajnych Niemców. Mało tego, RFN to od lat kraj, gdzie dysproporcje dochodowe między elitami a dołami społecznymi stale się zwiększają.

I cóż z tego, że dziś mają ładnie wyglądające tabelki z poziomem długu publicznego (w granicach 60 proc.)? Skoro widoki na rozwój zaczynają być raczej marne. Strukturalna stagnacja największej gospodarki Europy? Tak, to wygląda na coraz bardziej prawdopodobny scenariusz na najbliższe lata.

Stagnacja - w ogromnym stopniu - samozawiniona.

Rafał Woś

Autor felietonu wyraża własne opinie.

Śródtytuły pochodzą od redakcji. 

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: Rafał Woś | Niemcy | gospodarka Niemiec
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »