Seksbiznes idzie na giełdę

Najstarsze usługi świata. Zawsze jest na nie popyt. Dlatego na seksie zarabiają nawet operatorzy komórkowi. Coraz więcej agencji towarzyskich oraz producentów zabawek erotycznych swojej szansy na rozwój upatruje w giełdzie. Tyle że dla wielu z nich parkiet okazuje się przekleństwem.

Na stronie internetowej operatora komórkowego Era znajdują się nie tylko informacje o jego taryfach. Kilka kliknięć myszką i trafiamy do sekcji zawierającej dziesiątki krótkich filmów wideo o jednoznacznie brzmiących tytułach: "Brunetka sex", "Apetyczna Frania" czy "Lekcja seksu". Wystarczy wysłać SMS za 10,98 zł, żeby móc podziwiać wdzięki nagich dziewczyn na ekranie własnego telefonu.

Pracownica działu prasowego Ery nie tylko odmówiła rozmowy o tym, dlaczego jej firma zaangażowała się w dostarczanie treści erotycznych oraz ile na tym zarabia, ale nawet nie chciała się nam przedstawić.

Reklama

- Proszę o przesłanie pytań do nas e-mailem - ucięła rozmowę.

Jednak mimo ponawianych monitów, do dnia wysłania tego numeru do drukarni nie otrzymaliśmy na nie odpowiedzi. Przezornie z zapytaniem o erotykę w komórkach zwróciliśmy się więc również do przedstawicieli sieci Orange (oferuje na swojej stronie m.in. filmy "Lesbian dreams" i "Aiko - mokra obsługa"). Ale i tu próżno czekaliśmy na odpowiedź. Jeżeli chodzi o trzeciego największego operatora, którym jest Plus GSM, to nie bierze on udziału w wyścigu o klienta zainteresowanego erotyką - na swoich stronach nie publikuje mocniejszych nawiązań do seksu.

Spróbujmy zatem na swój sposób odpowiedzieć na pytania o seksbiznes. Mamy bowiem nie tylko badania, szacunki i spostrzeżenia. Dysponujemy także twardymi danymi, zwłaszcza firm zajmujących się świadczeniem usług erotycznych, które postanowiły, że wejdą na giełdę. A liczby te nie zawsze napawają optymizmem.

Niewątpliwie telefoniczna erotyka ma się dobrze. Na oferowaniu kombinacji seksu z anonimowością korzystają sieci komórkowe. Jak ocenia Jupiter Research, na całym świecie firmy te zarabiają już 1,4 mld dol. na treściach dla dorosłych (mobile adult content), a w 2011 r. będzie to nawet 3,3 mld dolarów.

A w Polsce? O ile z usług multimedialnych premium korzystało w 2006 r.9,5 mln użytkowników, to prognozy na 2007 r. mówią już o 11,2 milionach. Wartość tego rynku wyniosła w zeszłym roku 730 mln zł, zaś w tym będzie to prawdopodobnie już 1 mld zł (dane firmy MNI, zajmującej się m.in. dostarczaniem multimediów użytkownikom komórek). Trudno dokładnie oszacować, ile z tych milionów przypada na seks, gdyż do usług premium zaliczają się także np. relacje z wydarzeń sportowych czy informacje. Wystarczy jednak spojrzeć na strukturę serwisów oferujących mobilne multimedia, by zorientować się, że erotyka jest tam wyeksponowana najlepiej.

Z pewnością nie dzieje się tak przypadkowo, ponieważ pierwszeństwo zyskuje to, co gwarantuje wyższą sprzedaż.

Jeszcze większym powodzeniem cieszy się porno w sieci. Upowszechnienie się internetu spowodowało, że rozwija się ono niemal tak szybko jak w swoich złotych czasach, czyli na przełomie lat 70. i 80., kiedy w USA usankcjonowano prawnie dystrybucję filmów pornograficznych. I ten właśnie kraj, mimo rządów religijnej prawicy, przoduje na światowym rynku treści dla dorosłych. Według szacunków Techcrunch (popularny amerykański blog o internecie), Stany Zjednoczone produkują blisko 90 proc. porno dostępnego w sieci i tylko w 2006 r. branża ta wygenerowała 2,84 mld dol. przychodów (cały rynek erotyki, wliczając prasę i nośniki typu DVD czy VHS, jest szacowany na 10 - 12 mld. dol.), a w każdej sekundzie z kart kredytowych internautów na konta właścicieli seksserwisów wpływa 89 dolarów.

I choć morze pieniędzy trafia głównie do Ameryki, to przecież wśród klientów stron erotycznych są także mieszkańcy innych krajów świata.

Chociaż USA niepodzielnie dominują w tym biznesie, Europejczycy starają się nie pozostawać daleko w tyle. Kiedy w grudniu 2005 r. rozpoczęły się rejestracje domen z końcówką .eu, okazało się, że najwięcej podań o rejestracje dotyczy adresu sex.eu. Dopiero na kolejnych miejscach są: hotel.eu, jobs.eu, hotels.eu, poker.eu, golf.eu, business.eu i music.eu, zaś na 11. miejscu - porn.eu. Wniosek? Zyski z posiadania stron erotycznych muszą być niemałe, skoro rejestracja nowych domen wywołała taką rywalizację.

W samej Polsce, jak się okazuje, w różowym biznesie nie jest już tak różowo, jak niegdyś bywało, a nasi specjaliści od wirtualnej erotyki, niczym hydraulicy czy lekarze, muszą szukać szczęścia za granicą.

- Polscy AW, czyli adult webmasters, przerzucili się na Zachód - mówi pragnący zachować anonimowość informator znający tę branżę. - Dziś razem z Rosjanami i mieszkańcami krajów ościennych zarabiają na spamowaniu wyszukiwarek [chodzi o to, żeby dana strona erotyczna pojawiła się na jak najlepszej pozycji, gdy użytkownik wpisze w Google np. "lesbijki" - dop. red.] i pomaganiu Amerykanom w opróżnianiu ich kart kredytowych.

O czasach dialerów i setkach tysięcy złotych zysku na głowę nikt już tu nie pamięta - nasz rozmówca z łezką w oku wspomina lata zarabiania na przekierowywaniu połączeń niczego nieświadomych amatorów wirtualnej erotyki na drogie numery zaczynające się od 0-700...

Oczywiście, nie oznacza to, że Polacy posłuchali wezwań władzy do odnowy moralnej i odwrócili się od seksu w internecie. Wręcz przeciwnie. Jak wynika z badania firmy Gemius (najświeższe dostępne dane pochodzą niestety z 2005 r.), na 7,4 mln pełnoletnich polskich internautów aż 2,5 mln zagląda na strony erotyczne, spędzając na nich przeciętnie półtorej godziny w miesiącu.

Trudno oszacować, kto i jak wiele na tym zarabia. O ile w wypadku komórek możemy mówić o korzystaniu z zawartości erotycznej kupowanej tylko w jednym kraju (ostatecznie, telefon nabywamy u konkretnego, działającego w Polsce operatora), o tyle w internecie żadnych granic już nie ma - równie dobrze Polak może oglądać pikantne zdjęcia na serwerze pracującym w kraju, jak i w USA czy Chinach.

Największe i renomowane polskie portale podchodzą do gorących treści dość ostrożnie. Na przykład Onet zrezygnował z erotyki w swoim flagowym projekcie - Onet.TV. Jak przekonuje Michał Bonarowski, redaktor naczelny Onet.pl, była to świadoma decyzja, podyktowana przede wszystkim względami wizerunkowymi.

- Zależy nam na tym, aby treść, którą dystrybuujemy, nie miała negatywnego wpływu na osoby, które ją odbierają, zwłaszcza na najmłodszych, a przecież immanentną cechą internetu jest brak możliwości selekcji odbiorców - wyjaśnia Bonarowski. - Poza tym treści na Onecie udostępniamy zgodnie z zasadą na żądanie - 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nie istnieje zatem skuteczny sposób zabezpieczenia osób niepełnoletnich przed dostępem do treści erotycznych. Ze względu na specyfikę internetu, także pora emisji (tak jak to się dzieje w tradycyjnej telewizji) czy wprowadzenie opłat nie rozwiązuje problemu.

Na subtelne eksperymenty w działalności związanej z erotyką zdecydowała się za to Agora, właściciel portalu Gazeta.pl, która uruchomiła serwis Limetka.pl. Spółka robi jednak wszystko, by nie kojarzono jej z erotycznymi treściami.

- Na początek warto zaznaczyć, że Limetka.pl nie jest serwisem portalu Gazeta.pl, lecz stanowi oddzielną markę - precyzuje Dominik Kaznowski, dyrektor marketingu w Pionie Internet Agory. - To nowy produkt, którego związek z portalem polega jedynie na wzajemnej promocji, jako marek tego samego wydawcy. Limetka.pl jest swego rodzaju eksperymentem, który na pewno warto podjąć w obliczu rozwoju polskiego internetu.

Poza tym, jak mówi Kaznowski, Limetka.pl nie jest klasycznym serwisem erotycznym, ale jedynie -"satyryczno-erotycznym" i "na pewno daleko jej do kategorii serwisów erotycznych".

Czy na połączeniu erotyki i satyry można zarobić?

- Na tym etapie trudno mówić o wpływie serwisu na przychody Pionu Internet Agory - wyjaśnia Kaznowski.

Jednak skoro z dostępnych danych wynika, że znaczna część internautów korzysta z takich serwisów, to spółka chętnie sprawdzi, jak dużą grupę użytkowników przyciągnie jej projekt.

Seks w internecie bywa także świetną trampoliną do stworzenia dużych i już niekoniecznie związanych z erotyką biznesów. Kto dziś pamięta, że spółka o2.pl, właściciel bijącego rekordy popularności w polskich biurach serwisu plotkarskiego Pudelek.pl czy komunikatora Tlen.pl (1,5 mln użytkowników), zaczynała od strony Sex.o2.pl, grupującej linki do najciekawszych - zdaniem autorów - stron porno? Sama strona, mimo że od kilku lat nieaktualizowana, cały czas jest dostępna, a swój sukces zawdzięczała właśnie autorskiemu wyborowi i zwięzłym recenzjom każdego z linków (np. "Najostrzejsze zdjęcia. Ostrożnie - bardzo nieestetyczne").

Nie wszystkie firmy działają tak dynamicznie jak o2. Zdecydowanie gorzej ma się pod tym względem nasza telewizja. To ze względu na KRRiTV, bardzo nieprzychylną treściom erotycznym na małym ekranie. Przykładem ostatnie perypetie Polsatu, który właśnie rozpoczął nadawanie polskiej wersji kanału erotyczno-rozrywkowego Playboy TV (ma wkrótce złożyć wniosek o zmianę nazwy kanału na Play TV). To był ostatni moment, dlatego że po przyznaniu koncesji w listopadzie 2005 r. (po czteroletnich staraniach stacji, zakończonych pozytywnym wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego) KRRiTV zagroziła odebraniem owego pozwolenia ze względu na zwłokę z nadawaniem. Z drugiej strony - jak tłumaczył w Presserwisie Bogusław Chrabota, redaktor naczelny Polsatu - Rada przez długi czas odmawiała operatorom wpisania kanału o takim profilu do rejestru, więc o nadawaniu nie mogło być mowy. Ale chociaż wpis już jest, to programowi nadal daleko do doskonałości. Jego ramówka dopiero jest układana. Mają się na nią składać programy rozrywkowe, seriale oraz łagodna erotyka nocą.

Przez kilka ostatnich lat Polsat nadawał kodowany program Playboy TV z Londynu. Podobnie sytuacja wygląda z kodowanym kanałem XXL dostępnym na platformie Cyfra +, który jest emitowany z Francji.

Liczebność polskiej widowni programów erotycznych to wielka niewiadoma. Nieoficjalnie szacuje się ją na 300 tys. osób, które głównie podglądają erotyczne filmy na rozkodowanych zagranicznych platformach.

Wydaje się, że i erotyczna prasa w Polsce nie przeżywa obecnie fali wzrostowej. O reklamy tu trudno, utrzymać się trzeba głównie ze sprzedaży, a ta już od dawna nie bije rekordów, ponieważ czytelnicy wybierają internet. Po dwóch próbach pozyskania czytelników zniknął magazyn "Hustler", a w 2003 r., po ponad dwóch latach istnienia jego los podzielił "Maxim", choć jego średnia sprzedaż jeszcze w I kwartale 2003 r. wynosiła 47,4 tys. egzemplarzy. To nie tak mało. Czołowy dziś miesięcznik dla mężczyzn "Playboy" w lutym 2007 r. sprzedał się w nakładzie 54,8 tys. egzemplarzy (wg danych Związku Kontroli Dystrybucji i Prasy). Lecz jeszcze rok wcześniej było to prawie 81,5 tysiąca. Konkurencyjny miesięcznik - "CKM", przeznaczony dla nieco młodszego odbiorcy niż czytelnicy "Playboya", w lutym 2007 r. sprzedał się w liczbie 76,5 tys. sztuk, zaś w lutym 2006 r. - 77,7 tysięcy. Grono czytelników niebezpiecznie maleje.

Trudno oszacować za to sprzedaż innych gazet - tym razem z ostrą erotyką - wydawanych przez Pink Press. Nakład "Wampera", "Eroticonu", "Super Seksu" czy "Polskiego Fetyszu" nie jest bowiem kontrolowany przez ZKDP.

Lecz nie tylko nasz rynek erotyki dostarczanej w realu przeżywa trudności. Kryzys dotknął ostatnio nawet giganta niemieckiego przemysłu porno - sieć Beate Uhse (obecna także w Polsce), która jest nawet notowana na giełdzie we Frankfurcie. Firma istniejąca od 1946 r., w lutym tego roku zaczęła zamykać swoje sklepy Mae B (z łagodnym porno) przeznaczone dla kobiet, a 47 z 61 jej innych placówek odnotowało w 2006 r. wyniki gorsze niż rok wcześniej. Do tego aż 19 z nich przyniosło straty. Częściowo kiepskie wyniki są pochodną zalania przez powódź w grudniu minionego roku magazynu dystrybucyjnego sieci, położonego w holenderskim mieście Walsoorden. W sumie Beate Uhse odnotowała w 2006 r. sprzedaż na poziomie 270 mln euro, wobec 285 mln w roku 2005.

To nie jest jedyna porażka Beate Uhse w ostatnich latach. Firma wcześniej bezskutecznie próbowała przejąć producenta prezerwatyw Condomi i wydawać "Penthouse'a". Stratami i koniecznością wycofania zakończyła się także jej próba wejścia do USA, czyli na największy rynek pornograficzny świata.

Wszystko to spowodowało, że akcje Beate Uhse lecą na łeb na szyję. W roku 1999 kupowano je po 29 euro, dziś spadły do poziomu prawie 4 euro. Bądź co bądź trzeba przyznać sieci, że od czasu debiutu giełdowego w 1999 r. jej roczne obroty - wówczas wynoszące 85,7 mln euro - wzrosły ponad trzy razy.

Może dlatego firmy z branży erotycznej wciąż wierzą w siłę parkietu. Jednak coraz częściej zdarza się, że upublicznienie kończy się dla nich porażką. W 2000 r. na australijską giełdę weszła firma Sharon Austen Limited, sprzedająca gadżety erotyczne w Australii i Nowej Zelandii. Od tego czasu dwukrotnie zmieniała nazwę i wciąż istnieje na giełdzie, lecz już jako Mobileactive Limited - dostarczając kontent do telefonów komórkowych, m.in. gry, muzykę i filmy, ale nie erotyczne. Za to część związaną z handlem zabawkami dla dorosłych sprzedano, bo erotyczne treści odstraszały inwestorów.

Z tych samych powodów zaledwie rok trwała giełdowa kariera australijskiego domu publicznego Daily Planet, znajdującego się na obrzeżach Melbourne. W momencie debiutu w roku 2003 firma generowała blisko 2 mln dol. australijskich rocznych zysków. Emisja akcji przyniosła kolejne 2,3 mln dol., więc Andrew Harris, ówczesny szef Daily Planet, deklarował chęć wybudowania kolejnego klubu w Sydney, a w ciągu dwóch lat przebicie się na rynki zagraniczne.

"Jesteśmy absolutnie zdeterminowani, by być największym na świecie biznesem dla dorosłych" - mówił wówczas Harris. Skończyło się tylko na planach. W 2004 r. agencja została sprzedana za prawie 5,7 mln dol. australijskich ze względu na niechęć inwestorów do branży porno, a nazwę spółki giełdowej, która pozostawiła sobie działalność w branży nieruchomości (ma jeden hotel), zmieniono na Planet Platinum. Agencja Daily Planet funkcjonuje do dzisiaj, zbierając prestiżowe nagrody branżowe, zaś Planet Platinum... wróciła do biznesu erotycznego, przejmując sieć klubów dla dorosłych Showgirls Bar 20, którą rozwija we franczyzie. Tymczasem kurs akcji firmy powoli, ale systematycznie spada i kształtuje się teraz na poziomie 12 centów australijskich.

O dziwo, na Daily Planet chce się wzorować agencja z Gdyni, o której prasa biznesowa pisała w marcu tego roku. Właścicielka, na razie pragnąca zachować anonimowość, planuje podbić warszawską giełdę oraz rozwinąć sieć agencji pod stolicą, w Krakowie, Wrocławiu i Poznaniu, czyli tam, gdzie znajdują się duże lotniska, a także łatwiej dotrzeć klientom zza zachodniej granicy. Każdy z klubów miałby po 20 - 30 apartamentów, saunę, basen, restaurację, salę taneczną czy klub bilardowy. Inwestorka chciałaby uzyskać z giełdy 10 - 15 mln zł na realizacje tych projektów, co - jak szacuje - zwróciłoby się już po ośmiu latach.

Na razie uwarunkowania prawne nie zezwalają na giełdowy debiut domu publicznego. Dlatego że czerpanie korzyści materialnych z prostytucji jest w naszym kraju nielegalne.

- Jeżeli jednak sytuacja polityczno-prawna pozwoliłaby na giełdowy debiut takiej spółki, zapewne prędzej niż na obecnej GPW odbyłby się on na nowym rynku New Connect, który ma służyć pozyskiwaniu finansowania dla małych spółek - wyjaśnia Marek Rogalski, główny analityk domu maklerskiego First International Traders. - Obawiam się jednak, że pojawienie się takiej firmy na parkiecie byłoby bardziej rynkową ciekawostką, a jej akcje uznane za tak zwane śmieciowe. Poważne firmy czy fundusze raczej nie chciałyby w nie inwestować.

Jednak, według Marka Rogalskiego, z popytem na usługi erotyczne jest trochę jak z przedsiębiorstwami użyteczności publicznej: zawsze będzie się on utrzymywał, niezależnie od gospodarczej koniunktury. Zmieniać się tylko będzie jego jakość, w zależności od zasobności społeczeństwa.

- Szybciej widziałbym pole dla firm sprzedających akcesoria, gdyż tu kwestie prawne są prostsze, a społeczeństwo staje się coraz bardziej liberalne w podejściu do spraw erotyki - ocenia Rogalski. - Tyle że wtedy będzie to już biznes jak każdy inny; pytanie, czy wytrzyma napór konkurencji z Zachodu.

W Polsce usługi erotyczne kojarzone są z szarą strefą, ale np. w Niemczech czy Austrii nieprzymuszona prostytucja jest legalną działalnością, noszącą nawet miano zawodu.

Dlatego najpewniej to nie gdyńska agencja będzie pierwszym domem publicznym notowanym na europejskiej giełdzie. Do podobnego ruchu przymierza się bowiem austriacki biznesmen Alexander Gerhardlinger, właściciel firmy inwestycyjnej RB Immo, w której portfolio znajdują się dwie agencje towarzyskie: Napoleonhof w Oberösterreich oraz wiedeńska Goldentime. Ale gdy tylko powstaną kolejne: w Monachium, Innsbrucku i Norymberdze, firma - według jej właściciela - osiągnie obroty na poziomie wystarczającym, żeby wprowadzić ją na giełdę. Przewiduje, że nastąpi to w roku 2009. "Jestem w stałym kontakcie z najlepszymi prawnikami, ekspertami podatkowymi, a nawet piłkarzami - wszyscy oni chcą pozostać anonimowi, ale są przekonani, że emisja będzie sukcesem" - mówił mediom niemieckim Gerhardlinger.

A broker inwestycyjny Manuel Lorenz z przekonaniem dodawał: "Seks zawsze daje niesamowite obroty, będzie więc duże zainteresowanie".

Ale czy w długim okresie się utrzyma? Nie tylko Sharon Austen i Daily Planet nie nadają się na przykład do naśladowania. Nie jest nim także inna firma australijska - AdultShop.com. Na giełdzie zadebiutowała w 1999 r., a prócz sprzedaży internetowej gadżetów, książek czy filmów erotycznych, ma też 28 sklepów z tymi produktami w Australii i Nowej Zelandii. A chociaż w ostatnim półroczu akcje spółki minimalnie podrożały (kosztują około 33 centów australijskich), to jej wyniki finansowe nie są satysfakcjonujące. W drugiej połowie 2006 r. - tradycyjnie uważanym za najlepszy okres dla branży, ze względu na zakupy gwiazdkowe - przychody wyniosły 21 mln dol. australijskich (rok wcześniej było to o 1 mln dol. mniej). Mimo to firma odnotowała stratę brutto 791 tys. dol. (w drugiej połowie 2005 r. zysk siegnął 167 tys. dolarów).

Stopniowy spadek przychodów oraz kursu akcji nie ominął też pierwszej firmy erotycznej, jaka zadebiutowała na nowojorskiej giełdzie Nasdaq. Private Media Group powstała w Szwecji w 1965 r. i wydawała pierwszy na świecie kolorowy magazyn porno "Private". W latach 90. przeniosła się do Barcelony i poza pismami sprzedaje teraz także erotyczny kontent do odbierania przez komórki, produkuje telewizyjne programy oraz filmy porno. Filmy Private Media Group wykreowały wiele światowych gwiazd porno, z których największe zarabiają nawet po 20 tys. euro za nakręcenie jednej sceny.

Nie przekłada się to na finanse samej firmy. Przychód za 2006 r. to prawie 38 mln dol., a jeszcze dwa lata temu było to blisko 48,8 mln dolarów. Zysk brutto: 19,8 mln dol. w 2006 r., wobec 24 mln dwa lata wcześniej. A kurs akcji w ostatnim roku spadł z ponad 5 dol. do nieco ponad 2 dolarów.

Parkietowe perturbacje branży porno nie oznaczają mimo to, że najstarszy biznes świata chyli się ku upadkowi, choć, rzecz jasna, zasady corporate governance czy kwestie debiutu na giełdzie to w nim bardziej ciekawostka niż reguła. Większość przychodów wciąż przypada tu na szarą strefę.

W samej tylko Warszawie 25 tys. prostytutek osiąga przychody rzędu 2 mln euro miesięcznie (wg szacunków Barbary Stanisławczyk, dziennikarki i autorki wydanej pod koniec 2005 r. książki "Dziewczyny"). Najbardziej obrotne z nich zarabiają nawet 10 tys. euro miesięcznie.

Ile zyskałby budżet państwa na tym procederze, gdyby prostytucja zostałaby w Polsce zalegalizowana?

Nieoficjalnie szacuje się, że w skali kraju obroty w tym biznesie sięgają od 5 do 10 mld złotych. Niemniej jednak nic nie wskazuje na to, by politycy zajęli się w najbliższych latach tym tematem. Prostytucję zwalczają właściwie wszystkie opcje polityczne i rządy, najczęściej argumentując to tym, że państwo nie może przecież występować w roli sutenera.

Tymczasem prostytucja została zalegalizowana w większości krajów Europy Zachodniej, m.in. w Holandii, Wielkiej Brytanii, Francji, Danii, Grecji, ale także w Meksyku czy Izraelu oraz Australii. Jej legalizację rozważają poważnie Rosja i Rumunia.

Pięć lat temu Czeskie Biuro Statystyczne oszacowało, że 10 - 25 tys.prostytutek, pracujących solo bądź w jednej z 860 tamtejszych agencji towarzyskich, generuje około 217 mln dol. przychodu rocznie. Z kolei czeskie MSW wyliczyło, że kraj na legalizacji różowego przemysłu zyskałby rocznie dziesiątki milionów dolarów.

W rezultacie w 2005 r. Czechy wprowadziły prawo, według którego prostytutkom wydaje się licencje na prowadzenie usług erotycznych. Zachęca się je również do poddawania się comiesięcznym badaniom lekarskim, kupowania ubezpieczenia zdrowotnego i płacenia podatków. Ale już wiadomo, że czeskie marzenia o wielkich wpływach do budżetu były na wyrost, tyle że konkretnych kwot nikt nie podaje.

Niemcy, którzy mają większe doświadczenia w tej kwestii (prostytucję zalegalizowano tam w 2002 r.), kokosów na seksie też nie zbijają. Różowy biznes wydaje się z natury przynależeć do podziemia. Właściciele tego typu przedsiębiorstw oraz ich pracownice i tak nie chcą płacić. Rząd niemiecki zamierza się jednak ostro wziąć do roboty i poprawić ściągalność podatków, ponieważ Federalne Biuro Audytu wykazało, że państwo straciło ponad 2 mld euro z tytułu niezapłaconych przez przemysł erotyczny podatków.

Jedno jest pewne: legalnie lub nie, obroty tej branży w Polsce - i to nawet nie w wirtualnym świecie, co w realu - mają szansę na dynamiczny wzrost. Chodzi oczywiście o czekającą nas organizację z Ukrainą Euro 2012. Prasa biznesowa precyzyjnie oblicza, ile wydamy oraz ile zarobimy na nowych autostradach, hotelach i remontach stadionów, a zapomina o bardzo ważnym aspekcie wydarzenia: zwiększonym zapotrzebowaniu na usługi seksualne.

Skalę zagadnienia obrazuje w przybliżeniu niemiecki mundial sprzed roku. Do blisko 400 tys. dziewczyn zajmujących się prostytucją u naszych zachodnich sąsiadów dołączyło na ten czas

40 tys. pań z Polski, a szacunki niemieckiej prasy mówią, że przeciętne roczne przychody z usług seksualnych mogły wówczas wzrosnąć nawet o kilkadziesiąt procent.

Właścicielom agencji towarzyskich nie brakowało inwencji, aby przyciągnąć zagranicznych klientów. Specjalnie z okazji mundialu wybudowano nawet nakładem 4 mln euro czterogwiazdkowy hotel na 650 miejsc. Klient płacił tam 70 euro za samą możliwość wejścia do środka, a następnie negocjował cenę usługi już bezpośrednio z prostytutką - oficjalnie hotel w tym nie pośredniczył, gdyż stręczycielstwo także w Niemczech jest nielegalne. Norman Jacob, reprezentujący inwestorów, mówił wtedy gazecie "Der Spiegel": - Biznes w czasie mundialu będzie w najlepszej formie od lat, bo piłka nożna i seks chodzą ze sobą w parze.

Można powiedzieć, że nawet bez piłki nożnej seks i pieniądze stanowią nierozerwalny duet. Nawet gdy nie są to pieniądze z giełdy, przemysł erotyczny zawsze znajdzie swoich odbiorców, choćby w internecie. W tym interesie linia oddzielająca legalne od nielegalnego jest bardzo cienka, ale amatorów zarabiania na ludzkich namiętnościach nigdy nie brakowało i nie zabraknie.

Ma 30 - 50 lat, stanowisko kierownicze lub jest właścicielem sklepu bądź przedsiębiorstwa - tak przedstawia się portret typowego klienta prostytutki we Francji. Badania przeprowadzone w tym kraju pokazują, że prostytutek szuka się na ulicy, lecz coraz częściej też przez internet lub telefon. Z usług prostytutek korzystało 12,5 proc. ankietowanych mężczyzn, ale kolejne 15,2 proc. nie wykluczyło, że kiedyś to zrobi.

W Polsce zwykle nikt nie przyznaje się do czerpania korzyści z nierządu. Jeden z wyjątków zdarzył się dwa lata temu w Łodzi. 35-letnia kobieta, która straciła pracę, postanowiła urządzić w swoim trzypokojowym mieszkaniu, w którym mieszkała z dzieckiem, mężem i matką, agencję towarzyską. Gdy policja zrobiła na lokal nalot, właścicielka - wbrew zwyczajom przyjętym w branży - do wszystkiego się przyznała.

Od każdej z czterech pracujących u niej dziewczyn pobierała 40 proc. ceny usługi (wynoszącej 100 zł), co zapewniało jej miesięczny przychód rzędu 5 tys. złotych.

Właśnie tyle zapłacił anonimowy nabywca, który w amerykańskim serwisie aukcyjnym eBay kupił wirtualny Amsterdam, stworzony w Second Life. W transakcji nie chodziło jednak tylko o szczegółowo odwzorowane ulice holenderskiego miasta, ponieważ jego twórca - Kelvin Alderman - stworzył też miejsca, w których można spotkać wiele seksownie odzianych awatarów, które oferują wirtualny seks, za całkiem realne pieniądze.

Stworzenie własnego sekstelefonu dzisiaj już nie jest problemem. Wszystko dzięki bijącemu rekordy popularności komunikatorowi Skype, który w marcu uruchomił usługę Skype Prime. Może z niej skorzystać każdy użytkownik, kilkoma kliknięciami uruchamiając własny internetowy odpowiednik numeru 0-700, taryfikowany według podwyższonych stawek (np. 1,9 euro za minutę; Skype pobiera od tego 30-proc. prowizję). Firma promuje usługę, przekonując, że dzięki niej różnego rodzaju profesjonaliści (np. prawnicy) będą mogli odpłatnie świadczyć w internecie swoje usługi. Ale i tak wiadomo, która branża będzie zainteresowana tą możliwością w największym stopniu...

Monika Kruszewska, Krzysztof Garski

Manager Magazin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »