Solidarność równa konfederacji

Zakończone niedawno obchody 25 rocznicy powstania Solidarności sprzyjają zastanowieniu się nad tym, czym tak naprawdę była organizacja powstała wskutek sierpniowych strajków. Formalnie była związkiem zawodowym, ale wiele wskazuje na to, iż był to zewnętrzny pozór - rodzaj barw. ochronnych

Formalnie była związkiem zawodowym, ale wiele wskazuje na to, iż był to zewnętrzny pozór - rodzaj barw ochronnych, który miał ją legitymizować w komunistycznym porządku prawnym, nie przewidującym możliwości istnienia odrębnego od partii ośrodka politycznej władzy. Tymczasem Solidarność w gruncie rzeczy była arcypolską, a właściwie staropolską konfederacją. Konfederacje były doraźnymi związkami, tworzonymi dla przeprowadzenia jakichś politycznych przedsięwzięć, których z powodu niewydolności, a właściwie zanarchizowania ówczesnego aparatu państwowego nie można było przeprowadzić normalną drogą.

Reklama

Zasadniczo władzą wykonawczą był król, ale niczego nie mógł przedsięwziąć bez senatorów i dożywotnich urzędników. Poza tym każde posunięcie króla mógł unieważnić sejm. Z kolei sejm mógł być zerwany przez pojedynczego posła, a wtedy nie tylko nie mógł podjąć żadnej decyzji, ale nawet anulowane były jego decyzje wcześniejsze, choćby jednomyślnie podjęte. W ustrój Polski wpisane były więc liczne paraliże decyzyjne, a w tej sytuacji jedynym wyjściem było omijanie drogi prawnej, a więc...

...konfederacja

PRL chociaż totalitarna, funkcjonowała pod jednym względem podobnie. Wprawdzie w ustrój PRL-u nie było wpisanych tylu paraliżów decyzyjnych, co w ustrój staropolski, ale przecież jeden istotny był. Chodzi oczywiście o "socjalizm" - absurdalny, doktrynerski ustrój, jakiego świat nie widział. Chociaż absurdy były widoczne gołym okiem i nawet opisywane w ówczesnej oficjalnej prasie - niczego nie można było zmienić ze względu na "radzieckich", którzy mieli na tym punkcie prawdziwego bzika.

W rezultacie, jak to przedstawił prof. Eugeniusz Rychlewski z warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, PRL zamknął się w 1989 roku następującym bilansem: zadłużenie zagraniczne przewyższyło o pół miliarda dolarów wartość majątku trwałego w przemyśle (niech wezmą to pod uwagę wszyscy wychwalający pomysłowość Edwarda Gierka), zaś w stosunku do krajów, które przed drugą wojną światową znajdowały się na podobnym, a nawet niższym od Polski poziomie rozwoju (Grecja, Portugalia, Hiszpania i Włochy), dystans dzielący Polskę od nich zwiększył się w okresie PRL-u na naszą niekorzyść aż czterokrotnie!

Solidarność była więc konfederacją zbuntowanego narodu, ośrodkiem władzy zakamuflowanym pod postacią związku zawodowego, który próbował nadać socjalizmowi jakiś sens. Okazało się to niemożliwe; 13 grudnia 1981 roku gen. Jaruzelski przywrócił "konstytucyjny porządek", wskutek czego Polska straciła 8 lat na "dalsze doskonalenie" niereformowalnego socjalizmu.

Albo prawem - albo siłą

Zwracam na to uwagę, bo przy okazji rocznicy próbuje się windować na piedestał Solidarność właśnie jako związek zawodowy. Co więcej - próba zjednania związkowców w 1997 roku doprowadziła do wpisania do konstytucji art. 20, mówiącego o "społecznej gospodarce rynkowej", jako podstawie ustroju gospodarczego RP. Z jednej strony czytamy tam, że "społeczna gospodarka rynkowa" oparta jest na "wolności działalności gospodarczej" i "własności prywatnej", ale z drugiej - na "solidarności", "dialogu" i "współpracy partnerów społecznych". Wprawdzie konstytucją z 1997 roku nikt specjalnie się nie przejmuje, bo establishment polityczny skupiał się na przestrzeganiu prawdziwej konstytucji naszego państwa, tj. ustalonej przy okrągłym stole zasady, że "my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych". Niemniej jednak taka podstawa ustrojowa siłą rzeczy musi przyczyniać się do anarchizacji stosunków w państwie i ją pogłębiać.

Po pierwsze dlatego, że władza publiczna zmuszona jest do sytuacji schizofrenicznej. Stosunek władczy polega bowiem na tym, że władza przemawia językiem rozkazów. Stosunek partnerski zaś - że partnerzy mogą tylko wysuwać propozycje. "Społeczny partner" władzy z jednej strony niby jej podlega, ale z drugiej - może z nią negocjować, a więc - nie podlega. Zatem "partner społeczny" zyskuje stanowisko ośrodka autonomicznego, z którym władza publiczna musi prowadzić "dialog", ale który za nic nie odpowiada. Zatem wskutek tego tworzone przez władzę publiczna prawa są rezultatem kompromisu interesów, a nie słuszności. Warto, by wszyscy krytycy korupcji zastanowili się, czy nie zweryfikować tej zasady ustrojowej.

Po drugie, członkiem związku zawodowego w zasadzie może zostać pracownik najemny. Zostaje się nim po zawarciu umowy o pracę, to znaczy - po wyrażeniu przez pracownika zgody na oferowane przez pracodawcę warunki pracy i płacy. Ale kiedy już pracownik to zrobi, może zapisać się do związku zawodowego, który stara się zmusić pracodawcę do zmiany tych, dopiero co zaakceptowanych warunków pod groźbą strajku, czyli odmowy wypełnienia dopiero co zaakceptowanych obowiązków. Mamy tu do czynienia ze zwyczajnym szantażem, nazwanym elegancko "dialogiem".

Usankcjonowanie takiego sposobu postępowania przez ustawy sprawia, że państwo, przynajmniej w tej dziedzinie, przestaje być rządzone przy pomocy prawa, a zaczyna być rządzone na zasadzie siły. Czasami zresztą związkowcy nie strajkują, żeby zmusić do czegoś własnego pracodawcę, tylko proklamują strajk solidarnościowy, w imieniu i na rzecz ludzi, z którymi ich pracodawca nigdy żadnych umów nie zawierał.

Jeszcze większym dziwolągiem jest strajk okupacyjny, podczas którego pracownicy najemni wchodzą w uprawnienia, jeśli nie właścicielskie to w rolę posiadaczy samoistnych, pozbawiając w ten sposób właściciela przedsiębiorstwa faktycznego nad nim władztwa. Legalizacja tych wszystkich przedsięwzięć oznacza ustępstwo prawa przed siłą i to, co stało się w Sejmie po bijatyce górników z policją nie powinno nas aż tak dziwić.

Lokaut na otarcie łez?

Jest sprawą oczywistą, że sytuacja pracowników zrzeszonych w związkach zawodowych i sytuacja pracodawców staje się niesymetryczna. Ten brak symetrii łagodzony jest presją ekonomiczną ze strony pracodawców, której sprzyja utrzymujące się na wysokim poziomie bezrobocie. Gdyby jednak z jakichś powodów bezrobocie nagle spadło, asymetria wystąpiłaby z cała ostrością. Być może z tego względu środowiska pracodawców próbują wywrzeć nacisk na władze, by w ramach przywracania równowagi przedsiębiorcy mogli odpowiedzieć na strajk lokautem, czyli uprawnieniem do zamknięcia przedsiębiorstwa i rozwiązania stosunku pracy z dotychczasowymi pracownikami.

Krótko mówiąc, konsekwencją anarchizacji stosunków w państwie wskutek wyposażenia związków zawodowych w status "społecznego partnera" władzy publicznej, może być pogłębienie tej anarchizacji poprzez usankcjonowanie lokautu. Oznacza to jednak utrwalenie rządzenia przy pomocy siły, przy coraz większym lekceważeniu prawa w postaci zawartych umów.

Uszanować prawo

To anarchizowanie stosunków w państwie, zarówno w postaci "partnerstwa społecznego", jak i lokautu, jest ubocznym skutkiem rosnącej nieporadności państwa w dziedzinie, w której w zasadzie jest niezastąpione, tzn. w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości. Władza publiczna próbuje zresztą zatrzeć to wrażenie przy pomocy rozbudowywania ustawodawstwa pracy, coraz bardziej ograniczającego swobodę kształtowania umów. Bierze się to zarówno z zabobonu, jakoby prawo stanowione było "ważniejsze" od prawa umownego, jak i z presji związków zawodowych, które m.in. w ten sposób dążą do zmonopolizowania sfery zatrudniania.

Mimo jednak tej pozornej kategoryczności, jesteśmy świadkami nagminnej bezradności sądów nawet w przypadkach wołających o pomstę do nieba, np. zarywania płac pracowniczych. Dlatego zamiast dalszego anarchizowania państwa poprzez rozbudowywanie "partnerstwa społecznego" i bezwzględnie obowiązujących przepisów kodeksu pracy z jednej oraz sankcjonowania lokautu z drugiej strony, należałoby przywrócić stronom stosunku pracy swobodę kształtowania go w drodze umownej, przy jednoczesnym pilnowaniu przez państwowy wymiar sprawiedliwości przestrzegania prawa ustalonego w tych umowach. W końcu na to wszyscy płacimy podatki, więc mamy prawo wymagać.

Sądzę też, że prawna pozycja związków zawodowych nie powinna różnić się niczym od stowarzyszeń zwykłych. Żadne grupy obywateli nie mogą być bowiem "partnerami" władzy publicznej bez szkody dla praworządności. Z tego samego powodu warto zastanowić się nad legalnością strajków okupacyjnych. W ramach wolności umów nikt nie może przecież zabronić pracownikom wypowiedzenia dotychczasowych warunków pracy przy jednoczesnym przedstawieniu pracodawcy gotowości kontynuowania zatrudnienia na nowych warunkach. W przeciwnym razie zaczniemy się boksować i pałować na ulicach.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL/inf. własna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »