Rafał Woś: Polska już nie wisi na "pieniądzu z Unii"
Czemu Polska nie usycha z powodu kolejnych unijnych gróźb, kar i aresztowanych miliardów? To proste. Bo nasza gospodarka w międzyczasie przestała być zależna od brukselskiej kroplówki.
Starsze pokolenie polityków czy publicystów powtarza często - z nieskrywaną dumą i wyraźną nutą nostalgii - że te 15 albo 20 lat temu byliśmy pupilkiem europejskiego establiszmentu. Łzy wzruszenia napływają im do oczu, a głos łamie się mimowolnie na wspomnienie jak to Guenther Verheugen, Romano Prodi czy Angela Merkel poklepywali po plecach Jerzego Buzka, Aleksandra Kwaśniewskiego i Donalda Tuska.
Kary finansowe? Aresztowanie funduszy europejskich? Postępowaniach dotyczące naruszenia przez Polskę zasad praworządności? To było wręcz niewyobrażalne. Boże uchowaj! Już sama myśl, że ktokolwiek w Polsce mógłby zrobić cokolwiek niedostatecznie wpisującego się w oczekiwania Brukseli, zdawała się być grzeszna i wymagająca natychmiastowego biczowania winowajcy przez całą - jak jeden mąż prounijną - opinię publiczną. Miesiącami lamentowano wówczas jaki to wstyd, gdy ktoś zaskarżył Polskę przed majestatem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. A przecież takie skargi mają się do dzisiejszych wyroków TSUE albo gniewnych listów z KE jak uwaga w uczniowskim dzienniczku wobec oskarżeń o napad na bank.
A dziś? Dziś mamy diametralnie odmienną sytuację. Od 2015 roku trwa nieustanny spór Polski z organami UE. A od powołania Komisji pod wodzą Ursuli von der Leyen (rok 2020) zjawisko to stale się pogłębia. Euroestabliszment za cel postawił sobie wychowanie krnąbrnej Warszawy. Tyle, że Warszawa nie bardzo się tym przejmuje.
Zostawmy na chwilę na boku pytanie o to, kto ma rację. Zastanówmy się nad czymś innym. Zadajmy sobie pytanie "dlaczego"? Czemu Polska nie pada na kolana? Czemu rząd w Warszawie nie idzie drogą wytyczoną parę lat temu przez kraje takie jak Grecja, Włochy czy Portugalia, gdzie zatargi z Komisja Europejską (w trakcie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro) kończyły się mniejszymi lub większymi przesileniami politycznymi, padaniem rządów jak muchy w starciu ze środkiem owadobójczym i generalnym politycznym paraliżem.
Mówiąc konkretnie: czemu Polska nie usycha z powodu aresztowania należnych jej miliardów na KPO? Czemu ma czelność ignorować kary nakładane przez TSUE w sprawie Turowa? Jak to możliwe, że nie rusza jej zapowiedź dalszego mrożenia środków na politykę spójności?
Odpowiedź na te pytania jest dość prosta. Polska nie drży, bo nie jest już od pieniędzy z Unii tak bardzo zależna jak kiedyś. I nie są to żadne czary. Spójrzmy choćby na to, jak bardzo w ciągu minionego 30-lecia zmienił się polski bilans handlowy. Zaczynaliśmy w latach 90-tych jako gospodarka wyniszczona transformacją. Potencjał był, lecz wiele jego kluczowych elementów zostało naiwnie i przedwcześnie wyprzedanych lub zdeindustrializowanych. W efekcie "wolna Polska" musiała importować dalece więcej niż eksportowała. Taki kraj był oczywiście skazany na rolę ubogiego krewnego, który na widok unijnych miliardów gotów był zatańczyć kankana na grobie własnej matki.
Tak było gdzieś do roku 2013. Niby coś tam produkujemy, niby eksportujemy. Ale w sumie to nie jest aż tak wiele i - przede wszystkim - wszystko to niezbyt dużo warte (hasło "podmontownia niemieckiej gospodarki"). Sytuacja zmieniła się zasadniczo dopiero w ciągu ostatniej dekady. To wówczas polska gospodarka zaczyna wreszcie notować coraz więcej nadwyżek handlowych. Bardzo pomaga jej posiadanie własnej waluty, bo można - w razie potrzeby - pomóc eksporterom delikatną dewaluacją. To atut, którego nie mają wspomniane gospodarki południa Europy. One nie mogą się Brukseli niczym postawić.
W efekcie okres rządów PiS po roku 2015 to nie jest - wbrew przepowiedniom opozycji - żaden "scenariusz grecki". Przeciwnie. Gospodarka - a zwłaszcza jej eksportowy potencjał - rozwijają się w szybkim tempie. Ale prawdziwa zmiana trendu nadchodzi dopiero po pandemii. Od tamtej pory nadwyżka eksportu jest już bardzo znaczna. Polska coraz bardziej zaczyna przypominać Niemcy ze strukturalną przewagą eksportu. A rok 2023 przynosi na tym polu kolejne rekordy.
Zmienia się też sama struktura polskiego eksportu. Można ją - za Danielem Kralem z Oxford Economics - podsumować jako "stałe przesuwanie się w górę globalnych łańcuchów dostaw". To znaczy do miejsca, gdzie jest więcej zysków i więcej bogactwa po podzielenia.
Jeszcze 10-15 lat temu polski eksport usług to był głównie transport, wytwórczość (słynne podwykonawstwo) i turystyka. Od kilku lat na tym wykresie zaczynają być widoczne także dużo bardziej perspektywiczne branże telekomów i IT oraz sektor badań i rozwoju. Efekt widać także w statystykach produktywności (TFP). W Polsce lat 2016-2022 zwiększyła się ona o 10,4 proc. I jest to wynik ze ścisłej europejskiej czołówki (nie licząc Irlandii, która rośnie na sterydach). W tym samym czasie średnia dla całej UE to 2,9 proc. A dla strefy euro 0,9 proc. Niemcy drepczą w miejscu (plus 1 proc.). Wiele krajów zachodnich (Belgia, Francja, Austria) jest na minusie.
Coś bardzo podobnego widać także jeśli spojrzeć na napływ inwestycji zagranicznych (FDI). Po roku 2015 antyPiSowcy straszyli, że kapitał znad Wisły pryśnie z powodu "autorytaryzmu" i "braku praworządności". Zdaje się jednak, że zagraniczny kapitał chyba jednak rzadko podejmuje decyzje inwestycyjne pod wpływem lektury "Gazety Wyborczej" i słuchania TOK FM. Bo w latach 2015-2020 napływ FDI utrzymywał się na poziomie 2,6 proc. PKB. Czyli wyższym niż w okresie 2008-2014. A po roku 2020 odpalił wręcz jak rakieta wchodząc na poziom ponad 4 proc.
Wszystko to razem przekłada się na prosty fakt. Rok 2023 i 2024 to nie 2003 czy 2004. Polska gospodarka nie jest inwestycyjną pustynią. A pieniądz z Unii to już nie jest jedyny deszcz, jaki może spaść na te zapomniane przez Boga i ludzi nieużytki.
I właśnie dlatego Warszawa nie musi już tańczyć tak, jak jej zagrają w Brukseli, Berlinie czy jakiejkolwiek innej zachodniej stolicy.
- - - - -
Autor felietonu wyraża własne opinie.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.