Skąd ten smutek u bogaczy?
Grupa bardzo majętnych Holendrów wzięła udział w ankiecie dotyczącej bogactwa, ale za opłatą. Zgodzili się na prawie 50 euro od osoby, choć zwykli ludzie wzięliby symbolicznego dolara lub może nieco tylko więcej. Czy są granice w pogoni za fortuną? Nie ma.
Grupa badaczy z Harvardu pod kierunkiem prof. Michaela Nortona spróbowała określić, ile pieniędzy czyni dziś człowieka szczęśliwszym od innych. Wyszło im, że najlepszym poziomem jest 8-10 milionów dolarów.
Zadowolenie z własnej zamożności rośnie, gdy miliony zostały zarobione, te odziedziczone są dla osobistego szczęścia gorsze.
W grupie ponad 2000 ludzi z majątkiem netto minimum milion dolarów, choć najczęściej znacznie wyższym, wszyscy chcieli mieć więcej. Niezależnie od tego, ile mieli, wszyscy mówili, że pełne szczęście osiągnęliby, gdyby udałoby się im podwoić, potroić posiadane zasoby.
Wszelkie różnice w podejściu bogaczy do ich bogactwa są umiarkowane, co zaznaczone zostało w tytule publikacji - "The Amount and Source of Millionaires' Wealth (Moderately) Predicts Their Happiness" (Wysokość i źródło średniego bogactwa pokazuje poziom szczęścia milionerów - tłum. red.).
Jakim blaskiem świeci mamona, że lgniemy do niej jak ćmy do światła? Norton i wielu innych sądzi - raczej słusznie - że w sprawie bogactwa nie chodzi o to, ile się ma, ale ile ma ktoś inny.
Pierwsze pytanie, które zadaje sobie krezus brzmi, "czy mam teraz więcej niż przed rokiem lub w ogóle kiedyś?" Drugie jest jeszcze ważniejsze - "czy radzę sobie lepiej od innych?".
Ktoś, kto zgromadził 50 milionów dolarów, powinien czuć się świetnie. I zapewne tak jest, o ile ów osobnik nie przeprowadzi się w okolicę, gdzie mieszkają wyłącznie milionerzy. To jest katastrofa, nic tylko czekać na depresję.
Autorka "Kapitału bez granic - Zarządzanie Bogactwem i Jeden Procent" (Capital without Borders - Wealth Management and the One Percent) - prof. Brooke Harrington z Copenhagen Business School sądzi, że doznawanie bogactwa nie sprowadza się do spełnienia młodzieńczych marzeń o jachcie, czy podobnym rekwizycie niesłychanej zamożności. Jej zdaniem, nie chodzi o to, co chce się kupić, a o to, co trzeba mieć, by zachować status fortunata.
Świat jednoczynnikowy byłby jednak zbyt prosty. Prof. Jeffrey Winters z Nortwestern University, przepytany przez magazyn The Atlantic, wskazał na niezwykle motywacyjne działanie dreszczu emocji związanego z pomnażaniem fortuny w wyniku przeprowadzenia skomplikowanych transakcji, kolejnych inwestycji, przejmowania firm itd.
Radości z wydawania pieniędzy na ekspansję i dokarmianie wulkanu aktywności biznesowej nie da się porównać z pozbywaniem się ciężko zarobionych pensji na wydatki domowe, dodatkowe zajęcia dla dzieci, ubezpieczenie domu z hipoteką i samochodu na raty, a nawet na urlop za uciułane zaskórniaki.
Wskazane mechanizmy zdają się być dość uniwersalne i kierować nie tylko prawdziwymi bogaczami. Socjolog z Colorado State University Orestes P. Hastings zauważył, że Amerykanie z klasy średniej są mniej zadowoleni z życia, gdy mieszkają w stanach o dużych nierównościach majątkowych ("Who feels it? Income inequality, relative deprivation, and financial satisfaction in U.S. states, 1973-2012" - Kto to czuje? Nierówności dochodowe, relatywne ubóstwo i satysfakcja finansowa w amerykańskich stanach w latach 1973-2012 - tłum. red).
Oczywistość faktu, że szczęście sąsiada jest naszym największym nieszczęściem nie budzi sprzeciwu pod żadną szerokością geograficzną, lecz są lepsze kwiatki.
Międzynarodowy zespół badawczy ustalił po analizie szczegółowych danych z Kanady, że czyjaś wygrana w totka sprawiała, że sąsiedzi zaczynali zapożyczać się bardziej niż wcześniej i w końcu doprowadzali siebie i rodziny do bankructwa. Usiłowali dorównać szczęściarzom, ale polegli.
W galerii profesury biegłej w sprawie trudów posiadania milionów jest też współautorka książki o radosnym wydawaniu pieniędzy Elizabeth Dunn z University of British Columbia ("Happy Money": The Science of Happier Spending" - Szczęśliwe pieniądze: Nauka o szczęśliwszym wydawaniu - tłum. red.), która uważa satysfakcję z zarabiania za przecenianą. Jej zdaniem istotny dla akceptacji własnej pozycji materialnej jest także sposób wydawania pieniędzy.
Ludzie mogą i czują się lepiej, gdy wydają na cele dobroczynne, na doświadczenia zapadające w pamięć, ale także gdy mogą zapłacić komuś za wykonanie nielubianych zajęć, takich jak gotowanie, zmywanie, czy prasowanie.
Zakładam pesymistycznie, że nikogo z czytających te słowa nie spotkało i nie spotka takie nieszczęście, że stumetrowy jacht to dla jej/jego ego już za mało. Po co zatem całe to zawracanie głowy problemami egzystencjalnymi bogaczy?
Czytamy bardzo często i coraz częściej, że nierówności są zbyt wielkie, karygodne, a przynajmniej niedopuszczalne. Lekarstwem na to miałyby być wysokie podatki.
W świetle tego, co wiedzą uczeni, byłoby to jednak tak skuteczne, jak leczenie złamania nogi gorącym rosołem. Żaden podatek, jak świat światem, nie złamał jeszcze natury ludzkiej. Chyba że ściągany ogniem i mieczem, ale czy warto rozpętywać rewolucję z powodu kilku tysięcy krezusów z Zachodu, gdy tylu satrapów wciąż panoszy się w świecie?
Rozsądniej byłoby wpływać na krezusów: kto ufunduje lepszy uniwersytet, kto opłaci więcej operacji, kto zamiast pałacu dla siebie, urządzi osiedle dla bezdomnych w Afryce?
Uznawanego przez ówczesnych związkowców za arcyłotra Andrew Carnegie nikt już nie kojarzy z antypracowniczą gangsterką w biznesie. Zna się natomiast Carnegie Hall, Carnegie Mellon University, liczne biblioteki i działające do dziś z wielkim powodzeniem założone przez niego fundacje.
Jan Cipiur
Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii