Świat ugrzązł w długu. Kto go spłaci?

Państwa, przedsiębiorstwa i konsumenci zadłużali się od "zawsze", ale nigdy jeszcze globalna skala długu nie osiągnęła tak kosmicznych rozmiarów jak w roku pandemii koronawirusa, bo pójście w dług jest traktowane jako sposób na ratowanie gospodarek. Ale na horyzoncie dłużników gromadzą się ciemne chmury i może nam grozić powtórka z kryzysu zadłużeniowego albo... umorzenie długów na niespotykaną skalę.

Jak podaje na swojej stronie internetowej Institute of International Finance, od 2019 roku dług globalny zwiększył się o 15 bilionów dolarów, notując na koniec III kwartału tego roku zawrotny poziom 272 bln dol. Ale zdaniem ekspertów z IIF to nie koniec zadłużania, bo na koniec roku wartość dobije do 277 mld dol. (365 proc. globalnego PKB). Zawrotne jest też nominalne tempo wzrostu długu: w latach 2012-2016 było to jedynie 6 bln dol., a od 2016 r. podskoczył aż o 52 bln dol. IIF ostrzega: dług ma coraz mniejszy potencjał do generowania wzrostu gospodarczego, inwestycje pozostają na niskim poziomie, zaś rządy krajów wschodzących stają w obliczu rosnących obciążeń odsetkowych (np. Turcja, Indie, RPA). Tyle wieści z IIF. Ktoś zapyta: "A co to ma wspólnego z nami?". Może nam się wydawać, że "nasza chata z kraja", lecz Polska także szybko się zadłuża, a jeśli przyjdzie kryzys zadłużeniowy, to jak tsunami uderzy we wszystkich. 

Reklama

Nieodrobiona lekcja z kryzysów

Jeszcze dekadę temu wydawało się, że świat zmiarkował, i przestaje rozpasanie żyć na kredyt. Globalny kryzys finansowy 2008 r., zapoczątkowany upadkiem legendarnego banku inwestycyjnego z Wall Street Lehman Brothers, pokazał, że nieopamiętane zadłużania się np. na nieruchomości w USA generuje ogromne ryzyka i kwestią czasu jest, kiedy przynajmniej część dłużników, z których wielu nie powinno w ogóle dostać kredytów, staje się niewypłacalna. Masowe bankructwa uruchamiają zasadę domina, bo pieniędzy nie otrzymują posiadacze obligacji czy banki komercyjne, które udzieliły lekką ręką pożyczek. I mamy gotowy przepis na kryzys finansowy, który rozlewa się na całą gospodarkę. 

Na skutek kryzysu 2008 r. przez chwilę mieliśmy modę na "zaciskanie pasa" i oszczędzanie. Nawet mówiło się, że po dekadzie szaleńczego lewarowania (życia na kredyt i powiększania długów), czeka nas dekada delewarowania, czyli skromniejszego życia i spłaty zobowiązań. Jednak szybko okazało się, że to mrzonki i jedyne co się wydarzyło, to spowolnienie wzrostu garbu długów. Paradoksalnie, globalny dług nie przestawał rosnąć nawet w roku bezpośrednio po wybuchu kryzysu. Nie zastopował tego trendu nawet kolejny kryzys zadłużeniowy w latach 2010-2012, tym razem państw w strefie euro, który uderzył w gospodarkę grecką, a potem w kilka innych, równie mocno zadłużonych i mających zbyt słaby potencjał do spłaty zobowiązań. Chociaż w wypadku tego kryzysu, najdotkliwiej w Grecji, udało się pod naciskiem Unii Europejskiej wprowadzić bolesne społecznie oszczędności, to i ten przykład opłakanych skutków nadmiernego zadużania szybko został zlekceważony.    

Państwa przestały liczyć się z długiem

Wodzirejem w zadłużaniu są rządy, które przez mniej lub bardziej polityczny wpływ na banki centralne, zdobywają środki na utrzymanie państw, korzystając z dodruku pieniądza. W latach poprzedzających pandemię koronawirusa, musiały szukać jeszcze różnych - dość wysublimowanych - uzasadnień dla swojego apetytu na dług. Od wiosny tego roku, można zaryzykować stwierdzenie, że wszystkim puściły hamulce i pandemia stała się wygodnym usprawiedliwieniem brnięcia w dług. Pieniędzy ma być dosypywane do gospodarek tyle, ile to będzie konieczne, więc skoro tak, to "cel uświęca środki". I w tym kontekście szokujące dane IFF nie powinny dziwić, ale powinny zmuszać do refleksji. 

Dobrze znane jest powiedzenie: "Jeśli pożyczyłeś w banku tysiąc, to jest twój problem. Ale jeśli bank pożyczył ci milion, to jest już problem banku". O ile drobni konsumenci zawsze będą ciśnięci, aby spłacali długi i w razie potrzeby są windykowani, to ta sama zasada nie dotyczy już firm, szczególnie wielkich, a przede wszystkim państw. Tym bardziej, gdy w grę wchodzą miliardy euro czy dolarów, nikomu z wierzycieli nie zależy, aby dłużnik się poddał i powiedział: "bankrutuję, nic nie mam". Dlatego instytucje finansowe wolą rolować dług, czyli zastępować stary za pomocą nowego, rozciągać go w czasie (aby były niższe raty, łatwiejsze do bieżącej obsługi). Wszystko po to, aby utrzymać dłużnika przy życiu i powoli odbierać choćby odsetki, nawet jeśli kwota główna jest nieściągalna, gdy ktoś sobie zażyczy.

Takie rolowanie długów w kółko jest możliwe przez długi czas, szczególnie, gdy na rynku jest bardzo dużo taniego pieniądza, i inwestorzy nie wiedzą za bardzo, co z nim zrobić. Tak dzieje się obecnie - w skali globalnej zostały już dodrukowane biliony dolarów, które trzeba gdzieś lokować. Najczęściej wybór pada na obligacje rządowe, więc skoro wszyscy chcą je kupować, to rządy chętnie je emitują, nie przejmując się za bardzo tym, że pozostawią spłatę przyszłym rządom i pokoleniom.

Przykładem finansowego zdemoralizowania długiem była Grecja. Państwo weszło do strefy euro dzięki sztuczkom księgowym i gdy tylko znalazło się pod parasolem ochronnym wspólnotowej waluty, rozpoczęło zadłużanie w gigantycznej skali. I to bardzo tanio. Jeszcze w latach 90. poprzedniego wieku Grecy (obowiązywała wówczas waluta narodowa - drachma) pożyczali na 20 proc. w skali roku. Gdy przyjęli euro, koszty spadły im do zaledwie kilku "drobnych" procent.

Ale i Grecja, gdy wzięła na siebie zbyt dużo długu (mierzonego np. wskaźnikiem do PKB lub zdolnością do technicznej obsługi, czyli spłaty odsetek), wpadła w spiralę zadłużenia jak każdy dłużnik. Wierzyciele, bojąc się bankructwa państwa, kazali sobie płacić coraz wyższe oprocentowanie za ryzyko, nawet rzędu kilkunastu procent, i państwo utraciło wypłacalność. Podobny schemat nastąpił później w wypadku Irlandii i Portugalii, które zostały uratowane - podobnie jak Grecja - przez fundusze pomocowe Unii Europejskiej. Dopiero, gdy nad przepaścią finansową stanęły tak wielkie państwa jak Hiszpania i Włochy, do akcji wszedł Europejski Bank Centralny, który skupując obligacje na rynku wtórnym, zapobiegł ich bankructwu.

Kto pierwszy wypadnie z Titanica długu?

Nie ma jednego schematu, według którego państwo może zbankrutować. Moment, w którym traci możliwość obsługi długu jest pochodną utraty zaufania na rynkach finansowych, spadku potencjału gospodarki mierzonego PKB, kosztów obsługi czy wreszcie nominalnej wartości i terminu zapadalności (spłaty) zobowiązań. To wszystko ogniskuje się w jednym wskaźniku - rentowności obligacji. Im wyższa rentowność, tym inwestorzy czują się bardziej niepewnie i za to ryzyko każą sobie płacić. Dla niewielkiej gospodarki greckiej, mającej ogromny problem ze ściągalnością podatków, "próg bólu" rentowności był ustawiony na poziomie kilkunastu procent. Dla Irlandii i Portugalii było to z grubsza 10 proc., ale dla Włoch i Hiszpanii - już jedynie 7 proc. Przekroczenie takich rentowności oznaczało faktyczną niezdolność do obsługi zadłużenia i wołanie o pomoc (EBC zaczął skupować obligacje Włoch i Hiszpanii właśnie gdy dochodziły do 7 proc. rentowności). 

Na razie trwa globalny bal dłużników. Z grubsza jedna trzecia wartości obligacji rządowych globalnie ma ujemne rentowności, czyli nabywcy... dopłacają za udzieloną pożyczkę. Patrząc na poglądy ekonomiczne sprzed kryzysu 2008 roku można śmiało powiedzieć, że świat stanął na głowie. Doszło nawet do sytuacji, że inwestorzy dopłacają obecnie do obligacji krajów, które na początku dekady witały się z bankructwem (część obligacji portugalskich, irlandzkich, włoskich czy hiszpańskich). Na tym tle, wysoko wycenianych niedawnych negatywnych bohaterów kryzysu zadłużeniowego, zupełnie nie dziwi, że ujemne rentowności mają papiery niemieckie (zdarzyło się to nie tak dawno także polskim obligacjom). 

Niestety, kryzysy finansowy w 2008 r. i w strefie euro, jako nieodrobione lekcje z nadmiernego zadłużania, wzmacniają niebezpieczne przekonanie, że w walce z pandemią koronawirusa można iść w dług do woli. Dlatego globalny dług wspiął się teraz na rekordowe poziomy. Ważne jest zadanie pytania: kto i w jaki sposób zamierza spłacić te długi? I to będzie jedno z najważniejszych pytań ery po opanowaniu pandemii. 

Chyba, że rządy dojdą do niebezpiecznego wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie inflacja, która sama "spłaca" długi, ale to rujnujące dla społeczeństw. Zatem jeszcze trwa festiwal długu, a głosy, które ostrzegają przez kolejnym kryzysem zadłużeniowym są lekceważone i traktowane jako zbyt kassandryczne. Ale fakt pozostaje faktem: globalny dług spuchł nam do gigantycznych rozmiarów. A jak to z kryzysami bywa, ekosystem długu jest na tyle bezpieczny, na ile silne są najsłabsze ogniwa, więc państwa z najmniejszym potencjałem pod względem zdolności spłaty długu. Ich ewentualne bankructwo może uruchomić efekt kuli śnieżnej, który dotknie nawet najpotężniejsze światowe gospodarki. Dlatego pojawiają głosy, np. ze strony Włoch, aby państwom... umorzyć długi zaciągnięte w związku z pandemią. Taka propozycja, niezależnie od szans na realizację, świadczy, jak bardzo krytyczny stał się problem zadłużenia i że zaczyna spędzać sen z powiek politykom, którzy tak chętnie zadłużali państwa.

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »