Skutki wojny brukują drogę stagflacji
Połączenie wysokiej inflacji i stagnacji gospodarczej staje się coraz bardziej niepokojącą wizją dla naszego kraju. Inwazja Rosji na Ukrainę wywołała paniczne reakcje na rynku surowcowym i walutowym, przekładające się na wzrosty kursów i napędzające inflację, a nakładane sankcje odbiją się na handlu i wzroście gospodarczym. Tak właśnie może stworzyć się podatne otoczenie dla stagflacji. Dla nas to szczególnie niebezpieczny scenariusz, bo poprowadzi do zubożenia społeczeństwa oraz obniżenia aktywności gospodarczej.
Już gospodarcze skutki pandemii COVID-19 tworzyły podatny grunt pod stagflację, ale nadal wydawała się jednak bardziej teoretycznym zagrożeniem niż realnym. Światowe gospodarki, po blisko dwuletnim okresie turbulencji związanych z okresowymi lockdownami o różnym przebiegu i zasięgu, rozpędzały się, aby odrobić straty po recesyjnym 2020 roku (u nas PKB skurczył się w pierwszym roku pandemii o 2,5 proc.). Stąd mieliśmy i drastycznie drożejące surowce, w tym żywność, i energię, której świat zaczął na gwałt potrzebować po okresie spowolnienia. To wszystko doprowadziło do wybuchu inflacji w wielu państwach i obszarach gospodarczych, której dodatkowo sprzyjało kontynuowanie dodruku pieniędzy przez największe banki centralne i utrzymywanie ceny kredytu na umowne "zero procent".
Wzrost cen podbijało także rwanie się globalnych łańcuchów dostaw, co dezorganizowało produkcję wielu firm, a z powodu mniejszej dostępności towarów i półproduktów - ceny szybowały. I kiedy problemy "postcovidowe", z mocno drożejącymi surowcami, energią, towarami i usługami wydawały się naszym największym zmartwieniem, doszło do ataku Rosji na Ukrainę. Skutki gospodarcze wojny na dłużą metę są obecnie trudne do oszacowania, ale wystarczyło kilkanaście dni, abyśmy obudzili się zupełnie innym świecie, gdzie ceny surowców, energii i walut znowu jeżdżą jak windy w drapaczu chmur, a decyzjami inwestorów rządzą emocje, więc poszukują za wszelką cenę "bezpiecznych przystani", aby schronić się tam ze swoim kapitałem na przeczekanie.
W efekcie groźba stagflacji, czyli zabójczej mieszanki wysokiej inflacji i stagnacji gospodarczej, stała się znacznie bardziej prawdopodobna niż z przyczyn czysto "covidowych", do których zdążyliśmy się już trochę przyzwyczaić. Dlatego warto przeanalizować źródła tego niebezpiecznego zjawiska i do czego mogłoby ono doprowadzić, bo nie ulega wątpliwości, że miałoby fatalny wpływ na nasze domowe portfele i stan finansów państwa.
Jeszcze przed wybuchem wojny za naszą wschodnią granicą tworzyły się w Polsce warunki pod stagflację, głównie za sprawą nieokiełznanej inflacji, o której decydowały zarówno czynniki wewnętrzne (np. gigantyczne transfery socjalne wspierające konsumpcję), jak i zewnętrzne (np. rosnące ceny ropy naftowej, gazu i uprawnień do emisji CO2). W styczniu wskaźnik inflacji konsumenckiej (CPI) doszedł do 9,2 proc. Rząd zareagował tarczami antyinflacyjnymi, a Rada Polityki Pieniężnej kontynuowała rozpoczęty w październiku 2021 cykl podwyżek stóp procentowych.
Podejmowane działania dawały szansę na przynajmniej chwilowy oddech dla konsumetów i firm (w III kwartale tarcze antyinflacyjne mają wygasnąć), czego na początku lutego symbolem była możliwość zatankowania benzyny 95 nawet po 5,20 zł za litr (po m.in.obniżce VAT z 23 do 8 proc.). Dziś mierzymy się z ceną 7 zł za litr, która wydawała się przed zaledwie miesiącem jak science fiction. Jednak po inwazji na Ukrainę na rynku ropy naftowej doszło do szoku, który przejściowo wywindował cenę baryłki brent do ponad 130 dolarów. Kiedy dodamy do tego skokowy wzrost kursu dolara, którego notowania doszły chwilowo do nawet 4,60 zł, to mamy przyczyny wysokich cen paliw, a te stanowią jeden z silników szerokiego wzrostu cen, zarówno towarów, jak i usług, bo bez transportu gospodarka nie działa. Firmy płaczą i płacą, a w następnej kolejności starają się przerzucić koszty na biznesowych kontrahentów lub konsumentów.
Przykład wrażliwości cen paliw pokazuje w jaki sposób jesteśmy uzależnieni od miksu ceny surowca (i jego dostępności) oraz kursu walutowego, bo surowcami (nie tylko ropą) handluje się w dolarach. A właśnie dolar traktowany jest jako światowa waluta rezerwowa, i zawsze w sytuacjach kryzysowych się umacnia, ponieważ inwestorzy sprzedają inne waluty (także euro), aby to właśnie "zielonego" mieć na rachunkach. Niestety, drogi dolar to tylko wierzchołek walutowej góry lodowej, z którą zderzyła się nasza gospodarka. Na fali paniki kurs euro doszedł aż do 5 zł, co także jest bogatą pożywką dla inflacji w Polsce, ponieważ nasza nastawiona na konsumpcję gospodarka musi importować wiele towarów i usług, czyli mamy część wzrostu cen niejako z importu.
Czkawką odbija się pozostawanie poza strefą euro, która byłaby nie tylko dodatkową tarczą pozamitarną, ale dawałaby także mniejsze wahania walutowe - spadek kursu euro/dolara jest relatywnie znacznie mniejszy niż głównych walut w parach z udziałem złotego. Wejście do strefy euro, nawet gdyby obecna sytuacja zagrożenia kraju rozbudziła takie polityczne plany, to wieloletni proces, więc nie pozostaje nam nic innego jak słono płacić za twarde waluty, przysługując się niestety inflacji.
W tak niebezpiecznej sytuacji wartości złotego można bronić na dwa sposoby: poprzez bezpośrednie interwencje banku centralnego oraz podwyżki stóp procentowych, które hamują odpływ kapitału zagranicznego. I mamy do czynienia z obydwoma działaniami, ale niestety - jak na razie - przynoszą one dość krótkotrwałe efekty. Interwencje na walucie są doraźnym sposobem na ratowanie kursu z godziny na godzinę, zaś podwyżki stóp działają bardziej długoterminowo.
Niestety, każdy kij ma dwa końce. Dotychczas mieliśmy już sześć z rzędu podwyżek stóp i główna osiągnęła 3,50 proc. I jak zapowiada bank centralny, ostatnia podwyżka, i to jednorazowo aż o 0,75 proc., to nie koniec, więc kredyt nadal będzie drożeć. O "przejściowej" inflacji już nikt nie mówi, a stopy ją gonią, choć nadal dysproporcja jest ogromna. Przypomnijmy, że cel inflacyjny NBP wynosi 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.) i przed wybuchem wojny przewidywano, że dzięki działaniom antyinflacyjnym (np. podwyżkom stóp) inflacja zejdzie do tego poziomu pod koniec 2023 roku.
Dziś już wiemy, że skutki wojny wywróciły do góry nogami wiele scenariuszy i trzeba je pisać na nowo. Rada Polityki Pieniężnej z "gołębiej" jeszcze pół roku temu stała się "jastrzębia" i to w mocnym słowa tego znaczeniu. Konia z rzędem temu, kto dziś byłby w stanie dokładnie przewidzieć na jaki maksymalnie poziom i kiedy ostatecznie dotrą u nas stopy procentowe. Lecz pewne jest, że cel walki z inflacją stał się priorytetem władz monetarnych, bo można z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością założyć, że wkrótce inflację konsumencką zobaczymy na dwucyfrowym poziomie - otwarte pytanie: jak wysokim?
W najnowszej projekcji banku centralnego w 2022 będzie to 10,8 proc. (rok do roku), w 2023 - 9 proc., a 2024 - 4,2 proc. Zatem mogą czekać nas minimum dwa lata koszmarnego wzrostu cen, którego nie widzieliśmy od ponad dwóch dekad. Podwyżki stóp procentowych to jednak broń obosieczna: z jednej strony hamują inflację (choć efekt jest opóźniony o kilka kwartałów od podejmowanych decyzji), ale z drugiej droższy kredyt bije w aktywność gospodarczą, czyli na szali mamy wzrost gospodarczy - drugi klucz do stagflacji. I pod tym względem także nie ma dobrych wieści: zmierzymy się m.in. ze skutkami sankcji, wysokimi cenami energii oraz surowców.
Dla przedsiębiorców wielkim wyzwaniem będzie utrzymanie rentowności nie tylko z uwagi na energię i surowce, ale także rosnącą presję płacową, bo trudno oczekiwać, aby przy takim wzroście cen nie nakręciła się spirala cenowo-płacowa. Oczekiwania inflacyjne zostały rozbudzone na dobre i ich ostudzenie zajmie ładnych kilka lat. W tym czasie przedsiębiorcy będą wystawieni na ryzyko presji płacowej, z jaką również nie mieli do czynienia przez ponad dwie dekady, więc zasadne jest pytanie czy wszystkie modele biznesowe to wytrzymają, a najsłabsi nie będą zamykać swoich firm.
Skutkiem spowolnienia gospodarczego może być także ograniczania inwestycji, szczególnie prywatnych, z którymi i tak przez ostatnie lata nie było rewelacyjnie. Jeśli aktywność gospodarcza prywatnego biznesu - mówiąc kolokwialnie - siądzie, to państwo - mimo dysponowania ogromnymi środkami - nie udźwignie wysokiej dynamiki PKB, a poza tym nacjonalizacja gospodarki szkodzi jej efektywności. Najnowsze projekcje banku centralnego w zakresie PKB mają jednoznaczny kierunek: o ile w tym roku mamy osiągnąć jeszcze solidne 4,4 proc. wzrostu, to w 2023 tempo ma spaść do 3 proc., a 2024 - zaledwie 2,7 proc. Tymczasem według wstępnych szacunków PKB w zeszłym roku urósł o 5,7 proc. (najlepszy wynik od 14 lat), a ostatni kwartał 2021 - aż 7,3 proc. To pokazuje skalę spadku, z jakim być może będziemy się mierzyć.
Podsumowując, jesteśmy obecnie w krytycznym momencie nie tylko z powodów politycznych i humanitarnych, ale także gospodarczych, ponieważ mamy prawdziwą kumulację niepokojących zjawisk, których wspólnym mianownikiem może być właśnie stagflacja.
Połączenie wysokiej inflacji i stagnacji gospodarczej nie jest niczym nowym na świecie. Doświadczenia z deflacją są bardzo przykre, o czym świadczy chociażby przykład lat 70. poprzedniego wieku, gdy największe gospodarki, na czele z amerykańską, wpadły w potężne tarapaty na skutek szoków naftowych. Oby takiego scenariusza uniknęła Polska, bo zapłacimy za to wysoką cenę i na wiele lat będziemy mieli przekreślone szanse na awans do grona krajów wysoko rozwiniętych i ugrzęźniemy w tzw. pułapce średniego dochodu. Rozwijając się tempie 2-3 proc. zostaniemy gospodarczymi "średniakami", a chcąc szybko gonić świat potrzebujemy 4-5 proc. wzrostu. Dlatego widmo stagflacji jest tak niepokojące.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie
******
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze